#7 Lie To Me

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Blondyn przepycha się pomiędzy gorącymi, spoconymi ciałami. Jest zagubiony i niepewny. Ktoś ciągle na niego wpada, ociera się o niego, dotyka. Tłum jest zbyt gęsty. Myśli zbyt splątane. Ruchy zbyt niepewne.

- Cholera- przeklina, gdy kolejna osoba przypadkowo wytrąca jego samego z równowagi, a telefon wypada z jego ręki. Jest tak głośno, że nie słyszy nawet odgłosu upadku. Luke schyla się, by podnieść zgubę, ale gdy już wyciąga rękę, telefon znika z pola jego widzenia. Warczy ze złością i rozgląda się szybko, usiłując odnaleźć urządzenie, choć wie, że jest to już praktycznie niemożliwe.

Za dużo tu ludzi. Nowy York zawsze był zatłoczony, ale dzisiejsza noc to istny koszmar. Blondyn pluje sobie w brodę za podjęcie tak lekkomyślnej decyzji. To miał być tylko zwykły spacer. Nie ma pojęcia, co go skusiło, by dołączył do tej masy ludzi zachowujących się jak zwierzęta. Był jedynie ciekawy co zwróciło uwagę aż takiej ilości osób. Nie miał zamiaru wplątać się w ten zabójczy tłum, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nikt nie wypuści go z niego tak łatwo. Ale gdy tylko podszedł bliżej i przekrzykując głośną wrzawę i wszechobecny chaos wykrzyczał do ucha pierwszemu lepszemu chłopakowi pytanie 'Co tu się do licha dzieje?!', ten stanowczo złapał go za rękaw i również odpowiadając krzykiem 'Nikt ich nie zna, ale wszyscy już ich kochają!' wciągnął w tłum. Dopiero wtedy Luke dosłyszał muzykę ledwo przebijającą się przez ogłuszający ryk chmary ludzi. Grali rocka, czystego, dobrego rocka. Z niemałym trudem wyłapał dźwięk gitar elektrycznych oraz perkusji.

W końcu, gdy chłopak zdaje sobie sprawę, że opuszczenie tego oceanu jest dla niego niemalże niemożliwym wyzwaniem, wzdycha ze złością i zaczyna łokciami torować sobie drogą w kierunku sceny. Choć może raczej prawdopodobnie w kierunku sceny. W tym rozgardiaszu nic nie jest całkowicie pewne.

Na szczęście obrany przez niego cel zostaje osiągnięty, choć po niemałym wysiłku i zaciekłej walce o przetrwanie. Wyczerpany Luke staje ostatecznie pod sceną, gdzie może usłyszeć muzykę naprawdę wyraźnie. Mierzy wzrokiem trzech chłopaków w wieku może dwudziestu kilku lat, ale jego spojrzenie zatrzymuje się chwilę dłużej na wokaliście. Kruczoczarne włosy zaczesane do góry, ciemna kredka wokół oczu, czarny cień na powiekach i mocno zarysowane kości policzkowe. Szczupła, delikatna sylwetka. Ostry, wibrujący głos i dzikie oczy.

Going to do what I want

Cuz I'm not a little boy

Luke zamyka oczy i pozwala porwać się muzyce. Opiera ręce na barierce oddzielającej go od sceny, po czym mocno odpycha się od niej i zaczyna się ruszać. Dopasowuje się do spoconych, mokrych ciał i po chwili sam staje się jednym z nich, walczącym zaciekle o wolność rozbitkiem.

I get on higher

I get on higher

I'm gonna set this house on fire

Zatrzymuje się dopiero, gdy w głowie zaczyna mu wirować, a przed oczami ma tylko dziwne, rozmazane plany. Ciężko oddychając łapie ponownie na zimną metalową barierkę i mocno zaciska na niej dłoń, usiłując utrzymać się na nogach. W ustach czuje dziwny metaliczny posmak. Palcem przejeżdża po dolnej wardze i unosi go do oczu. Prycha zaskoczony, gdy widzi stróżkę krwi ściekającą po kciuku. Poklepuje kieszenie w poszukiwaniu chusteczki, ale w końcu poddaje się i łapiąc w dłoń koszulkę, ociera nią zakrwawione wargi. Syczy, gdy czuje delikatne pieczenie, które postanawia zignorować. Podnosi wzrok z powrotem na scenę, na której szaleje zespół.

Przypomina sobie niezliczone ilości koncertów, podczas których to on stał nad szalejącym tłumem, z mikrofonem w dłoni i ekscytacją ogarniającą ciało. Pamięta swój pierwszy koncert przed tak ogromną ilością ludzi. Ręce trzęsące się niebezpiecznie, palce ledwie zdolne do zaciśnięcia się na gryfie gitary, ściśnięte gardło i drżący, zachrypnięty głos. Głos w głowie powstrzymujący go od zbiegnięcia z krzykiem ze sceny. Aż w końcu ciepło ogarniające całe ciało i zadowolony krzyk tysięcy ludzi. Pot spływający po ciele, powodujący swędzenie, którego nie mógł się pozbyć, bo musiałby przerwać grę. Euforia.

Luke przebiega wzrokiem po niezliczonej ilości nieznanych twarzy. Nie zna tu nikogo, nikt nie wydaje się nawet znajomy, choć przecież w branży muzycznej prawie każdy się kojarzy, przynajmniej z widzenia. To musi być dopiero wschodzący zespół, choć wygląda na to, że zyskanie popularności nie zajmie im zbyt dużo czasu, sądząc po zachwycie publiczności i słowach chłopaka- 'nikt ich nie zna, ale wszyscy już ich kochają'.

Wtem jego myśli od zespołu odciąga opalona twarz dziewczyny stojącej kilkanaście metrów dalej, uśmiechniętej szeroko i wpatrzonej w wokalistę błyszczącymi oczami.

Luke zna to spojrzenie. Zafascynowane, zapatrzone, zakochane.

I zna też dziewczynę, która kiedyś patrzyła w ten sam sposób na niego.

Serce chłopaka na moment się zatrzymuje, zaskoczone i zranione, jednak zaraz się opamiętuje i wraca do pracy ze zdwojoną prędkością, jakby samo patrzenie na Arzayle'ę miało przyprawić go o zawał. Chce oderwać wzrok od dziewczyny i odejść- gdziekolwiek, byleby nie musiał na nią patrzeć- ale nie jest w stanie oderwać oczu od brunetki. Wygląda inaczej niż wtedy, kiedy widział ją ostatnim razem. Inaczej niż powinna. Inaczej niż on.

Nie widzi w niej nawet najmniejszej oznaki cierpienia czy tęsknoty, i to łamie mu serce jeszcze bardziej. Czuje się jak cholerny Titanic, który uderzył w górę lodową pod postacią dziewczyny i on sam zaraz pójdzie na dno, a góra będzie żyć dalej, niewzruszona i być może nawet nieświadoma tego, że właśnie kogoś uśmierciła.

I wtedy Arzaylea odwraca głowę w jego stronę. Jej oczy napotykają błękitne, zagubione tęczówki, a jej spojrzenie na chwilę również staje się zbłąkane. Ale zaraz potem jej twarz twardnieje, oczy stają się obojętne, a gdy zwraca się z powrotem w stronę sceny, na jej ustach gości szeroki uśmiech. Szczery. Wywołany przez kogoś innego.

Bo tym, co wywołał on sam, były jedynie łzy.

Ucieka. Przedziera się pomiędzy ludźmi, rozpaczliwie młócąc rękami i próbując się stamtąd wydostać, bo nie jest w stanie dłużej patrzeć na to, jak on sam rozwalił życie i komuś, i sobie, z tym szczegółem, że on sam nie jest w stanie ruszyć dalej. I nie jest w stanie myśleć o tym, jak bardzo żałuje wszystkiego co zrobił, i jak bardzo chciałby wszystko naprawić. I nie jest w stanie ciągle przypominać sobie o tym, że jest potworem łamiącym serca, miażdżącym je w dłoni bez mrugnięcia okiem, i że nie zasługuje na przebaczenie.

Bo podszedł do niej, z uśmiechem na ustach i wbił jej w serce sztylet.

Upadła na ziemię, rzężąc, a on odszedł, uśmiechając się fałszywie, jak gdyby nigdy nic.

I fakt, że zaraz gdy tylko zniknęła mu z oczu, przyłożył sobie pistolet do głowy i wystrzelił, nie będąc w stanie znieść swego serca, krzyczącego, by do niej wrócił, uleczył, wcale go nie usprawiedliwiał.

Bo jest potworem. A potwory nie mają litości.

I same na nią nie zasługują.

Szybkim krokiem przemierza ulice Los Angeles, chcąc jak najszybciej dostać się w końcu do Arzaylei. Woda chlupocze mu w butach, po zaliczeniu dobrych kilkunastu wejść do kałuż. Za pierwszym razem się wkurzył, za drugim przekleństwa cisnęły mu się na usta tak mocno, że ledwo się powstrzymywał, za trzecim razem dał sobie spokój z powstrzymywaniem. Po piątym razie przestał się przejmować i teraz nie obchodzi go już, czy wdepnie w kolejny zbiorniczek wody, czy też go ominie. To i tak nic nie zmieni. Zależy mu po prostu na tym, by jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu dziewczyny.

Jedynym, co mu przeszkadza, jest wiatr szarpiący nim na prawo i lewo oraz odgłosy miasta, prawie tak głośne, jak nocą. Gdy mieszkał w Sydney, cały harmider nie był wcale tak odczuwalny i irytujący. Mieszkali na obrzeżach, gdzie było cicho i spokojnie, a ciszę przerywało warkotanie silników jedynie w godzinach wyjazdu i powrotu z pracy oraz głośne krzyki i śmiechy dzieci i ich rodziców.

Czasy, kiedy ulubioną zabawą jego i Jacka było chowanie się w najróżniejszych zakamarkach domów przed Andrew. Siedzieli cicho, wciśnięci najczęściej między zimną ścianę a szafę i czekali, starając się oddychać jak najciszej, do momentu, gdy tata nie łapał ich za nogi i w akompaniamencie głośnego śmiechu chłopców, wyrzucał z kryjówki, a potem dalej trzymając za kostki Luke'a i Jacka, ciągnął do salonu, gdzie robił z nich jedynego w swoim rodzaju mopa, trąc nimi podłogę i przeciągając po całym pomieszczeniu, jakby byli tylko workiem kartofli. Chłopcy łapali się stojącego niedaleko i zaśmiewającego się Bena za nogawki, prosząc o pomoc, podczas gdy ten dalej śmiał się, obserwując zabawę młodszych braci.

Luke przypomina sobie, jak dawno nie widział się z rodziną. Od 2013 roku, kiedy ich kariera zaczęła nabierać tempa, w większości widywali się jedynie w przelocie. I wcale nie znaczyło to, że żadnej ze stron nie zależy, jednak wyrwanie się z Los Angeles choćby na kilka dni było już ogromnym wyczynem. Między innymi również dlatego był tak szczęśliwy, gdy przyszedł wreszcie czas na przerwę i chwilę wytchnienia, przerywaną co prawda tworzeniem i nagrywaniem nowego albumu, jednak wciąż otwierającą możliwości na częstsze wizyty u rodziny czy wypady ze znajomymi.

Bo przecież nie zamknął się w klatce 5 Seconds Of Summer, miał też innych przyjaciół oprócz Ashtona, Michaela i Caluma. Co prawda to właśnie oni byli mu najbliżsi, jednak miło jest czasem oderwać się od tego, co znamy i spróbować czegoś innego i nieznanego.

Właśnie w ten sposób poznał Arzayle'ę. Tamtego wieczoru chciał zwyczajnie spędzić czas z kimś, kto nie będzie miał żadnego pojęcia o sławie, kto nie będzie co chwilę zaczepiany na ulicy piskliwymi z emocji głosami, proszącymi o zdjęcie czy autograf. Nie zrozumcie tego źle- zawsze chciał się wybić, coś osiągnąć, stać się kimś. Ale na dłuższą metę bywało to męczące i mimo, że momentami naprawdę miał tego dość, to tak naprawdę nigdy by z tego nie zrezygnował.

Jednak Arzaylea przypomniała mu, że dzięki swojemu debiutowi i rozpoznawalności, wcale nie jest kimś lepszym niż reszta. Jest dokładnie taki sam jak inni- ma swoje wzloty i upadki, zalety i wady, osiągnięcia i problemy. I właśnie to sprawia, że jest człowiekiem takim sam jak inni. I nigdy nie będzie kimś lepszym niż oni. Może jedynie zachowywać się lepiej, dojrzalej czy bardziej adekwatnie do sytuacji, ale zawsze będzie dorównywał reszcie.

Bo wszyscy zasługujemy na drugą, trzecią i każdą kolejną szansę. Bo wszyscy popełniamy błędy i wszyscy pragniemy je naprawić. I wszystkim nam czasem zależy na nowym starcie i zaczęciu wszystkiego od nowa.

Wszyscy jesteśmy tacy sami.

Luke zdaje sobie z tego sprawę, choć dla niego Arzaylea jest ósmym cudem świata, jest najcudowniejszą istotą na ziemi i nigdy w to nie zwątpi, choćby roztrzaskała mu serce na pył. Zawsze będzie jej pragnął, niezależnie od tego, co się wydarzy.

- Może różę dla ukochanej?- z rozmyślań wyrywa go delikatny, dziewczęcy głos, dobiegający gdzieś z boku.

Luke zaskoczony odwraca się, a jego wzrok ląduje na uśmiechniętej, niewinnej twarzyczce. Gdyby sekundę temu nie usłyszał jej słodkiego głosu, pomyślałby, że tylko jakiś ćpun czy pijak będzie ukrywał się w pustym, ciemnym zaułku. Ona jednak tam stała i patrzyła na niego tak miło i z takim optymizmem wymalowanym na twarzy, że zupełnie zapomniał, o co go przed chwilą prosiła.

- Eee... Słucham?- wydusza z siebie blondyn, który jeszcze nie zdążył się ogarnąć i nie przestał zachowywać się jak niepewny, zagubiony nastolatek.

- Czy nie zechciałby pan kupić róży dla ukochanej?- nieznajoma wyciąga w jego stronę przeplatany, wiklinowy kosz wypełniony krwistoczerwonymi kwiatami. Potrząsa nimi zachęcająca, wprawiając je w ruch, przez co jego oczom ukazują się również inne kolory: biały, żółty, herbaciany i różowy.

Dziewczyna jest tak blisko niego, że chłopak przy każdym oddechu czuje zapach jej owocowych perfum, co jest dość krępujące. Odsuwa się parę kroków w tył, chcąc wytworzyć między nimi przestrzeń, a jego pewność siebie powoli wraca.

- Jest pani pewna, że kogoś mam?- unosi brew i spogląda na nią triumfalnie, pewny, że speszy dziewczynę i ulotni się jak najszybciej, bez róży w ręku i piętnastu dolarów mniej w kieszeni. Szatynka jednak, zamiast wyglądać na zawstydzoną, wydaje się być raczej rozbawiona. Luke nie ma pojęcia, co takiego zabawnego powiedział czy zrobił, jednak wyraz wyższości na jego twarzy powoli ustępuje miejsca niepewności.

- Od razu to po panu widać. Szedł pan zamyślony, z głową w chmurach, i nie wmówi mi pan, że było to spowodowane czym innym- chichocze. Wygląda na zadowoloną z siebie, jak małe dziecko, któremu właśnie udało się wymówić pierwsze słowo.

Luke ma ochotę zwyczajnie odejść, nie oglądając się za siebie, by zobaczyć się wreszcie z ukochaną brunetką, jednak coś zatrzymuje go w miejscu.

- Niech będzie, wezmę tę cholerną różę- wzdycha w końcu z rezygnacją. Twarz szatynki rozświetla uradowany uśmiech.

- Jaki kolor pan sobie życzy?- pyta trochę zbyt głośnym głosem, wzmocnionym przez pozytywne emocje, które bez problemu można odczytać z jej twarzy.

- Czerwony- decyduje Luke po chwili, po czym wyciąga w stronę dziewczyny dłoń z należnością za symbol miłości.- Reszty nie trzeba- oponuje, gdy ta chce zwrócić mu resztę w postaci pięciodolarowego banknotu. Blondyn zadowolony łapie za pozbawioną kolców łodygę i posyłając 'kwiaciarce' ostatni uśmiech, rusza w dalszą drogę. Nie może się doczekać, kiedy wreszcie zobaczy Arzayle'ę. Potrzebuje ujrzeć jej uśmiech, aby kąciki jego ust również uniosły się do góry.

***

- Hej kochanie- Luke uśmiecha się lekko na widok brunetki.

- Hej kotku- mruczy Arzaylea, po czym jej usta łączą się z ustami blondyna w namiętnym pocałunku. Chłopak uśmiecha się i bez zastanowienia pogłębia go, wsuwając język pomiędzy jej wargi. Jego dłonie odnajdują miejsce na plecach dziewczyny, a potem powoli przesuwają się na jej biodra, aż w końcu zatrzymują się na jędrnych pośladkach. Palce Arzaylei delikatnie pociągają za włosy Luke'a, na co ten mruczy zadowolony. Brunetka przerywa pocałunek, a z jej ust wydobywa się cichy chichot.

- Jesteś taki łatwy w obsłudze- śmieje się.

- Jak wszyscy mężczyźni- blondyn wywraca oczami na jej uwagę. Po chwili jednak jego humor wraca, gdy przypomina sobie o krwistoczerwonej róży, która teraz leży gdzieś na podłodze, przez to, że w zapomnieniu ją tam upuścił.

- Mam coś dla ciebie- chłopak szczerzy zęby w uśmiechu, po czym schyla się i podnosi kwiat z podłogi. Wysuwa dłoń z różą w stronę Arzaylei.- Piękny kwiat dla pięknej pani-kłania się szarmancko, na co brunetka wybucha śmiechem.

-Nawet dobrze wychodzi ci udawanie dżentelmena, ale oboje wiemy, że nigdy nim nie będziesz- puszcza do niego oczko.- Niemniej doceniam twoje starania- chichocze.

- Jak zawsze miła i urocza- prycha rozbawiony Luke, po czym kieruje się do kuchni. Brunetka rusza za nim i przygląda się, jak chłopak, po kilkuminutowych poszukiwaniach nożyczek, w końcu z nich rezygnuje i nożem odcina od kwiatu sporą część łodygi.

- Co robisz?- dopytuje zaskoczona.

Blondyn bez słowa podchodzi do dziewczyny i jedną dłonią łapie śnieżnobiały materiał jej cienkiej koszuli, a drugą przyczepia do niej różę za pomocą agrafki. Odsuwa się kilka kroków i spogląda na dziewczynę mrużąc oczy. Omiata wzrokiem czekoladowe oczy, duże usta i śniadą cerę, od której mocno odznacza się jasna koszula, a na koniec jego oczy lądują na intensywnej czerwieni róży, która tak bardzo kontrastuje z materiałem.

- Wyglądasz jak metafora miłości, wiesz? Jesteś piękna- stwierdza po chwili namysłu.

Arzaylea marszczy brwi w zamyśleniu.

- Masz duszę artysty, ale często nie potrafisz dostrzec większej głębi w uczuciach- mówi.- Wiesz, że miłość jest piękna i masz rację, ale oprócz tego, że jest piękna, może wywoływać cierpienie.

Luke przez chwilę nic nie mówi. Bierze głęboki wdech.

- Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że miłość może wywoływać cierpienie- odpowiada wreszcie.- Jestem po prostu optymistą i mam jasne, pogodne serce.

- Nie ma nic złego w optymizmie, Lukey, jeżeli tylko potrafimy być przy tym realistami- próbuje wyjaśnić.- Jeśli uważasz, że miłość jest piękna, to w porządku, ale oprócz tego musisz też zdawać sobie sprawę, że nie zawsze wszystko będzie szło jak z płatka. Miłość to też oddanie i poświęcenie. A czasem pozwolenie na odejście drugiej osoby- wzdycha. Ma smutne oczy, a Luke wie, że dziewczyna opowiada teraz o sobie. I nienawidzi, gdy jest smutna.

- Uwielbiasz filozofować co?- uśmiecha się krzywo, a następnie przyciąga ją do siebie i łączy ich usta w pocałunku, w którym oboje zapominają o tym, że mogłoby się stać cokolwiek złego.

Luke czuje się strasznie. Gdy tylko zobaczył Arzyale'ę jego oddech przyspieszył, a ucisk w klatce piersiowej stał się niewiarygodnie wielki.

'Błagam, tylko nie to" myśli. 'Nie znowu, nie teraz.'

Z trudem jest w stanie zapanować nad własnym ciałem, ale wie, że musi się stąd wydostać za wszelką cenę. W panice zaczyna przepychać się jak najdalej od sceny, jak najdalej od niej. Jak najdalej od bólu.

Czuje pot spływający po plecach i wie, że dłonie również ma mokre. Ma wrażenie, że zaraz zemdleje. W głowie kręci mu się niebezpiecznie i czuje, że się chwieje, ale nie jest w stanie nawet otworzyć zaciśniętych powiek, a co dopiero czegokolwiek się podtrzymać. Traci równowagę i wie, że leci. W brzuchu czuje nieprzyjemne szarpnięcie i przygotowuje się na twarde zderzenie z ziemią, kiedy nagle chwytają go czyjeś ręce, a on sam ląduje w objęciach nieznajomej osoby. Nie ma siły, by rozewrzeć sklejone powieki, ale słyszy głośny, męski krzyk: 'Zróbcie przejścia, do cholery!', a potem ktoś gdzieś go ciągnie.

Nie obchodzi go kto i gdzie go zabiera, obchodzi go tylko to straszne uczucie rozrywające serce na kawałki, nie pozwalające na normalne funkcjonowanie. Jednak gdy wrzawa nieznacznie cichnie, a on zdaje sobie sprawę, że siedzi na czymś twardym i niewygodnym, powoli udaje mu się otworzyć oczy. Zdezorientowany rozgląda się wokoło, a jego rozbiegany wzrok ląduje na zmartwionej ale przyjaznej twarzy chłopaka, który wciągnął go w całe to bagno. Wciągnął go w tłum.

- Wszystko w porządku?- pyta nieznajomy.

- Tak, jasne- kłamie blondyn.- Po prostu przez chwilę gorzej się poczułem, to wszystko- uśmiecha się, chcąc zapewnić szatyna, że już jest w porządku.- Dzięki za pomoc.

- Nie ma za co- chłopak odwzajemnia uśmiech.- Zostawiam cię, ok? Poradzisz sobie?- upewnia się.

- Tak, już mi lepiej- potakuje blondyn. Odprowadza wzrokiem szatyna i obserwuje, jak ten ponownie wtapia się w masę ludzi, po czym wzdycha przeciągle. Przez parę minut siedzi jeszcze na ławce, ale hałas od strony tłumu wcale nie pomaga mu poczuć się lepiej.

Z niemałym trudem dźwiga się z ławki i powoli stawiając nogi, mozolnie oddala się od miejsca całego tego zamieszania. Ostrożnie stawia krok za krokiem, ale wciąż jest to dla niego dość spory wysiłek. Zmęczenie staje się coraz bardziej odczuwalne, dlatego co jakiś czas jest zmuszony zatrzymywać się przy pojedynczych drzewach, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia. Potem rusza dalej. Nie oglądając się za siebie coraz bardziej oddala się od tamtej tragicznej w skutki sytuacji, chcąc zapomnieć o tym, że kiedykolwiek się w ogóle znali. Chciałby, żeby nigdy się nie spotkali, nigdy się w sobie nie zakochali i nigdy nie zbliżyli się do siebie. To byłoby o wiele prostsze. Nie jest w stanie zapomnieć, a myślenie o tych wszystkich chwilach jest dla niego jak autodestrukcja. Niszczy sam siebie i nie jest w stanie przestać, bo wspomnienia, oprócz bólu, niosą jednocześnie ukojenie na jego poranioną duszę.

W końcu Luke dociera do ławki. Zwykłej, drewnianej i niewygodnej ławki, pod którą nie ma żadnej latarni, przez co ciemność otula ją tak ciasno, że niemalże nie da się jej zobaczyć. Opada na nią z westchnieniem ulgi. Odchyla głowę do tyłu i wbija wzrok w ciemne niebo pozbawione gwiazd, niczym jego ciemne serce pozbawione choć najmniejszych przebłysków nadziei. Jedynie pustka i ból. To wszystko co mu zostało.

Nie ma pojęcia jak długo siedzi na tej przeklętej ławce. Pośladki już go bolą od trwania wciąż w jednej pozycji, a nogi ścierpły od ciągłego bezruchu, ale Luke'owi to nie przeszkadza, bo ma wrażenie, że to jedyne rzeczy, jakie teraz czuje. Ból minął, nie pozostawiając po sobie nic.

Słyszy w oddali dziewczęcy śmiech i towarzyszący mu męski głos, które przybliżają się z każdą chwilą. Blondyn nie zwraca na nie uwagi tak długo, jak długo jest w stanie je ignorować, ale w końcu ta dwójka staje się zbyt głośna i Luke nie jest w stanie dłużej udawać, że nikogo tu nie ma. Zamiast tego wsłuchuje się bardziej w ich konwersację i wszystko w nim zamiera, gdy uświadamia sobie, kto właśnie zmierza w jego kierunku. Tą dziewczyną jest Arzyalea, a chłopak to wokalista tamtego zespołu, który wtedy wydawał mu się tak niesamowity. Teraz Luke chciałby tylko, żeby ten śmieszny zespolik się jedynie rozstał.

- Cholera, nie masz pojęcia jak bardzo chciałbym teraz zerwać z ciebie tę sukienkę- słyszy Luke. Zaciska mocniej dłonie na oparciu ławeczki, czując drzazgi wbijające się w skórę, ale to jest rzecz, która w tym momencie obchodzi go najmniej.

-Poczekaj przynajmniej aż znajdziemy się w domu, Remington- śmieje się brunetka. Chłopak czuje zapach jej słodkich perfum, gdy przechodzi obok niego, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, nie zdając sobie sprawy, że właśnie mija osobę, która nauczyła ją żyć. Blondyn cały się spina, ale nie wykonuje żadnego ruchu, który mógłby świadczyć o tym, że poświęca jakąkolwiek uwagę dwójce młodych ludzi przechodzących tuż obok niego. Leży, usiłując uspokoić wariujące tętno, podczas gdy Arzaylea i Remington oddalają się z każdym krokiem , zostawiając go w oddali.

A Luke wciąż leży na cholernej ławeczce, samotny i zagubiony, podczas gdy miłość jego życia zostawia go po raz kolejny, jednocześnie na nowo rozkruszając wszystko,co udało mu się odbudować.    

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro