wpis 03 - zaborczość

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Szczelniej zakryłaś się płaszczem, czując nagły powiew chłodnego, rannego powietrza, co przykuło uwagę Dabiego. Szliście ramię w ramię z dopiero co zakończonej nocnej misji.

— Odsłoń szyję — rzucił, znów kierując głowę na drogę przed wami — Chcę żeby wszyscy wiedzieli, że jesteś moja.

Przekręciłaś oczami, ale wykonałaś rozkaz, nie chcąc, by robił niepotrzebne sceny. Jedyne o czym marzyłaś po długiej i wyczerpującej misji to ciepły posiłek i kilka godzin niezmąconego jękami, czy macaniem snu, ale twoje marzenia zapewne pozostaną tym, czym są. Marzeniami.

— Jest mi zimno, a nie chcę się przeziębić, bo wiem, że nie potrafiłbyś utrzymać przy życiu kamienia.

Zaśmiał się, niespodziewanie szczerze. Dźwięk ten trochę zbił cię z tropu. Byłaś zbyt przyzwyczajona do jego cynizmu i ironii.

— Będziemy w domu dosłownie za dziesięć minut, wytrzymasz — był szorstki, jakby ktoś przejechał papierem ściernym tuż obok twojego ucha. Nie drgnęłaś jednak z obrzydzenia.

Nachylił się, aby pocałować i owiać ciepłym wydychanym dwutlenkiem węgla ślad po ugryzieniu, twój najnowszy nabytek. Obdarował cię nim podczas misji, gdy pozwolił zazdrości nieco za mocno wpłynąć na myślenie.

Ślad był mocno różowy, miejscami błyszczał się na czerwono. Doskonale pamiętał to cudowne uczucie wgryzania się w ciebie, kiedy zęby krzyczały z radości, a język tańczył kosztując krwi. Smakowałaś wybornie, nigdy nie miał przyjemności delektować się czymś lepszym, ale nie było mu dane zachwycać się tobą zbyt długo. W końcu musiał puścić, opuszczając raj, ale doskonale zapamiętał to kompleksowe uczucie, z zamiarem powrotu do edenu. Oczywiście nie pozwolił ci opatrzyć rany. Nie po to dał ci to przeurocze znamię, swoisty znak ostrzegawczy przed innymi myśliwymi, aby ktoś inny próbował zapolować na jego ofiarę. Przekonywał się, że troszkę bólu ci nie zaszkodzi. On na przykład był w ciągłej agonii.

Zadrżałaś, czując obce ciało na świeżo zagojonej ranie. Gest ten jedynie mocniej go podekscytował, ale na razie trzymał stopę na hamulcu. Na razie.

— Skoro nie chcesz wytatuować sobie mojego imienia na czole, muszę wykorzystywać najprostszą metodę — mówiąc to raz po raz całował pierścienie zaczerwienionej skóry. Twoja szyja, dekolt i ramiona były w nich dosłownie usiane. Ciężko było doszukać się połaci ciała nie naznaczonych jego obsesją.

— A może chcesz iść na pierwszy ogień?

— To nie jest głupi pomysł — łypnął na ciebie wzrokiem. Niemalże mruknął z zadowolenia, widząc twoją zdziwioną minę — Dowód naszej dozgonnej miłości, imiona wytatuowane na szyi. Muszę się umówić. Ale pamiętaj, kochanie, jeżeli ja coś robię, to ty zaraz po mnie.

— Nie mogę się doczekać.

— Ja również.

Ulice zaczynały robić się coraz bardziej zatłoczone, co zmotywowało Dabiego do otoczenia cię ramieniem.

Doprawdy, nigdy nie potrafiłaś go rozgryźć. Z jednej strony próbował bronić cię przed wszystkim co żywe, bo dostawał spazmów, kiedy jakiś random spojrzał na ciebie o sekundę za długo, a z drugiej publicznie chwalił się tobą, niczym jakąś zdobyczą, czy trofeum. Odgradzał cię drutem kolczastym, oznaczał cię malinkami, ugryzieniami i tatuażami z jego imieniem, a wciąż było mu mało. Nie nadążałaś za nim, fizycznie nie byłaś w stanie, a z każdym dniem przekonywałaś się, jak bardzo potrafił być kreatywny w swoich potrzebach trzymania cię na łańcuchu zawiniętym wokół jego ręki. Przekroczyłaś granice moralności już dawno, ale Dabi udowadniał ci, że można upaść jeszcze niżej.

Wiatr znów postanowił drażnić się z tobą, owiewając dekolt mroźnym powietrzem. Tym razem tylko zadrżałaś z zimna, myśl o ciepłym łóżku i grzejących cię dłoniach Dabiego popychała w stronę mieszkania, nawet jeżeli obiecałaś sobie, że nie będziesz doszukiwać się żadnego źródła komfortu w jego osobie.

— Wytrzymaj — przestrzegł cię, zapowiedź kary słyszalna w niskim głosie, który wybrzmiał tuż przy twoim uchu.

Byłaś przekonana, że dotrzecie na miejsce bez żadnych komplikacji, ale szczęście od dawna przestało się ciebie trzymać.

Pomimo tłoku na chodniku, słyszałaś szepty mijających was ludzi. Niektórzy pozwalali sobie na zbyt dużo, zahaczając o ciebie ramieniem, w nadziei na wydobycie irytacji, a później przekierowaniu atencji na nich. I chociaż wiedziałaś, że nie należy zwracać na nich uwagi, bo twój Cerber nie byłby do końca zadowolony, Dabiemu najwyraźniej skończyły się złoża cierpliwości.

Nie byłaś w stanie podnieść gardy, gdy bez zapowiedzi wbił się w twoje usta i popchnął na najbliższą, ceglastą ścianę. Uderzenie o twardą powierzchnię przyprawiło cię jedynie o głuchy ból w klatce piersiowej, ale nie dano ci możliwości złapać oddechu w poprawny sposób. Dabi był zbyt szybki, zbyt brutalny i zbyt chciwy, by pozwolić ci na tak ważną dla każdego organizmu czynność. Co rusz atakował cię ustami, a czasami nawet zębami, wpychał język do gardła, robił wszystko, aby twoje myśli były skupione tylko i wyłącznie na jego osobie.

I oczywiście, tak jak zawsze, udało mu się. Bez znaczenia czy miałaś o nim dobre mniemanie, czy przepełniała cię nienawiść.

Krótkotrwała przerwa nie zwiastowała niczego dobrego. Chociaż przestał znęcać się nad twoimi wargami, teraz postanowił zejść nieco niżej, prosto do rany po ugryzieniu. Okaleczył cię zimnym powietrzem, by zaraz złożyć tam gwałtowny pocałunek, nie kontrastujący z obecnym stanem twojej skóry. Bolało, próbowałaś go odepchnąć, ale zdawało się, że przywarł stopami do podłoża. Nie ustąpił, nawet się nie zachwiał. Jedyną reakcją, jaką od niego wydobyłaś, było opatulenie twojej szyi dłonią, nagrzewającą się z każdą mijającą sekundą. Ostrzeżenie.

— Dabi — syknęłaś. Komfortowa, to ostatni przymiotnik, jakim opisałabyś obecną sytuację. — Robisz sceny. Zaraz zleci się psiarnia, bo ktoś nas rozpozna.

— Mam na to, literalnie, wyjebane — odsapnął, w przerwie od napastowania twoich warg — Niech patrzą. Wszyscy mają wiedzieć do kogo należysz.

— Myślę, że już ogarnęli.

Zignorował cię. Jak zwykle. Mogłaś się domyślić, że twoja próba dotarcia do jego zdrowego rozsądku skończy się bezowocnie. Dabi nie myślał teraz mózgiem.

— Jesteś niemożliwy.

— A ty za dużo gadasz.

Podkręcił temperaturę. Nie miałaś wątpliwości, że na szyi zostanie cię piękna, czerwona obręcz. Dla twojego partnera to wciąż było jednak za mało.

— Lubisz skupiać uwagę innych na sobie, co? — prychnął, nareszcie patrząc ci w oczy.

Korzystając z chwili przerwy, starałaś rozejrzeć się na boki, by upewnić się, że nikt nie chce was posadzić za kratki. Oprócz oskarżających spojrzeń kilku starszych i młodszych osób nie powstało żadne zamieszanie. Mieliście szczęście.

— Patrz na mnie jak do ciebie mówię — głos nieznoszący sprzeciwu i gniewne spojrzenie przywitały cię, kiedy nareszcie skupiłaś uwagę tylko na nim. Tak jak powinno być zawsze. — Zamierzam robić sceny, bo do ludzi nie dociera, że jesteś już czyjąś własnością. Ślinią się do ciebie jak jebane bezrozumne zwierzęta.

— Myślałam, że masz na wszystko wyjebane.

— Bo miałem. A potem ty postanowiłaś zniszczyć mi życie. Masz szczęście, że urodziłaś się z ładną buźką, bo nie miałbym do ciebie aż tyle cierpliwości.

— Jakiś ty hojny.

— Nie bądź bezczelna. Nie zapominaj, że mógłbym cię spopielić tu i teraz i nikt nie kiwnąłby palcem żeby cię ratować — pocałował cię, aby nieco się uspokoić. Kiedy zerwał cielesną łączność, w oczach zalśniła mu idea pomysłu. — W zasadzie, to nie jest taki zły pomysł. Przynajmniej wtedy miałbym pewność, że nikt mi cię nie zabierze.

Zaśmiał się nagle, jakby twoje życie znaczyło dla niego tyle co ludzie mijani na ulicy. Nie bałaś się wielu rzeczy, ale w tamtej chwili byłaś przerażona. Wiedziałaś bowiem, że Dabi naprawdę byłby do tego zdolny. Nie miałby żadnych obiekcji przed okradzeniem cię z życia. Śmiałaś nawet pokusić się o stwierdzenie, że zrobiłby to z przyjemnością.

— Spójrz na siebie. Czyżby moja nieustraszona [Imię] nareszcie zaczęła się mnie bać?

— Wracajmy. Do domu — odcięłaś się od tematu. Przegrałaś. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

— Skąd ten przygaszony ton? — ukazał rząd zębów — Już się poddajesz? Nie po to uznałem, że fajnie będzie się z tobą spotykać. Oczekiwałem znacznie więcej.

— Tak, poddaję się. Chcę już wrócić do domu. — odpowiedziałaś pewna jedynie tego, że byłaś już naprawdę zmęczona.

Patrzył na ciebie przez chwilę w ciszy. Tobie wydawało się jednak, że minęły wieki.

— Boli cię? — zapytał w końcu. Przejechał opuszkami palców po zaczerwienionej skórze na szyi. Przez moment wydawało ci się, że w turkusowych ślepiach drzemie troska, a ruchy dłoni blisko twojego punktu witalnego są delikatne i subtelne, jak przystało na kochanka. Była to jednak zwykła iluzja, a ty byłaś jedynie zmęczona.

— Tak — odpowiedziałaś zgodnie z prawdą.

— To dobrze. Ma boleć. Może w końcu uprzytomnisz sobie, co ja czuję dwadzieścia cztery na siedem, kiedy widzę, że wszyscy się do ciebie kleją i przestaniesz dramatyzować. Jesteś aż taką ignorantką? Nie obchodzi cię los twojego chłopaka? NIkt cię do cholery nie nauczył, że związki polegają na wzajemnym martwieniu się o siebie? Bo jak na razie zauważyłem, że zachowujesz się jakbym był jedynie denerwującym wrzodem na dupie.

Dał ci przestrzeń, ale pozostałaś otoczona murem.

Nie przypominał człowieka, który żałuje swoich słów. Wyglądał bardziej jak ktoś, kto nigdy nie był ich pewniejszy. Może w innej sytuacji i o innym czasie czułabyś się zraniona, że w ten sposób odbierał jego ciągłe próby uprzedmiotowienia cię, że tak tłumaczył twoją potrzebę prowadzenia w miarę normalnego życia. A może zrobił to jedynie z potrzeby wywołania u ciebie poczucia winy, byś wbiegła mu w ramiona i próbowała pocieszyć. Nie wiedziałaś i nigdy się nie dowiesz.

Tym razem zwykłe trzymanie się za ręce nie wystarczyło. Przyszpilił cię do swojego boku, skąd nie było już ucieczki.

— Co jest, nie przeprosisz? — zapytał jeszcze, znów podgrzewając dłoń — Chyba należą mi się przeprosiny, nie zachowywałaś się jak na dobrą dziewczynę przystało, laleczko.

— Przepraszam — odpowiedziałaś cicho.

— Dobra dziewczynka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro