1. to czysty spirytus!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Aldona Zielińska lubiła jeździć komunikacją miejską. Naprawdę uważała to za świetny sposób na spędzenie wolnego czasu i zabicie nudy. Dźwięk tramwaju, hamującego na kolejnych przystankach, był dla niej dziwnie kojący, zwyczajne siedzenie oraz wyglądanie przez brudne okno sprawiało jej przyjemność. Nieważny cel podróży, a sama jazda.

Aktualnie jednak Aldona przeklinała siebie i wszystkie bóstwa świata, jakie jej przyszły do głowy, bo oto jakaś staruszka władowała się jej z siatami na stopę, nawet nie przepraszając. 

"No do jasnej, ciemnej i czarnej cholery, jak ci zaraz coś powiem, moherowy berecie jeden, to ci nawet ten różaniec na szyi nie pomoże" — wyklinała w myślach, patrząc zawistnym wzrokiem na babulinkę przed sobą. Nagle starsza kobieta obróciła się, a dziewczyna rozpoznała w niej sąsiadkę swojej babci Danuty. I zamiast skrzyczeć ją od góry do dołu, nie szczędząc przekleństw, Aldona grzecznie wydukała "dzień dobry", słówkiem nie wspominając o zmiażdżonych palcach.

Wzięła głębszy wdech, przypominając sobie, że dzisiejsza jazda tramwajem nie jest bezcelowa. Bo to właśnie tego dnia spakowała walizkę i z hukiem zatrzasnęła drzwi mieszkania na Słomianej, mając dość nieustannych kłótni swoich dwóch współlokatorek, Barbary oraz Teresy. Wszystkie trzy uczęszczały na zajęcia z architektury na Politechnice Krakowskiej, wszystkie trzy potrzebowały mieszkania i, ostatecznie, wszystkie trzy musiały mieć jakieś współlokatorki, by choć trochę odciążyć własne kieszenie od zbyt wysokiego czynszu.

I było całkiem dobrze, przynajmniej przez pierwsze trzy miesiące. Aldona, mieszkająca przez dwa pierwsze lata studiów z rodzicami, stała się niemal całkowicie niezależnym człowiekiem. Jednak jej zapłon do dorosłego życia i samodzielności błyskawicznie wygasł w momencie, gdy po raz pierwszy przyłapała Teresę na wypiekaniu pierników z surowej masy, którą wcześniej młoda Zielińska pieczołowicie przygotowywała, by później ją skonsumować. 

A Teresa tak po prostu zrobiła z tej masy pierniki. Pierniki, psia mać!

Barbara natomiast nieustannie zapraszała do ich mieszkania swojego chłopaka. Ów dwudziestojednoletni młodzik sypiał na kanapie niemal każdej nocy. Aldona nieraz siadała zmęczona na sofie, po czym z okrzykiem zdumienia podskakiwała, gdy sterta koców okazywała się zakrytym po szyję pledami Szymonem. 

O nocnych ekscesach Basi i Szymka Aldona wolała szybko zapomnieć. Ostatnio tenże chłopak, przynależność i wyłączna własność Barbary, zaczął robić maślane oczy do Teresy. I tu rozpoczęła się prawdziwa wojna, bo ilekroć Baśka przyprowadzała ukochanego do ich mieszkania, Szymon natychmiast jakimś magicznym cudem znajdował się sam w pokoju z Teską. Współlokatorki obrzucały się wyzwiskami, latały szczotki, bluzki i obelgi. 

A Aldona chciała jedynie spokoju.

Dlatego właśnie teraz przeciskała się przeładowanym ludźmi tramwajem, by po chwili wyjść, a raczej wypaść na Placu Inwalidów. Cudem udało jej się nie przewrócić. Z niechęcią popatrzyła na czerwone światła semaforów na przejściu dla pieszych; już ona pamiętała te pasy. Trzeba było mieć naprawdę długie nogi lub chodzić niezwykle szybko, by przedostać się na drugą stronę ulicy. Tak jak teraz – Aldona ledwo mrugnęła, a światła zmieniły barwę na zieloną. Niemal biegła, potykając się o własne nogi i bagaż.

Mimo gorącej pogody, nie zdejmowała ciężkich, czarnych butów oraz grubego swetra po matce, w którym praktycznie tonęła. Z westchnieniem pociągnęła za sobą prostą, ciemną walizkę, zmierzając w kierunku jednego z mieszkań na ulicy Stanisława Konarskiego. Stanęła przed lekko obdartą kamienicą. To chyba siódma oferta, którą dziś sprawdzała i naprawdę miała nadzieję, że ostatnia. Wdrapała się na czwarte piętro, po czym zatrzymała się przed drzwiami z numerem 12b. Sprawdziła nazwisko, nabazgrane pospiesznie na karteczce. Apolonia Wrona.

Aldona zapukała, czekając. Zapukała ponownie. W końcu, lekko zdenerwowana, że musi stać pod drzwiami, zadzwoniła. Dzwonek miał nieprzyjemny, ostry dźwięk. 

Tym razem zadziałało i po chwili drzwi uchyliły się, a oczom Zielińskiej ukazała się pani domu.

Chociaż określenie "pani" niezbyt tu pasowało. Kobieta stojąca przed Aldoną nie mogła mieć więcej, niż dwadzieścia osiem lat. Jej włosy chyba były proste, aczkolwiek aktualnie sterczały w każdą możliwą stronę, wyglądając, jakby je piorun strzelił. Prawdopodobnie przyczyną tego, jak i niesamowitej elektryzacji fryzury Apolonii, był golf, który wydawał się wręcz sypać iskrami. Z tego też powodu Aldona nie zbliżała się do posiadaczki owej ubraniowej burzy.

— Aldona Beksińska?

— Zielińska.

— Może być. Beksiński był chyba malarzem. Nieważne. Wchodź.

Dziewczyna przestąpiła próg mieszkania, rozglądając się. Byłoby całkiem przestronne, gdyby nie walające się wszędzie książki. Szczerze powiedziawszy, niezbyt jej to przeszkadzało. Od dziecka była przyzwyczajona do obcowania z literaturą wszelkiego typu, a w jej walizce, którą za sobą targała, również znajdowało się parę egzemplarzy dzieł mniej lub bardziej znanych pisarzy.

— Wybacz ten chaos — Apolonia machnęła ręką na otaczający je rozgardiasz. — Ale dopiero co wróciłam z pracy, nie miałam czasu czegokolwiek ruszyć.

—Mhm.

— Błagam, tylko nie monosylaby. Jestem na nie niemal uczulona — westchnęła, wskazując Aldonie miejsce przy stole. Kuchnia była czysta... a na stole stała czysta. Apolonia szybko zgarnęła butelkę, chowając ją pospiesznie do lodówki. Zielińska nie skomentowała tego w żaden sposób, jednak właścicielka mieszkania chyba poczuła się głupio, bo zaczęła tłumaczyć obecność alkoholu na drewnianym blacie.

— No wiesz, byli u mnie wczoraj goście i... ach, nieważne, wódka na ciepło to niedobra wódka, chyba się ze mną zgodzisz?

— Mhm — mruknęła Aldona, jednak po chwili się poprawiła.  — Tak, proszę pani.

— A czy ja taka stara jestem? Dziewczyno, ile ty masz lat? Dwadzieścia trzy?

— Dwadzieścia dwa.

— Szukasz mieszkania, ja współlokatorki. Bądźmy na "ty", dobrze? No. Więc mam nadzieję, że nie przeszkadzają ci porozrzucane książki. Jeśli zdecydujesz się na mieszkanie tu, to ostrzegam, że po domu walają się kartkówki, których nie wolno pod żadnym pozorem wyrzucać. Oczywiście, parę razy mogę wcisnąć kit, że zgubiłam, że mi ich nie oddali, ale na dłuższą metę to nie przejdzie.

— Kartkówki? 

— Sprawdziany też. I rozprawki. Każdego rodzaju wypracowania pisemne. Taki los polonistki.

— Uczysz? 

— A owszem, naszego jakże kwiecistego języka. Jakichś przygłupów w liceum. Straszliwie niepojętna młodzież. Chcesz się czegoś napić? — Aldona skinęła głową, a Apolonia wstała i podeszła do lodówki. Otworzyła ją szeroko, po czym wyciągnęła flaszkę.

— Czy to wódka? — Zielińska uniosła brwi. Spodziewała się raczej wody, może kawy czy herbaty.

— Na litość boską, czy ośmieliłabym się nalać damie wódki? To czysty spirytus!

— Bułhakow.

Apolonia zmierzyła ją wzrokiem, po czym postawiła butelkę między nimi i uśmiechnęła się szeroko.

— Myślę, że się dogadamy. Chodź, pokażę ci resztę mieszkania.

Aldona wstała, mając w zamiarze ruszyć za panną Wroną, jednak uprzednio upiła łyk z flaszki. Jak dają to bierz, jak biją, to uciekaj, czyż nie?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro