Chińc(s)kie bajki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Witam, witam... Trochę czasu minęło od ostatniego posta, ale jakoś tak nie było mi ostatnio po drodze z pisaniem i dopiero dzisiaj zachciało mi się stworzyć kolejny wpis. No ale uprzedzałam, że publikować będę tutaj nieregularnie, więc w pewnym sensie czuję się usprawiedliwiona ;)

Zanim przejdę do głównego wątku, bo nie będę ukrywać, że ten post to również będą moje osobiste przemyślenia (może kolejny, będzie zawierał jakąś recenzję) to pragnę się podzielić z czytelnikami i na prośbę jednej z czytelniczek moją skromną kolekcją kaset VHS. Dla tych, którzy nie wiedzą czym jest owo cudo techniki serwuję drobne wyjaśnienie. Nie, nie to nie będzie cała historia kasety VHS tylko, krótka i zwięzła informacja, raczej łatwo przyswajalna. A zatem kaseta VHS to nośnik dźwięku i obrazu, szczególnie w latach 80-tych i 90-tych. Jak już wspominałam służył on do zapisywania (nagrywania) filmów, bajek, czasem, czy reklam (zwłaszcza, trakcie przerwy między jedną częścią filmu a drugą xD). Pozwalał on zachować nagrywany film na dłużej umożliwiając jego ponowne odtworzenie w dogodnym dla siebie czasie i miejscu (jeśli tylko wyposażone było one w magnetowid).  Co ja będę wam więcej mówiła po prostu zobaczcie sami...

Tak właśnie droga młodzieży wygląda tył (u góry) i przód (na dole) kasety VHS. Ot taka plastykowa, prostokątna skrzyneczka, we wnętrzu, której znajdowała się taśma, pozwalająca na utrwalenie filmu. Poniżej prezentuję część kolekcji, liczącej sobie łącznie ponad 50 sztuk tego czegoś (chociaż i tak zauważyłam, że brakowało w niej kilka pozycji, które chyba przepadły bezpowrotnie.  

Hah... zacznę chyba od najlepszego zdjęcia. Jak sami widzicie, kiedyś były takie czasy, że jak chciało się obejrzeć Kevina samego w domu, poza sezonem świątecznym trzeba było go sobie nagrać na kasecie. W dzisiejszych czasach ten film zaczynają puszczać już w czerwcu (w tym roku chyba nawet pierwszy raz leciał już w kwietniu) i tak do świąt zdążą go wyemitować jeszcze z minimum 10 razy 😂  

No i kwintesencja, czyli prawie cała kolekcja, która przez wiele lat umilała mi czas, pozwalała się zrelaksować po szkole (oczywiście pomijając czasy, który spędzałam na podwórku grając w klasy, skacząc przez skakankę czy gra w gumę - z ojcowych gaci 🤣). No po prostu sprawiła, że moje dzieciństwo było kolorowe, nie nudne i przede wszystkim pozwoliło mi się poczuć jak PANI dzielnicy. Tak w latach 90-tych posiadanie videa i kaset często był rarytasem. 

Przepraszam, za tak marną jakość zdjęć, ale mój aparat w telefonie nie domaga, a w połączeniu z moimi trząchającymi się wiecznie łapami, wyszły takie oto koszmarki, a nie fotki, ale...

Ok. To już koniec tego trochę przydługawego wstępu o kasetach VHS. Teraz już skipię się na przemyśleniach związanych z dzisiejszym tematem. Właściwie, to jest jedynie część tytułu, bo właściwie powinnam napisać: Chińc(s)kie bajki, czyli historia anime w Polsce moimi oczami... No ale ze względu na to, że za dużo byłoby tego dobrego tam u góry, przez to ograniczyłam zastosowanie do minimum. 

Zdaję sobie sprawę, że ten dłuższy tytuł może być trochę odstraszający (jakby cały ten postownik nie był x'D), ale zapewniam Was, że nie mam zamiaru zanudzać Was tabunem dat i całą historią, jak to anime pojawiło się w Polsce. Bardziej będą to moje zwierzenia i doświadczenia z tym gatunkiem. Jasne brzmi to trochę tak jakbym kopiowała poprzedni wpis. Ostrzegam! Poniekąd tak będzie, ale też nie do końca. Chcę się tutaj przede wszystkim skupić, na tytułach bajek - anime, o których jako mała dziewczynka nie wiedziałam, że są anime oraz na tym jaka była reakcja rodziny, kiedy cokolwiek mówiłam o anime, będąc już pełnoświadomą członkinią tego gatunku. 

A czemu akurat taki tytuł wybrałam. A z prostej przyczyny, bo kiedy właśnie zaczęłam oglądać anime świadomie to właśnie moja rodzina nazywała i w sumie nadal nazywa ten gatunek Chińc(s)kie bajki, które nie wnoszą nic ciekawego, ani wartościowego do mojego życia. Ale czy mają rację? Czy faktycznie anime nie wniosło do mojego życia żadnych pozytywnych wartości? Mając obecną wiedzę (i Internet do pomocy 😎) już nie jestem tego taka pewna. 

Co to jest anime, to raczej nie muszę tłumaczyć, bo w dzisiejszych czasach wystarczy że wejdzie się w wujka Google i zajrzy do cioci Wikipedii (chociaż w większości akurat ta strona nie jest dobrym nośnikiem informacji i nie radzę z niej korzystać), ale w tym przypadku raczej informacje są sprawdzone. Chociaż dobra w jednym, krótkim, żołnierskim zdaniu. 

Anime to określenie dla filmu animowanego, przy czym w Japonii mianem tym określa się każdy film czy serial animowany niezależnie od tego z jakiego pochodzi kraju, czyli inaczej mówiąc dla Japończyka bajka, która powstała w USA, Francji, Włoszech czy w jakimkolwiek innym kraju, jest tak nazywana. Z kolei inne kraje słowem anime określają tylko filmy animowane, które powstały właśnie w Japonii (za Wikipedia).

No ale teraz już wracając do tematu przewodniego. Jak już wspominałam, kiedy byłam w pełni świadomie wtopiłam się w grono fanów anime i zaczęłam oglądać, powiedzmy ten gatunek bajki nałogowo, to zawsze w gronie rodziny byłam za to krytykowana. Przypominam sobie jedną scenę chyba z jakichś urodzin, albo innego rodzinnego spotkania. Nie pamiętam dokładnie, ale albo ktoś zapytał mnie co lubię robić w wolnym czasie, albo był to okres słynnej mangowej afery. Pamiętam tylko, że powiedziałam coś w stylu, że lubię oglądać anime i mnie to relaksuje i jest spoko. Zaraz zaczęła się krytyka ze strony obecnych ludzi "dorosłych", że to głupoty, że to pierdoły, że to niczego wartościowego nie uczy i oczywiście to co mnie najbardziej wkurzyło, że to są właśnie rzeczone Chińc(s)kie bajki. Po tym wydarzeniu przestałam cokolwiek mówić o swojej pasji do anime, nie fascynowałam się też nadmiernie Japonią przy rodzinie, bo dla nich to było złe. Pokemony - złe. Czarodziejka z księżyca - zła*, że już nie wspomnę o Beyblade, czy Królu szamanów, o których rodzice w ogóle już nie wiedzieli, że na takowe patrzę.

*drobne wyjaśnienie odnośnie Czarodziejki z księżyca, żeby nie było że jakoś przekłamuję, albo wprowadzam Was w błąd. Samo anime jak mówię oglądałam będąc już duuuuużym dzieckiem (bo jak rodzinka określa, Chińc(s)kie bajki są dla dzieci - także pamiętajcie jak będziecie mili swoje potomstwo to jak będzie ono w wieku 3 lat puśćcie mu Hellsinga, czy Death Note), przy czym wiedziałam jej istnieniu już jako mały berbeć, no bo siłą rzeczy były reklamy odcinków, czy zapowiedzi. A poza tym określenie, a coś ty Czarodziejka z Księżyca moja mama zwykle używała kiedy coś albo nabroiłam, albo chciałam coś czego mieć nie mogłam. Więc to takie sprostowanie. 

Zawsze jednak gdzieś z tyłu głowy krążyły mi tytuły starych dobrych anime (uznawanych w dzieciństwie przeze mnie za bajki), czyli wspomniana już wcześniej Sara Mała Księżniczka, Mały Lord, czy Alfred Jonatan Kwak. Jako że byłam - i w sumie dalej jestem - ciekawską istotą zaczęłam po pierwsze szukać tych bajek w Internecie, żeby móc je sobie przypomnieć i przede wszystkim obejrzeć w całości (bo jak wspominałam we wcześniejszym poście to  nagrywane były one na VHS nieregularnie i np. Małego Lorda miałam tylko 15 odcinków podczas, gdy w oryginale miał on ich aż 43). Po drugie jak już ich szukałam to często, żeby uzyskać informacje, gdzie można takowe bajki obejrzeć trafiałam na jakieś fora, czy blogi o tytułach: "szukam bajki z lat 90-tych Mały Lord (od taki przykład)". Osoba pod natomiast wypowiadała się: "ooo pamiętam dobrze to anime, było jednym z moich ulubionych". Czytając te wpisy moje oczy robiły się wielkie jak 5 złotych, a w głowie pojawiała się taka oto myśl: "kurde co! o co chodzi, przecież - TEN - Mały Lord (czy inna bajka) był w moim mniemaniu produkcją amerykańską. No i z ciekawości i niedowierzania szperało się w Internecie wyszukując potwierdzenia tych słów. I wyobraźcie sobie za każdym razem, kiedy znalazłam, moją ukochaną bajkę w gatunku anime byłam no... delikatnie mówiąc lekko zdumiona. 

A czemu? Proste, bo cała ta gadanina rodziców i krewnych okazałą się no jednym wielkim kłamstwem. Nagle okazało się, że anime wcale nie są takie złe i bezwartościowe. Bo co było złego w Sarze Małej Księżniczce, w Alfredzie, czy Małym Lordzie. Przecież to właśnie te (zastosuję to słowo) animacje od małego berbecia uczyły mnie współczucia, pomocy osobom starszym, nie raz też wyciskały mnóstwo łez, kiedy np. źle działo się głównemu bohaterowi. Mało tego przez zabawy oparte na tych anime pomagałam rodzicom w domu. Tak, kochałam Sarę i za dzieciaka utożsamiałam się z tą bohaterką na tyle mocno, że praktycznie każdego dnia udawałam razem z moją babcią i mamą, że jestem Sarą, której wydają polecenia i musiałam je wykonywać. I to było tak bardzo złe, tak bardzo niedobre, narysowane jakąś straszną przerażającą kreską.

Nie... Były to normalne bajki, takie same jak Super Baloo, Brygada RR, Smurfy, Kacze opowieści czy Gumisie (których przyznam się szczerze nienawidzę), które są produkcjami - chyba wszystkie - amerykańskimi (lenistwo totalne, nie chce mi się sprawdzać 😋). Nie było w nich brutalności, przemocy, zabijania. Wręcz przeciwnie, były one wypełnione ciepłem, miłością, radością, czasem współczuciem, tęsknotą, czy smutkiem. Czasem nawet bardziej pokazywały realność świata, a niżeli właśnie wspomniane produkcje amerykańskie, czy europejskie.  Wszystko było pięknie narysowane,przedstawione w uroczy sposób, jak na lata 90-te oczywiście.  Wszystko było wyważone, przygotowane po prostu pod widza, który miał tam te 2 - 10 lat.  

Dlatego, też tak bardzo irytuje mnie stosowanie określenia Chińc(s)kie bajki. Działa ono na mnie jak płachta na byka i po prostu się wkurzam, ponieważ słysząc to określenie mam wrażenie, że traktuje się anime jako coś gorszego. Jako jakąś podkategorię, coś czego kijem nie tykać, a już tym bardziej nie patrzeć bo wypali oczy. ~ Od razu prostuję, uprzedzając falę krytyki, jaka mogłaby się na mnie wylać. Nie mam nic do produkcji typowo chińskich. Nie wiem czy są jakieś bajki na światowym rynku, które są produkowane przez wytwórnie chińskie (nie robiłam aż takiego rozeznania), a jeśli są to raczej się z nimi nie spotkałam. ~ Bardziej chodzi o to, że ludzie zwłaszcza tacy w wieku moich rodziców patrzą na ten gatunek stereotypowo, czyli wszystko co pochodzi ze strony azjatyckiej jest ogólnie mówiąc bezwartościowe i g**** warte. A tymczasem wychodzi na to, że za ich przyzwoleniem oglądałam, ten rzekomy chłam i w dodatku wyrosłam na nim na chyba wartościowego człowieka, który wie co to pomoc, współczucie, "rodzinna wieź", uczciwość itp. Ok. Rozumiem, mogli, a raczej na pewno nie zdawali sobie z tego sprawy, że tak wygląda rzeczywistość. Że (wiem nie zaczyna się słowa od "że") to na co patrzyłam będąc małym berbeciem tak naprawdę także wpisuje się w gatunek anime, który jest przez nich tak bardzo krytykowany. Bardziej wkurza mnie fakt, iż próbują oni wrzucić każde anime do jednego wora wielkiej krytyki i nie dają sobie powiedzieć, że no ten gatunek był w moim życiu obecny już od najmłodszych lat. 

Oczywiście wiem, że nie tylko moja rodzina tak traktuje anime. Nawet teraz przeglądając jakieś fora o anime, czy może już w dzisiejszych czasach komentarze na facebooko'wych grupach i widząc określenie Chińc(s)kie bajki, pisane przez osoby będące no podejrzewam w moim wieku to strzelam sobie soczystego facepalma. Dodatkowo myślę sobie: człowieku, ty nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy na czym się wychowałeś. A wiem co mówię. Mogłabym się założyć o 100 złotych z taką osobą, że w sowim młodzieńczym życiu widziała przynajmniej JEDNO anime (oczywiście nieświadomie). A skąd takie przypuszczenia? A bo robiłam sobie ostatnio taki przegląd właśnie pod kątem tego posta i szukałam tytułów bajek z lat 80-tych i 90-tych, które tak naprawdę są uznawane za anime. I oto jakie tytuły wpadły mi w ręce. 

Zacznę już od chyba do obrzydu (uznajmy, że jest takie słowo 😋) wspominanej już bajce Alfred Jonatan Kwak. Niegdyś puszczana w TVP1, chyba jako dobranocka. Patrząc na sam opening można by na pierwszy rzut oka stwierdzić, że w 100% została ona wyprodukowana tylko przez jakąś holenderską wytwórnie filmową. A tu dowcip. Już sama zacna Wikipedia w ogłasza nam szumnie napisane japońskimi "krzaczkami" (nie mordujcie to celowo), że swoje 5 jenów włożyli w to również japońscy rysownicy. 

Dobra, ale to jest raczej mało znana pozycja, chyba nawet wśród dzieciaków żyjących w latach 90-tych. To inny przykład. Znana chyba bardzo dobrze każdemu polskiemu dziecku żyjącemu w latach 90-tych (chociaż sama produkcja pochodzi aż z 1975 roku) Pszczółka Maja. Nie, nie, nie... pomińmy milczeniem ten dziwny, pseudokukiełkowy (?) twór z 2012 roku, który moim zdaniem straszy bardziej niż... sama nie wiem co mogło mnie, aż tak bardzo przestraszyło w jakimkolwiek anime. Wiele osób pewnie twierdzi, że ta słodka urocza bajeczka o małej Mai, która nie chciała mieszkać w ulu i uciekła do świata by żyć pełnią życia - na bank musi być produkcją właśnie Polską, ewentualnie Niemiecką. Bo przecież tak dobrze pamiętamy te piękne łąki, rzeki czy nawet wiejskie domki, które no do złudzenia mogłyby kojarzyć się z typową polską wsią. A tymczasem tutaj kolejna niespodzianka, bo poza ślicznym japońskim tytułem w opisie widnieje wyprodukowany przez Nippon Animation (za Wikipedia). I co? Kolejny dowcip. Jak widać nie wystarczy ładnie i czysto zaśpiewany po polsku opening i ending oraz podłożenie polskiego dubbingu, czy lektora, żeby coś z anime stało się polską bajką. 

A taka mała anegdotka z wczoraj, czyli 7.06, dotycząca Pszczółki Mai. Moja mama patrzyła na jakiś tam koncert dla dzieci, chyba jakaś powtórka (jak zawsze). Jakaś tam piosenkarka śpiewa piosenkę właśnie openingową. 

Ja: *idę sobie do kuchni i słyszę tą piosenkę*: Oooo nie ma to jak opening ze starego dobrego anime. Jak miło.
Mama: *oczy na mnie jak spodki w dodatku latające i z tekstem w stylu*: Co ty mówisz, to polska bajka?
Ja: *idę po telefon i szuka w Wikipedii tytułu Pszczółka Maja*: Nie to jest anime. Proszę zobacz sobie, zwróć szczególną uwagę jak jest napisany tytuł. *no i było pozamiatane, po czym jeszcze dodaję* Tak samo jak Alfred Jonatan Kwak, czy Mały Lord.

I tak można by wymieniać takie tytuły może nie w nieskończoność, bo jednak lata 80-te czy 90-to do mimo wszystko były okresem dosyć zamkniętym na gatunek anime. Oczywiście nie na taką skalę jak w dzisiejszych czasach, że w sobotę o 8.00 wyemitują nowy odcinek jakiegoś anime w Japonii, a 3 godziny później możemy go już w Polsce na jakiejkolwiek stronie z anime obejrzeć z napisami, czy nawet z polskim amatorskim dubbingiem. Jasne kiedyś było tego zdecydowanie mniej i przede wszystkim te anime przychodziły do nas najczęściej z Francji, Włoch, czy innych Niemiec. Mimo wszystko, osoby, które chociażby wychowały się na bajkach emitowanych niegdyś w paśmie serialowym Bajkowe kino na pewno kojarzą takie serie jak: Mikan - pomarańczowy kot (chociaż to łatwo idzie skojarzyć z gatunkiem anime, ponieważ akcja dzieje się w Japonii), Diplodo, Bosco, Filiputki, Guziczek, Przyjaciel Bob, Superświnka, O czym szumią wierzby, Przygody Syrenki, Trzy małe duszki i wiele innych. Tak, to wszystko są właśnie anime, na których wychowałam się ja i wielu innych ludzi, którzy obecnie tak bardzo starają się krytykować ten gatunek. Jasne można powiedzieć, że część z tych tytułu, w ogóle nie leżała obok anime, bo w niektórych przypadkach lista krajów, które brały udział w tworzeniu bajki jest dłuższa niż sam opis. Jasne ok. Zgadzam się jeśli chce ktoś tak twierdzić, to ok. nie sprzeczam się, jego wolna wola może twierdzić inaczej. Ja jednak jestem zdania, że jeśli w jakiejś bajce jest wspomniane, że przy jej tworzeniu pomagali Japończycy to dla mnie z automatu taka bajka staje się anime. Bo w sumie nie wiadomo jaki był udział poszczególnych krajów. Weźmy np. wspomnianą Pszczółkę Maję (już nie będę kolejny raz wspominać AJK, a poza tym jest to chyba lepszy przykład). Jest ona produkcją jak mówi Wikipedia austriacko-japońsko-zachodnioniemiecką, przy czym pisze, że wyprodukowano w Nippon Animation, to jest raczej pewne, że wyszła spod ołówków japońskich. Jaki był udział pozostałych krajów. Niemiecki - autor książkowego pierwowzoru był Niemcem. Austriacki, może jakieś konsultacje odnośnie wyglądu miejsca akcji, czyli tej wsi, żeby miała ona właśnie taki zachodnioeuropejski klimat. Oto współpraca trzech państw. 

Tak nawiasem dodam jeszcze jedną ciekawostkę, która mnie samą zaskoczyła. Otóż kiedy wypisywałam sobie tytuły tych anime emitowanych w Polsce, w Bajkowym kinie podczas gdy najechałam na bajkę Hucklenerry Finn - swoją drogą też jedna z moich ulubionych bajek za dzieciaka. I tak sprawdzając, gdzie ją wyprodukowano, byłam raczej w 95% pewna, że jest to produkcja, ewidentnie amerykańska, albo no może kanadyjska. Jakież wielkie było moje zdumienie (to już były oczy nie jak spodki, a jak włazy od studzienek kanalizacyjnych), kiedy okazało się że jest to produkcja japońska. Naprawdę to mnie tak cholernie zaskoczyło, że aż się wtedy zapowietrzyłam, że szok. Bo jeszcze, żeby to była jakaś współpraca, czy co a tu nic. Tak Wodorku to jest ten wstrząs, o którym ci pisałam 15 maja 🤣😅  

Tego samego dnia, także podczas gromadzenia materiałów, do tego posta była jeszcze jedna śmieszna. Jak to mówią: Z cyklu kiedy bananowe ryby, wejdą za mocno (tak zrobię z tego recenzję i kilka około recenzyjnych postów). A było to tak coś tam szukałam i weszłam, już nie pamiętam w jakie stare anime (tak lenistwo level hard, nie chce mi się szukać) i pierwsze na co zwróciłam uwagę to nazwisko reżyser Eiji O i z automatu w głowie pojawiło się Eiji Okumura. To nic, że gościu miał inaczej na nazwisko. Dla mnie było Okumura i koniec xD.

Dobra... No chyba powoli będę już kończyła ten dzisiejszy wywód. Tak wiem. Jedne wielkie nudy. Pewno głupia i bezładna paplanina, ale no musiałam się podzielić tymi swoimi spostrzeżeniami i irytacją, że ludzie traktują bardzo często anime, właśnie jako coś gorszego. Jak jeszcze są to osoby starsze takie jak rodzice dzieci wychowanych w latach 80-tych i 90-tych to ok. mogą tego nie rozumieć, może im się wydawać inaczej, że właśnie tego anime nie było tak dużo. Mimo to ostatnimi czasy kilka razy spotkałam się jednak z przypadkami, gdzie osoby, które jak mi się wydaje w jakimś stopniu siedzą w tematyce anime, bo są to np. komentarze pod odcinkami anime również używają określenia Chińskie bajki, aby dać chyba do zrozumienia, że jakieś anime jest faktycznie do "d" wsadzić. No jest to trochę denerwujące, ale bardziej moim zdaniem smutne, bo to, że komuś nie podoba się jakiś gatunek, czy nawet jakieś anime to nie znaczy, że to jest od razu złe. Każdy jest tylko człowiekiem i jeden lubi horrory, inny ich nienawidzi, bo są dla niego głupie, lub po prostu się ich boi. Rozumiem, że ma prawo do swojej opinii i dana seria anime może mu się nie podobać, bo fabuła przewidywalna, bo kreska nie taka, bo muzyka źle dobrana. Jednak czy to oznacza, że trzeba od razu faktycznie tak dosadnie mówić, że jest to złe, nieciekawe i zniechęcać innych. 

Oki teraz już serio nie przynudzam, bo późna noc, a właściwie to zaraz będzie mi za oknem świtać. Więc trzeba by przynajmniej na chwilę uderzyć w kimono😂. Tylko jeszcze jedna, mała, maluteńka anegdotka z no powiedzmy wczorajszego dnia. Odnośnie tego anime, którego jeszcze do niedawna nie pamiętałam. Otóż moi drodzy znalazłam! TAK! Po tylu latach poszukiwań, bo jak wspominałam szukałam go do czasu jak został mi założony Internet. I właśnie dzisiaj przez przypadek znalazłam. Ale co się okazało śmiesznego. Połączyłam sobie najprawdopodobniej dwa anime w jedno 😂😂😂 (sprostuję dokładnie jak obejrzę je oba, bo jak widać pamięć płata figle). Więc tak na dzień dzisiejszy wychodzi na to, że chodziło o anime Generał Daimos, z którego miałam wyobrażenie robota i taką charakterystyczną muzyczkę w tle i W królestwie kalendarza, z którego pochodził gościu z tą piszczałką, a robot był podobny, ale jednak inny. To prawdopodobnie dlatego nie mogłam tego znaleźć. Ale jak to wiele razy będę powtarzała to jestem ja... Swoją drogą jak tak patrzę na 2 odcinek Generała Daimosa to kurcze zastanawiam się jakim cudem rodzice pozwolili mi na to patrzeć, bo faktycznie dla małego berbecia jakim byłam te x-dziesiąt lat temu to, było dosyć "straszne" anime xD. 

Ok już się żegnam po raz trzeci, a zatem DOBRANOC!!!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro