You promised me...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

To wszystko nie miało już sensu. Czułem się źle zamknięty w tym pierdolonym ośrodku, którego pracownikom wydawało się, że mogliby jakoś mi pomóc. Chciałem znów się naćpać i zapomnieć o tym co się wydarzyło. Heroina nie przynosiła długotrwałej ulgi i miałem świadomość, że nigdy nie przyniesie, ale liczyła się dla mnie każda chwila słodkiego zapomnienia, błogości...

Terapie też nie przynosiły efektu. Psycholog coś do mnie mówił, ale nie przyswajałem słów. Docierały do mnie zniekształcone i opuszczały głowę tak samo szybko, jak do niej trafiały. Logika tego wszystkiego zmniejszała się z każdym dniem, każdą godziną, każdą minutą.

Cała wola walki opuściła mnie wraz ze śmiercią Demri. Nie miałem po co się starać, nie miałem dla kogo. Obiecaliśmy sobie, że razem rzucimy to gówno, weźmiemy ślub, będziemy mieć dzieci... Mieliśmy normalnie żyć, ale ona była zbyt słaba. Brała dalej i w końcu doszło u niej do infekcji części serca.

Odeszła.

Zostawiła mnie samego na tym posranym, okrutnym świecie. Nie miałem już nadziei. Demri i przyszłość z nią mi ją dawały, ale kiedy umarła wszystko prysło jak bańka mydlana. Znów odczuwałem głód, znów paliły mnie wszystkie żyły, ból znów rozsadzał mi głowę.

- Panie Staley...- usłyszałem głos terapeutki, który wyrwał mnie z zadumy.

Spoglądała na mnie ze zniecierpliwieniem, tupiąc obcasem w podłogę. Chyba nie chciała mnie widzieć, tak samo jak ja jej. Nawet nie próbowałem współpracować, co z pewnością nie ułatwiało jej roboty.

- Słucham?- podniosłem na nią wzrok i sztucznie się uśmiechnąłem.

Chyba ten gest nie wprawił jej w przekonanie, że wszystko ze mną w porządku. Chciałem opuścić już ośrodek i w spokoju oddać się zapomnieniu. Każda kolejna godzina w tej klatce sprawiała, że wariowałem.

- Panna Parrott nie wspominała, że chce rzucić nałóg?

- Wspominała.- odparłem zgodnie z prawdą.- Mieliśmy to zrobić razem, ale nie dała rady. Nie chciała umrzeć... Nie chciała, ale to wszystko ją zabiło.

Chciałem też umrzeć i sprawić, żeby nasze dusze się połączyły, ale tutaj było to niemożliwe. Zero substancji odurzających, zero alkoholu, zero ostrych przedmiotów, kraty w oknach, drzwi bez klamek. Oprócz ćpunów, takich jak ja, w ośrodku pałętali się też psychole i samobójcy, dlatego to wszystko było konieczne.

- A czy może...- zaczęła, ale w tym samym momencie drzwi się otworzyły, a do środka weszła recepcjonistka.

Chyba miała na imię Helen i była naszą fanką. Czuła się zaszczycona, że może pracować w miejscu, gdzie się znalazłem. Bzdura... Kolejna bzdura. Nie byłem już dawnym sobą i nie miałem pewności, czy w ogóle byłbym w stanie tworzyć i śpiewać tak jak kiedyś. Brakowało mi sił.

- Telefon do pana Staley'a.- oświadczyła i ruchem dłoni dała mi znak, żebym za nią poszedł.

Nie tłumacząc się przez lekarką wstałem z miejsca i opuściłem salę. Nie chciało mi się z nikim gadać, ale lepsze było to, niż zasrana terapia z tamtą idiotką. Kiedy znaleźliśmy się obok telefonu stacjonarnego, Helen podała mi słuchawkę.

- Halo?- zapytałem i oparłem się plecami o ścianę.

- Cześć Layne.- usłyszałem, a na mojej twarzy automatycznie pojawił się lekki uśmiech.

Właśnie usłyszałem głos tak naprawdę jedynej osoby, która mi została- osoby, która doskonale mnie rozumiała, która była zawsze przy mnie, mimo spięć i mimo tego, jakim byłem chujem i kretynem. On znosił mnie nawet, kiedy ja się go wyparłem, kiedy mówiłem, że go nie potrzebuję, że go nienawidzę. Miałem mnóstwo beznadziejnych okresów w swoim życiu, w których oddalałem się od prawdziwych przyjaciół, zdradzałem ich. Kiedy odszedłem do Mad Season wydawało mi się, że nie potrzebuję chłopaków, że nie potrzebuję Alice in Chains i miałem wrażenie, że Sean i Mike wciąż mieli mi to za złe.

Ale Jerry nie.

Jerry cały czas ze mną wytrzymywał, cały czas chciał mi pomagać i cały czas był moim najlepszym przyjacielem, bez względu na wszystko. Byłem prawie pewien, że jeśli Bóg rzeczywiście gdzieś tam istniał, to właśnie on zesłał mi Jerry'ego.

- Cześć Jer.- odpowiedziałem.- Co u ciebie?

- Nieważne.- w jego głosie słyszałem zmartwienie.- Ważniejsze, co u ciebie?

- Mam dość tego miejsca.- odparłem zgodnie z prawdą, na tyle cicho, żeby przechadzająca się nieopodal Helen mnie nie usłyszała.- Chyba zwiewam.

- Oszalałeś.- usłyszałem w odpowiedzi.- Nie możesz. Oni próbują ci pomóc. Musisz się z tego wyleczyć, słyszysz?

- Nie dam rady... Mam już tego dość. Oni mi nie pomogą, a nie chcę tu gnić do końca życia. Jer, proszę cię... Nie zabraniaj mi. Ci ludzie to kretyni. Wolę gadać z tobą.

Cantrell westchnął do słuchawki. Dziwiłem się, że jeszcze ze mną nie zwariował.

- Nie wypuszczą cię. Poza tym... Layne! To bez sensu. Nie możesz znów zacząć brać! NIE ZGADZAM SIĘ NA TO.

Wiedziałem, że okłamywanie go to najgorsze świństwo, jakie mogłem zrobić, ale nie miałem wyjścia. Gdyby wiedział, że mam zamiar olać odwyk, nigdy w życiu by mi nie pomógł, ani nie wpuścił do swojego domu.

- Nie zacznę.- powiedziałem.- Obiecuję. Po prostu nie chcę być tutaj. Czuję się jak zamknięty w klatce. Chcę z tobą normalnie pogadać. Błagam cię, Jer. Mógłbym do ciebie przyjść?

- Layne...- brzmiał niepewnie.- Przysięgnij mi, że nie zaczniesz znów ćpać. PRZYSIĘGNIJ.

Wbiłem wzrok w ziemię i zamilkłem na dłuższą chwilę. Czułem się podle, ale to było silniejsze ode mnie. Nie chciałem robić tego Jerry'emu, chciałem być z nim szczery, ale w tamtej chwili to było niemożliwe. Przerażało mnie to, co dragi ze mną zrobiły.

Stałem się degeneratem, kłamcą, tchórzem... Stałem się słaby.

- Przysięgam...

***

Kiedy go zobaczyłem od razu zrobiło mi się lepiej. Był taki sam jak zawsze; długie, blond włosy, niebieskie, pełne nadziei oczy, bardzo szczupła sylwetka. Nic się nie zmienił od naszego ostatniego potkania. Minął ponad miesiąc, odkąd zamknęli mnie w tym ośrodku. Teraz po prostu zagroziłem im prawnikiem i wyszedłem.

Od tak.

- Cześć stary...- przywitałem się cicho, a Jerry bezceremonialnie się do mnie przytulił.

To było takie miłe... Poczułem się lepiej. Jeden czuły gest wystarczył, żebym przynajmniej na trochę pozbył się złych myśli. Objąłem chłopaka i głośno odetchnąłem. Ta dziwna ulga była naprawdę kojąca i nie chciałem, żeby się kończyła.

- Wyglądasz lepiej.- powiedział Cantrell i po chwili mnie puścił.- Jeszcze wszystko może być dobrze.

Bez słowa wszedłem głębiej do jego mieszkania. Wtedy powróciły do mnie wspomnienia chwil, które tutaj spędziliśmy. Komponowanie, imprezy z chłopakami, a nawet zwykłe rozmowy. Jerry wciąż trzymał na komodzie nasze głupie zdjęcia; tylko ze mną albo z chłopakami. Było mi cholernie przykro, że te czasy już przeminęły.

- Nie wiem czy jeszcze będzie.- pokręciłem głową, nie patrząc mu w oczy, a na fotografie.- Czuję się cholernie źle. Nie mam siły się zmieniać, Jer...

- Layne, przyrzekłeś mi.

- Wiem przecież.

 Wtedy do głowy przyszło mi kolejne świństwo, którego za nic w świecie nie powinienem był wywlekać po tylu latach.

 - A zresztą... Sam nie byłeś święty.- wypaliłem bezmyślnie, na co Jerry zastygł w kompletnym bezruchu i popatrzył na mnie z bólem w oczach.

 - To było wieki temu, Layne.- odezwał się w końcu. Nie brzmiał nawet, jakby był zły.- Poza tym leki, a narkotyki to dwa różne światy.

 Żałowałem, że nie ugryzłem się w język. Cantrell miał kilka trudnych okresów w życiu, a szczególnie po śmierci matki i Andy'ego, przez co trochę przesadzał z Xanaxem. Mimo to, w porównaniu z moim uzależnieniem tamto, to było NIC. Nie powinienem był się odzywać. Gdybym był nim, już dawno zerwałbym ze sobą kontakt, wyrzucił ze swojego życia albo przynajmniej w końcu dostał szału. Nie miałem pojęcia, co sprawiało, że Jerry wciąż chciał mnie znosić.

 - Przepraszam.- powiedziałem cicho i przysiadłem na kanapie, stojącej w salonie.- Nie powinienem był tego mówić.

 Chłopak usiadł obok mnie, ale nie odezwał się. Ciekawiło mnie, o czym myślał.

 - Tak tęsknię za Demri...- powiedziałem po chwili, przerywając ciszę.

 Przed nim nie musiałem udawać, nie musiałem się ukrywać, ani na siłę sprawiać wrażenia, że jest w porządku. On i tak by się domyślił. Znał mnie jak nikt na tym świecie. Od śmierci Demri, najlepiej ze wszystkich.

 - Wiem...- pokiwał głową.- Tak mi przykro. Wiem co czujesz, bo sam straciłem mnóstwo osób, ale nie można się przez to poddać. Ja żyję dalej i mam się dobrze. Ty też możesz. Ona by tego chciała, jestem pewien.

 - Tyle, że ja nie mogę bez niej żyć.- ukryłem twarz w dłoniach, bo cały smutek nagle do mnie powrócił.- Nie mogę i nie chcę. Tylko ona się liczyła... Obiecaliśmy sobie tyle rzeczy... Boże... Jerry, ja nie chcę dłużej żyć w takim świecie, który cały czas kopie mnie po dupie, kiedy próbuję się podnieść. Zabiera mi wszystko, co kocham. Jestem jak pierdolona pusta kartka bez perspektyw, którą ktoś non stop depcze i nakłuwa. Świat mnie nienawidzi, Jer... Nie chce mnie u siebie.

 Nawet nie wiem, kiedy łzy zaczęły spływać po moich policzkach. Nie wytrzymałem tego całego napięcia. W pewnej chwili Jerry objął mnie ramieniem i przytulił do siebie. Wtedy już nie powstrzymywałem płaczu. Bolała mnie głowa, serce i żołądek, a chęć na narkotyki wzrastała z każdą sekundą. Czułem się jak śmieć, jak gówno, jak cień człowieka bez duszy.

 - Pomogę ci, Layne...- oparł swoje czoło o czubek mojej głowy.

 Musiałem wyglądać żałośnie.

 - Pomogę ci, tylko się nie poddawaj.- ciągnął.- Obiecuję. Nie możesz znów sobie tego zrobić. Nie możesz MI tego zrobić, Layney. Nie chcę stracić też ciebie. Ciebie nie mogę.

 Wtedy poczułem się jeszcze gorzej. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego tak mu na mnie zależało. Byłem zerem, niewartym uwagi. Byłem nikim. Dla Jerry'ego jednak byłem taki ważny, a mimo to wciąż go okłamywałem. Udawałem, że już więcej nie wezmę, ba... Przysiągłem mu to. 

 Czułem się śmieciem ze świadomością, że nie szanuję tak naprawdę osoby najważniejszej w moim obecnym życiu.

 - Chciałbym, żeby wszystko mogło być dobrze...- wyszeptałem.- Ale już nie będzie. 

 - Będzie. Zaufaj mi. Będziemy mieć siebie, damy radę.

 Wtedy naprawdę próbowałem mu wierzyć.

***

Impreza urodzinowa, 4.04. 2002 

 Nie chciałem pokazywać się ludziom, ale Mike tak bardzo prosił, żebym się zjawił. Mówił, że jako jego kumpel powinienem być na jego urodzinach. Może i coś w tym było... Nie utrzymywałem już kontaktu z Alice in Chains, ale nie dlatego, że rzeczywiście ich nienawidziłem, czy uważałem, że próbują mnie kontrolować. Chodziło o wstyd. Wstydziłem się siebie i tego, co robiłem, mimo wszystkich obietnic pomocy. Bałem się spojrzeć Jerry'emu w oczy, odkąd po raz pierwszy złamałem daną mu przysięgę i sięgnąłem po dragi. Na pewno się na mnie zawiódł, bo tyle razy zapewniałem go, że więcej tego nie zrobię. 

 Byłem skończonym chujem i zmarnowałem jedyną dobrą rzecz w moim życiu- przyjaźń.

 Po tylu latach regularnego ćpania wyglądałem i czułem się jak gówno. Nie miałem kilkunastu zębów, schudłem trzydzieści dwa kilo i ledwo trzymałem się na nogach. Codziennie śniła mi się Demri, miałem wrażenie, że czas naszego spotkania już nadszedł, ale zawsze się budziłem. Wracałem do tego strasznego, szarego świata bez niej, bez Jerry'ego, bez rodziny, bez reszty kumpli. Brakowało mi Seana i Mike'a; nawet ich. Moim jedynym sporadycznym kontaktem ze światem był Starr, do którego miałem się tego dnia wybrać.

 Nawet nie starałem się dobrze wyglądać. To by w niczym nie pomogło. Założyłem na siebie kurtkę i wełnianą czapkę, bo przeważnie było mi strasznie zimno. Na miejsce dojechałem autobusem, próbując ignorować ciekawskie spojrzenia. 

 - Layne!- krzyknął Mike, uradowany moim widokiem. Objęliśmy się, ale kiedy Starr się odsunął mina mu zrzedła.- Wszystko dobrze...?

 - Zajebiście.- mruknąłem i razem udaliśmy się do środka.

 Zebrało się tam już całkiem sporo ludzi. Pili, śmiali się, rozmawiali. Wolałem się nie przyłączać i nie straszyć ich swoim wyglądem. Beznamiętnie usiadłem sam, na krześle pod ścianą i wbiłem wzrok w ziemię. Nie czułem się dobrze w towarzystwie.

 - Źle wyglądasz.- usłyszałem głos Mike'a, który w tej samej chwili się do mnie dosiadł.

 W prawej ręce trzymał szklankę z czerwonawym drinkiem, a w lewej piwo, które postawił na podłodze obok mnie. Nie wziąłem go.

 - Ale wszystko jest w porządku.- skłamałem.- Naprawdę.

 - Gadałeś z kimś ostatnio?- zapytał, nie patrząc na mnie.- Z Jerrym albo...

 - Nie.

 Nie miałem ochoty o nim mówić. Cantrell był chyba drugim, zaraz po Demri tematem tabu w rozmowach ze mną. Czułem się, jakbym jego też stracił, ale w tym wypadku całkowicie świadomie i tak naprawdę z własnej woli. Byłem głupi i bezmyślny, ale nie mogłem nic zrobić.

 W sumie, to już byłem trupem.

 - Co ty ze sobą zrobiłeś...- westchnął Starr i pokręcił głową.- Layne... Musisz dać sobie pomóc.

 Brunet pociągnął duży łyk ze swojej szklanki i odłożył ją na stolik. 

 - Nie muszę. Przecież wszystko dobrze... Powinienem odespać i tyle.

 - Nic nie jest dobrze. Zadzwonię po lekarza, żebyś nie musiał nigdzie chodzić.

 Popatrzyłem na niego z wyrzutem. Nie potrzebowałem żadnych lekarzy, którzy i tak by mi nie pomogli. Nie chciałem znów na siłę udowadniać, że się staram, że wierzę w lepsze jutro. Od dawna byłem martwy i nie widziałem potrzeby udawania, że jest inaczej. 

 Już od jakiegoś czasu chciałem to zakończyć.

 I chyba w końcu nadszedł czas.

 - Zadzwoń, a nie będziemy dłużej przyjaciółmi.- zagroziłem, ale nie miało to chyba większego znaczenia.

 Mike chyba chwilę się wahał, ale ostatecznie nie wyciągnął telefonu. Spojrzał na zegarek, który nosił na lewym nadgarstku i powiedział:

 - Właśnie wybiła północ.

 - W takim razie wypijmy za Kurta.

***

 Położyłem się na podłodze i spojrzałem na strzykawkę. Była w niej mieszanka heroiny i kokainy, która chyba miała jakąś nazwę, ale nie mogłem sobie jej przypomnieć. Nie chciałem przeżyć tej dawki. Chciałem zakończyć cierpienie moje i innych. Swoim postępowaniem raniłem ludzi.

 Przestałem się nawet bać. W moim obecnym stanie i położeniu śmierć byłaby ukojeniem. Byłaby lekarstwem na choroby ciała i duszy, a przede wszystkim spotkaniem z moją Demri. Przez te lata cholernie mi jej brakowało.

 Jedynym powodem do żalu był oczywiście Jerry. Wiedziałem, że będę za nim tęsknić, gdzieś tam- w innym świecie. Chciałbym móc się z nim pożegnać, ale to było niewykonalne. Musiałem odejść w samotności, w ciemności i ze świadomością, że go okłamałem.

 To bolało mnie najbardziej.

 Okłamałem i skrzywdziłem mojego najlepszego przyjaciela, mojego anioła stróża, kogoś, kto był zawsze przy mnie.

 Ciałem, czy duszą.

 Zawsze.

 - Przepraszam cię...- wyszeptałem, a po moim policzku spłynęła pojedyncza łza.- Nie zapomnij o mnie...

 Wtedy jeszcze raz spojrzałem na strzykawkę.

 Już nie było odwrotu.

***

Jerry

 Na szklanej oprawie zdjęcia wylądowała łza. Najpierw jedna, potem kolejne. Byliśmy na nim ja i Layne. Siedziałem mu na kolanach, a on trzymał w ręce puszkę piwa. Mogliśmy mieć wtedy jakieś dwadzieścia lat. Minęły już całe wieki. Całe wieki od czasów szczęścia, radości, tworzenia muzyki, od czasów przyjaźni...

 Staley popełnił samobójstwo prawdopodobnie dzień po urodzinach Mike'a, ale jego ciało znaleźli dopiero dwa tygodnie później, w zaawansowanym stadium rozkładu. Podobno zalęgły się w nim muchy i karaluchy. Był napuchnięty, pozbawiony naskórka i włosów, a z oczu, uszu i ust wypływały mu tak zwane "ociekliny gnilne". Nie wiem, nie widziałem go na żywo, ale to musiało być coś potwornego.

 Usiłowałem nie wyobrażać sobie mojego najlepszego przyjaciela w takim w stanie, ale straszne obrazy nachodziły mój umysł każdej nocy. To bolało sto razy bardziej niż śmierć Andy'ego. Layne był kimś ważnym, był wyjątkowy, poza tym, znałem go znacznie dłużej, niż Wooda. Przy tym, co stało się ze Staley'em tamta strata wydawała mi się mało znacząca. Przyniosła wiele bólu, ale nie tak ogromnego i nieznośnego jak teraz.

 Nie wyobrażałem sobie życia, ani zespołu bez niego, ale nie mogłem się załamać. Nie mogłem postąpić tak samo jak Layne. On mi nie zaufał i nie dotrzymał słowa. Ta świadomość cholernie bolała. Ja byłbym w stanie zrobić dla niego wszystko.

 WSZYSTKO.

 Co noc rozpaczałem, myślałem, co mogłem zrobić, żeby jakoś temu zapobiec. Nie pomagały rozmowy z Seanem, z psychologiem, z Davidem. Nic, ani nikt nie mógł mi pomóc. Z tym musiałem poradzić sobie sam.

 Wiedziałem, że będzie ciężko, ale ja chciałem się podnieść i żyć dalej. Chociażby po to, żeby podtrzymywać pamięć o Laynie. Zależało mi, żeby ludzie wiedzieli, że był dobrym człowiekiem, a nie tylko zdesperowanym ćpunem, który kiedyś ładnie śpiewał.

 Motywacja była dobra, ale czasem przychodziły gorsze dni; dni, podczas których mogłem jedynie leżeć, płakać i w kółko powtarzać, niczym mantrę:

 - Layne, przyrzekłeś mi... Przyrzekłeś mi...

**********************************************

 No, w końcu zakończyłam to "dzieło". Mam nadzieję, że nie wyszło najgorzej, bo mi osobiście całkiem przyjemnie się pisało. Okładkę ostatecznie zrobiłam sama, dlatego wyszła, jak wyszła, ale pomińmy ją milczeniem xD. Wstawiam jeszcze zdjęcie, które oglądał Jerry i oczekuję jakiegoś słowa komentarza, bo szukałam go naprawdę przez cholernie długi czas. Internet je pochłonął :'DD.

 A poza tym, nie zapomnijmy o rocznicy śmierci Layne'a i Kurta, nie zapomnijmy o tym, co w życiu zrobili i przede wszystkim o ich cudownej twórczości.

 Pozdrawiam ;*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro