Rozdział 8 - Wielki powrót i jeszcze większe problemy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lauren Pov

Minął miesiąc od mojego wyjścia z więzienia. Powoli zaczynam przyzwyczajać się do nowej rzeczywistości, chociaż momentami bywa ciężko. Szczególnie w kwestii mojego nieistniejącego już związku. Ale staram się. Odkąd dowiedziałam się o kondycji firmy i spotkaniu zarządu, codziennie po kilkanaście godzin analizowałam sytuację i starałam się znaleźć najlepsze rozwiązanie, oczywiście z przerwami na wspominanie, użalanie się nad sobą i pielęgnowaniu swojego papierosowego nałogu. Przeprowadziłam też szczerą rozmowę z dziewczynami, które przyznały się do zatajenia niektórych faktów, tłumacząc to moim stanem i opinią publiczną. Rozumiałam je, chociaż nie powiem, że nie zabolało. A Camila? No cóż, od czasu nocnego telefonu, nadal się nie odezwała, a ja szanując jej zdanie, od tamtej pory nie zadzwoniłam ani razu.

Parkuję samochód na swoim stałym miejscu przy firmie, po czym głośno wypuszczam powietrze. Po raz pierwszy od wyjścia z więzienia mam się pokazać publicznie, tym samym informując wszystkich o tym, że nie ma mnie tam, gdzie teoretycznie być powinnam. Dziwnie się z tym czuję. Nikt oprócz Normani nie wie, że dzisiaj pojawię się w firmie. Nie mam pojęcia czy jestem gotowa na to, co czeka mnie za tymi wielkimi szklanymi drzwiami, ale wiem, że nie ma już odwrotu. Muszę zacząć naprawiać swoje życie i słono zapłacić za wszystkie błędy.

Wysiadam z samochodu i kieruje się do drzwi firmy. Stukot moich szpilek, odbija się echem, a kiedy wchodzę do środka, odgłos przybiera na sile. Mam wrażenie, że za bardzo zwracam tym na siebie uwagę. Czuję się jak intruz i to we własnej firmie. Po kilku krokach moje spojrzenie krzyżuje się ze wzrokiem Scarlett, która tradycyjnie siedzi za ladą, tuż pod wielkim napisem Nebra. Szok wymalowany na jej twarzy widać z daleka, a ja powstrzymując się od głupiego uśmiechu, zakładam na swoją twarz maskę idealnej i niewzruszonej bizneswoman, która doskonale wie, po co tu przyszła.

- Dzień dobry, Scarlett. - odzywam się pierwsza, delikatnie unosząc kącik ust i pewnym krokiem idąc w stronę windy.

- Dzień, dzień dobry. - odpowiada po chwili, wstając z krzesła i patrząc na mnie tak, jakby właśnie zobaczyła ducha. - Zaczęło się właśnie spotkanie zarządu, nie chciałaby pani poczekać, aż...

- Nie, właśnie tam idę. - przerywam jej, nie zwalniając kroku.

- Ale nie może pani...

- Czyżby? - odwracam się w jej stronę, teatralnie prezentując rozpostarte ramiona. - Jestem wolnym człowiekiem, który wrócił do własnej firmy, żeby zapobiec kolejnej katastrofie. Daj mi robić swoje.

- Ale...

- Tak, wiem. Ale chrzanić wytyczne. - przerywam jej po raz kolejny, wchodząc do windy. Kiedy drzwi się zamykają, głośno wzdycham. No to pierwsze lody przełamane. I tak nie liczyłam na ciepłe powitanie. Chociaż to pewnie i tak nic, w porównaniu do tego, co czeka mnie w sali konferencyjnej. Spoglądam na swoje odbicie w lustrze i stwierdzam, że jak na mój stan psychiczny, wyglądam całkiem nieźle. Idealnie dopasowana czarna marynarka, materiałowe spodnie w tym samym kolorze i mocniejszy makijaż, sprawił, że ciężko jest mi teraz wyobrazić sobie samą siebie w więziennym uniformie. A jednak. Jeszcze miesiąc temu, to był jedyny strój, na który mogłam liczyć.

Kiedy drzwi windy otwierają się, natychmiast wychodzę, idąc prosto w stronę sali. Przez częściowo przeszkolone biura, mogę dostrzec palący wzrok pracowników. Widzę jak do siebie szeptają, przyglądają mi się, czasami nieruchomieją. Nawet nie odwracam głowy. Idę szybko i pewnie, zupełnie tak, jakby był to kolejny dzień w pracy. Jakby nic się nie zmieniło.

Pewnym ruchem otwieram drzwi od sali, wchodząc do środka jakby nigdy nic. Kiedy zamykam je za sobą, wzrok wszystkich zgromadzonych tu ludzi, pada na mnie. Milkną. Z zadowoleniem zauważam, że moje miejsce jest puste.

- Dzień dobry. - mówię jakby od niechcenia, po czym idę w stronę mojego fotela. - Zaczęliście dziesięć minut przed czasem.

- Co ty tu do cholery robisz? - odzywa się Mike, jeden z inwestorów, z którym od zawsze miałam na pieńku. Taksuję go wzrokiem z góry na dół, unosząc przy tym kącik ust, po czym jakby nigdy nic siadam na swoim miejscu.

- Ratuję nam tyłki. - odpowiadam, patrząc na wszystkich po kolei. - Poza tym wybacz, że czułam się zaproszona na posiedzenie zarządu mojej własnej firmy.

- Twój wyrok kończy się za pół roku. - zauważa złośliwie szatyn.

- Zostałam zwolniona wcześniej. I z tego, co widzę, dobrze się stało.

- Z tego, co ja widzę, to mimo prawidłowej i szybkiej reakcji na pani poważne przestępstwo, wymiar sprawiedliwości w kwestii szybszego zwolnienia poważnie się pomylił.

- Czyżby? Z chęcią posłucham, co ma pan w tej kwestii do powiedzenia, bo z tego, co wiem, nie jest pan w mojej skórze i nie do końca zdaję pan sobie sprawę z tego, jak sytuacja wyglądała. - mówię, zabijając go wzrokiem. - I uprzedzając dalsze pytania i zarzuty. Jestem niewinna i zostałam skazana niesłusznie. Mój adwokat ponownie bada sprawę. Poza tym od zawsze miałam ciekawsze rzeczy do roboty niż ćpanie i handel.

- Taka osoba jak pani nie powinna być prezesem. - zauważa, na co głupio się śmieje.

- Ustalamy coś. Ja nie wnikam w państwa życie osobiste. Według mnie pan również nie powinien pełnić tu takiej funkcji, biorąc pod uwagę wszystkie pana oszustwa sprzed dziesięciu lat oraz wszystkie wykorzystane sekretarki, które zaraz po złożeniu sprawę na policję, wycofywały oskarżenia. Ale jednak pan tu jest, podobnie jak ja. Pan chce zarobić pieniądze, a ja uratować miejsca pracy i postawić firmę na nogi. Więc proponuję zachować się jak należy i zająć się swoimi interesami.

- Problem polega na tym, że akcje firmy spadły po pani aresztowaniu. Kolejna decyzja sądu nie zapadnie zbyt szybko. Pani powrót może sprawiać, że akcje spadną jeszcze bardziej. - odzywa się starszy mężczyzna na samym końcu.

- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Ale wycofując się z firmy, tylko potwierdzę swoją winę. Poza tym inwestorzy i zleceniodawcy ufali mi. Ich reakcja i reakcja rynku było reakcją na zniknięcie mojej osoby firmy. - stwierdzam, zauważając dokument na stole z kilkoma podpisami.

- Właściwie cokolwiek pani nie zrobi to i tak nic nie da. Konkurencja z Europy chce wykupić część naszych oddziałów. Niektórzy z nas podpisali już wstępną zgodę na proponowane przez nich warunki. To dobra oferta. - odzywa się kobieta siedząca po mojej lewej stronie. Przenoszę mój wzrok na Normani, która patrzy na mnie przepraszająco. Przecież to nie może się dziać.

- Nie podpiszę tego. - stwierdzam stanowczo. - Przez zaledwie kilka lat, ze zwykłej firmy, stworzyliśmy całą sieć usług i oddziałów, które działają nie tylko w Ameryce, ale także zaczęły wchodzić na rynek Europejski. Nie możemy pozwolić, żeby nasza ciężka praca została zaprzepaszczona poprzez parę podpisów. Rozumiem wasze obawy, ale jest jeszcze z tego jakieś wyjście. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak moja prywatna sytuacja wpłynęła na firmę i dlatego przez ostatni miesiąc pracowałam nad planem odbudowy. Podpisując tę umowę, z pewnością nie zostaniecie na swoich stanowiskach, a większość z was nie będzie miała realnego wpływu na firmę. Wasza ciężka praca zostanie perfidnie wykorzystana i przekształcona w sukces kogoś, kto praktycznie nic nie zrobił, żeby na ten sukces zapracować. Poza tym postawcie się w sytuacji ludzi, którzy z dnia na dzień zmienią firmę, bo akurat ich oddział został oddany w ręce kogoś innego. Chcecie tego?

- Oczywiście, że nie, ale jak temu zapobiec? - odzywa się jeden z dyrektorów.

- Wszystko mam tutaj. - odpowiadam, wyjmując z kieszeni pen drive'a i podłączając go. Na wielkim ekranie wyświetla się prezentacja wraz z wykresami i kolejnymi etapami.

- Czy to na pewno spełni swoją funkcję? - pyta Olivia Jones, na co tylko się uśmiecham.

- Symulacja strat i zysków jest na następnym slajdzie i po wielokrotnej analizie w najgorszym wypadku wyjdziemy na zero. - odpowiadam, na co kilka osób kiwa z zadowoleniem głową.

- A co z tymi dokumentami? - pyta brunetka siedząca tuż obok Normani.

- Pozwól, że zrobię z nimi porządek. - odpowiadam, wstając z miejsca i sięgając po plik kartek. Jednym płynnym ruchem, przedzieram dokumenty na pół, po czym wyrzucam do kosza.

- To było jedyne sensowne wyjście. - po raz kolejny odzywa się szatyn, przez co odwracam się w jego stronę.

- Prawda jest taka, że jeśli będzie im zależeć, wyślą kolejne oferty, być może lepsze. Mogę przystać na to, że jeśli mój plan faktycznie nie wypali, będzie to nasz plan B. Każdy z nas może się w tym momencie mylić, zarówno ja, jak i pan. Podobnie było dwa lata temu, kiedy podejmowaliśmy decyzję o jednej z największych inwestycji w historii firmy. Też pan był przeciwko ale wyszło na moje. I miejmy nadzieję, że w tym przypadku również tak będzie. - mówię, podchodząc do ekranu w celu rozpoczęcia omawiania wyników mojej analizy.

- Wraca pani po półtora roku do firmy, jakby nigdy nic się nie stało i od razu zaczyna wszystkim kierować. - ponownie odzywa się mężczyzna.

- A czy nie na tym polega moje stanowisko? - odpowiadam pytaniem. - Zróbmy to w ten sposób, że ja przedstawię wszystko krok po kroku, a państwo zdecydujecie o strategii oraz wymiarze moje stanowiska. Zróbmy to demokratycznie.

- To uczciwa propozycja. - odzywa się starszy mężczyzna, na co z zadowoleniem potakuję. Właśnie postawiłam wszystko na jedną kartę.


Po prawie czterech godzinach prezentacji, dyskusji i wątpliwościach, doszliśmy do względnego porozumienia. Mój pomysł przyjął się dość dobrze, podobnie chyba jak mój powrót. Większość mnie popiera i to jest najważniejsze. Co nie zmienia faktu, że martwi mnie cała ta sytuacja. Cholera, mam wrażenie jakby w jednym momencie, wszystko zwaliło mi się na głowę. A najbardziej boli mnie fakt, że wszyscy patrzą na mnie jak na kogoś, kto miałby im za chwilę coś zrobić, no bo w końcu tak na przestępcę przystało. Ciężko będzie mi się z tym pogodzić.

- Stara, dobra Lauren wróciła. - odzywa się Normani, kiedy zaczynam zbierać z sali wszystkie swoje rzeczy.

- Może nie w tak dobrej formie, jak kiedyś, ale część starej mnie wróciło. Mam nadzieję. - stwierdzam, na co dziewczyna się uśmiecha.

- Dobrze to rozegrałaś. Cieszę się, że chociaż ciebie słuchają.

- Na razie nie mają lepszego wyjścia, ale boję się o to, co będzie dalej. - stwierdzam, siadając zrezygnowana na fotel.

- Kto jak kto, ale ty sobie poradzisz z tym całym przedsięwzięciem. - uśmiecha się, kładąc mi dłoń na ramieniu.

- Wiesz, że nie o to mi chodzi. Czuję się, jakbym traciła grunt pod nogami. Niby zgodzili się na mój pomysł, ale mam wrażenie, że traktują mnie jak intruza.

- Musisz dać im trochę czasu. Poza tym też nie wiedziałabym jak się zachować, gdym nie wiedziała, że się pojawisz.

- Może masz rację. - wzdycham, patrząc na puste krzesła.

- Jeszcze wszystko się ułoży. To dopiero pierwszy dzień, a powroty zawsze są trudne. - stwierdza, zabierając swoją teczkę.

- Mam taką nadzieję. - mówię, patrząc jak Normani idzie w stronę drzwi.

- Ja wracam do swoich obowiązków i przy okazji pójdę załagodzić nastroje co niektórych osób, po twoim powrocie. - odwraca się, trzymając dłoń na klamce. - Jeśli chodzi o twoje biuro, to wszystko jest tak, jak zostawiłaś, zadbałam o to.

- Dziękuję. - uśmiecham się, co dziewczyna odwzajemnia. Jednak Kordei nawet nie przekracza progu, kiedy w drzwiach staję Olivia Jones, wyraźnie zaskoczona faktem, że prawie pół godziny po zakończonym spotkaniu jeszcze tu jesteśmy.

- Chciałam wrócić po marynarkę, którą zostawiłam na spotkaniu. Nie sądziłam, że jeszcze tu ktoś będzie. - odzywa się blondynka, zwieszając przy tym głowę.

- W porządku, każdemu się zdarza. - odpowiada Normani, przepuszczając dziewczynę w drzwiach i żegnając się ze mną kiwnięciem głowy.

- Cieszę się, że pani wróciła. - stwierdza dziewczyna, kiedy Kordei zamyka za sobą drzwi.

- Też się cieszę. - mówię, bawiąc się pendrivem. - I proszę, nie mów do mnie pani. Z tego, co pamiętam, zdażyłyśmy już kiedyś przejść na „ty".

- Przepraszam, zapomniałam o tym. - mówi, lekko się uśmiechając.

- Nie masz za co przepraszać. - stwierdzam, patrząc jak zabiera z krzesła swoją zgubę. Widzę, jak kątem oka, uważnie mi się przygląda, przez co po chwili nasz wzrok się krzyżuje. Nic się nie zmieniła przez te prawie dwa lata.

- Proszę cię, nie patrz na mnie w ten sposób. Nikomu nic nie zrobiłam i nie zrobię.

- Przepraszam, ja... - przerywa w połowie, zastanawiając się nad dalszą częścią zdania. - Po prostu nadal nie mogę zrozumieć, że tak po prostu panią... to znaczy cię, zamknęli w więzieniu. To niesprawiedliwe, tym bardziej że miałam okazję cię poznać i nie wierzę, że zrobiłabyś takie coś.

- Życie z reguły jest niesprawiedliwe. - wzdycham, wstając z fotela. - Cieszę się, że mi wierzysz.

- Nie muszę wierzyć, żeby stwierdzać oczywiste fakty. - mówi, na co się uśmiecham. - Firma strasznie podzieliła się od czasu twojego zamknięcia. Nie wszyscy twierdzą, że jesteś winna, również członkowie zarządu. Mam wrażenie, że dzisiaj część z nich, pod wpływem szoku, nie wiedziała jak zareagować.

- Pewnie masz rację. - odpowiadam, podchodząc nieco bliżej i opierając się o kant stołu. - Głupio mi, że przeze mnie tak to wszystko wyszło.

- Zupełnie niepotrzebnie. Nic nie mogłaś na to poradzić. Poza tym, gdybyś na przykład zachorowała na tak długi czas, czego oczywiście ci nie życzę? Nagle wszystkie ich argumenty nie miałyby sensu, no przynajmniej większość. Część z nich nie potrafi się po prostu przyznać do tego, że nie potrafią sobie bez ciebie poradzić.

- Bez przesady. - komentuje, patrząc jak emocjonalnie podchodzi do mojej sprawy. Zupełnie niepotrzebnie. Czas zmienić delikatnie temat. - A właściwie jak ty się czujesz po tych prawie dwóch latach?

- Teraz? Jakby właśnie odnalazł się brakujący element układanki. - stwierdza, na co cicho się śmieje. Boże, pierwszy raz od dłuższego czasu się zaśmiałam. Czyżbym potrzebowała tylko większego kontaktu z ludźmi i odpowiedniej osoby do rozmowy?

- Czyli jestem elementem układanki? - żartuję, uśmiechając się do niej. - I to na pewno jeszcze tym najbrzydszym i najbardziej kanciatym.

- Tym najbardziej istotnym i takim wcale niczego sobie. - podłapuje żart, na co poszerzam swój uśmiech i spuszczam swój wzrok na dół. Niczego sobie, a to dobre.

- Schlebiasz mi. - zauważam, na co tym razem ona ucieka gdzieś wzrokiem.

- Po prostu mówię tak, jak jest. - wzrusza ramionami, na co tylko kiwam głową.

- Nie chcę ci już zawracać dzisiaj głowy, ale jutro chciałabym wpaść do twojego biura i omówić kilka spraw. Albo ty do mojego? Właściwe wszystko jedno. Będziesz mieć jutro trochę czasu? - zmieniam po raz kolejny temat, nie mając ochoty rozmawiać na temat mojej osoby.

- Oczywiście. Może przyjdę, do pani... ciebie do biura, będzie łatwiej. - odpowiada, miętoląc w dłoni marynarkę.

- Jasne. - mówię, dając jej do zrozumienia, że najwyższa pora już stąd wyjść.

- Jakby co to...

- Piętro niżej, biuro numer 44. - przerywam jej, kiedy obydwie idziemy w stronę wyjścia.

- Dokładne tak. - uśmiecha się, otwierając drzwi i idąc w stronę windy. - W takim razie do zobaczenia pani Jauregui.

- Do zobaczenia pani Jones. - odpowiadam jej, widząc zbliżającą się w naszą stronę grupkę osób.

Nie patrząc na jej znikająca w windzie sylwetkę, odwracam się na pięcie i witając się skinieniem głowy z pracownikami, idę w stronę swojego gabinetu. Nadal nie mogę uwierzyć w to, że minęło tyle czasu, od kiedy byłam tu ostatni raz. Mimowolnie wydarzenia z tamtego felernego wieczoru przewijają mi się w głowie. Byłyśmy wtedy takie szczęśliwe, zapatrzone w siebie i swoją wspólną przyszłość. Było nam tak błogo, beztrosko. Camila wyglądała wtedy tak pięknie, a ja niemal pękałam z dumy, że to właśnie ja jestem tą szczęściarą i to właśnie ona jest moją narzeczoną. No ale jak to zazwyczaj u mnie bywa, nawet wtedy za bardzo się pospieszyłam z tym szczęściem. Cholera. Przyjemnie było przez te kilka godzin uwolnić się od wspominania innych natrętnych myśli pod tytułem co by było, gdyby.

Nieco mocniej niż zamierzałam, wystukuję odpowiedni kod i otwieram drzwi. Widok mojego biura momentalnie wprawia mnie w pewien rodzaj melancholii. Ostrożnie wchodzę do środka, jakby bojąc się, że będzie tu czekać na mnie kolejna niespodzianka. Tylko co miałoby to być tym razem? Powrót do więzienia? Camila mówiąca, że tak naprawdę nigdy mnie nie kochała?

Odruchowo potrząsam głową i delikatnie dotykając każdego mebla, powoli zbliżam się do biurka. Brakowało mi tego widoku. Widoku z okna, biura, całej tej otoczki. A może tak naprawdę właśnie to jest moim lekarstwem? Praca i poczucie tego, że jestem komuś potrzebna. Poczucie sensu tego, co robię i chęć działania. No bo w końcu co innego mi pozostaje?

Rozsiadam się wygodnie na fotelu i obracam się w stronę wielkiego okna. Zaczynam przyglądać się spieszącym się dokądś ludziom i pędzącym samochodom. Wszyscy zajęci sobą. Przenoszę wzrok nieco na prawo, przez co po chwili doznaję szoku. Wielki bilbord z Camilą wiszący kilka budynków dalej, wesoło faluje pod wpływem silnego wiatru. To jest chyba jakiś pierdolony żart. Mam wrażenie, że ktoś w tym momencie ostro sobie ze mnie zakpił. Odwracam się z powrotem do biurka i chowam twarz w dłoniach. Biorę głęboki oddech, po czym następny i trochę się uspokajam. Mój umysł mimowolnie przypomniana mi, że Camila miałam się do mnie odezwać. Szkoda, że nadal tego nie zrobiła. Odwracam się z powrotem do okna. Przyglądam się dokładniej zdjęciu i w pewnym momencie uderza mnie dość istotna myśl. Cabello może już nie chcieć ze mną być, ale nie mogę pozwolić na to, żeby żyła sobie jakby nigdy nic z tym dupkiem. Znam się na takich jak on i wiem, że do niczego dobrego to nie prowadzi. Muszę coś z tym zrobić, a przede wszystkim ogarnąć swoje życie, bo w innym wypadku nie ma opcji, żeby Kubanka mnie posłuchała. Jak poparzona wybieram odpowiedni numer i przykładam telefon do ucha.

- Tak, Lauren? - odzywa się po czwartym sygnale głos po drugiej stronie.

- Musisz mi pomóc Ally. Choćbym nie wiem co, bym miała zrobić, musisz udowodnić, że jestem niewinna.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Dzień dobry bardzo, w ten bardzo zimowy, no już prawie wieczór ☺️ rozdział pojawił się później niż zazwyczaj, ale to ze względu na masę zaliczeń i pewnych życiowych zawirowań. Wiecie jak to jest, kiedy człowiek żyje sobie spokojnie swoim życiem, a nagle pojawiają się osoby, które mniej lub bardziej zaczynają nadawać kolorowych barw naszej egzystencji i to nie tylko w ten pozytywny sposób. Bo wiecie, jak moja osoba się raz na jakiś czas w coś wpląta, to robi się niezwykle ciekawie😅

No ale koniec tego zrzędzenia (chyba już widać, że czeka mnie niedługo moje ostatnie naście xD). Lauren wróciła do firmy, Camila nie dzwoni, a Normani z Dinah przez cały czas próbowały w pewien sposób chronić bohaterkę. Jak myślicie, co z tego wyniknie? I jaki wpływ będzie miał powrót Lauren, do swojej zwykłej rzeczywistości?

Koniecznie dajcie znać, co o tym wszystkim myślicie i mam nadzieję, że rozdział się podobał ☺️

🏳️‍🌈☕


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro