Rozdział XI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Wiesz, Jonghyun... - Ochrypły szept łagodnie, acz stanowczo wdarł się między szumną melodię, wygrywaną przez morskie fale. – Lubię patrzeć w niebo... - mruknął Kibum, a kilka mew, jakby dla podkreślenia tych słów, przeleciało im tuż nad głowami, po czym skierowało się ku przestworzom powietrza, wiecznie zawieszonym nad zielonkawą od glonów wodą.


- Ja też – odpowiedział lakonicznie starszy, nie bardzo wiedząc, czego jego towarzysz oczekuje. Wolał nie zadawać zbędnych pytań, pozwolić Kibumowi po swojemu opłakać tragiczną śmierć małego Minjoona. Jedyne, co mógł zrobić, to pozostać obok, jako wsparcie. Filar, podtrzymujący walący się w zastraszającym tempie budynek. Jonghyun nigdy nie pomyślałby, że będzie w stanie wykazać się wymaganą do tego zadania siłą. Zbyt wiele było w nim wahań, zbyt wiele własnych sprzeczności, żeby z niezachwianą pewnością podtrzymywać kogoś, kto dotąd w jego oczach stanowił definicję niezłomności. Życie wystawiło jednak ich obu na próbę, nieoczekiwanie odwracając role. Jonghyun nie był pewien gdzie podział się dawny on, ten który planował nie oglądać się za siebie, uparcie dążyć do obranego celu, na przekór światu i ludziom. Widząc toczące się po policzkach łzy złamanej siły cudzego serca, nie mógł jednak po prostu okręcić się na pięcie i odejść. Dlatego trwał, całe swoje nowe, zdecydowane „ja" zamykając w kojących uściskach dłoni.

- Masz swój ulubiony fragment nieboskłonu? – zapytał cichym, absurdalnie w tej sytuacji marzycielskim tonem Key, na co Jonghyun spojrzał na niego badawczo, zaskoczony takim obrotem sprawy. Młodszy od wielu godzin zadzierał głowę ku górze, najpierw na dachu sierocińca, później zaś na tym opuszczonym klifie, na który to kazał się zaprowadzić. Zdawał się szukać czegoś wśród niebiańskich przestrzeni. Czy to odpowiedzi, czy też może wsparcia lepszego niż to ludzkie, bo darowanego przez gwiazdy, Jonghyun nie wiedział.

- Nie wydaje mi się... - mruknął niepewnie starszy, obserwując uważnie reakcję Key. Ten jednak nawet nie zaszczycił go spojrzeniem, w dalszym ciągu uporczywie wpatrując się w jakiś konkretny punkt. Ledwie dostrzegalny, jakby stanowiący blade wspomnienie dawnego króla ulicy, kpiący uśmiech zarysował się na jego ustach.

- To wszystko dlatego – stwierdził zaskakująco pewnym tonem, tym samym, którego w przeszłości tyle razy używał do uświadamiania Jonghyunowi, jak ograniczone jest jego spojrzenie na świat. – Nie potraficie sobie znaleźć odpowiednego miejsca, przez to tak łatwo się gubicie... - dodał pod nosem, zagadkowym charakterem swojej wypowiedzi jak zwykle zupełnie dezorientując starszego.

- A jaki jest twój ulubiony fragment nieba? – zapytał Jonghyun, w odpowiedzi na co Kibum uniósł rękę, wskazując centralnie przed siebie, w kierunku, w którym podążyły mewy.

- Tuż nad horyzontem – oznajmił, w tych kilku słowach zawierając całą filozofię swojego życia.


~*~


Taemin uporczywie wpatrywał się w ostatnie ślady znikającego za framugą drzwi Minho, w duchu odmierzając kolejne płytkie oddechy oddalające go od ukochanego. Wreszcie, kiedy na dziedzińcu pozostał jedynie on i jarząca się milionem zbyt jaskrawych świateł noc, chłopak opadł bezwładnie na ziemię, niezdolny dłużej utrzymać się w pionie. Przez chwilę leżał bez ruchu, w błocie i pyle, nie mogąc zdobyć się na żaden wysiłek. Wspomnienia ostatnich godzin falowały w pamięci, podgrzewane coraz bardziej dokuczliwą gorączką. Dotyk Minho zdawał się wciąż palić Taemina w skórę, wciąż wywoływać dreszcze, które targały jego osłabionym ciałem w manifeście protestu wobec rozwijającej się w organizmie choroby. Chłopak uniósł spojrzenie ku niebu, starając się zachować jakiś punkt odniesienia w tym rozpływającym mu się przed oczami świecie.


W tamtym momencie pozwolił sobie na krótką refleksję, jedną zbyt wyraźną myśl, pośród całego ogromu wszechobecnego rozmazania. Spoglądając na przestwór nad swoją głową, ten sam pod którym śnił na jawie, pozwalając sobie na słodycz zapomnienia, ten sam, który obserwował jego zbyt dziecinne marzenia i zbyt dojrzałe fantazje, Taemin doszedł do wniosku, że być może pragnął zbyt wiele, próbował sięgnąć zbyt wysoko. Czyż ta próba skradzenia całej nocy, wraz z jej przepełnionym glorią migotem, nie była objawem największej zachłanności? Obserwowanie ulubionego kawałka granatowej kopuły, tego tuż nad głową, niemożliwego w swojej zdobności, niedostępnego i paradoksalnie obcego, utwierdziło Taemina w przekonaniu, że szczęście, które sobie wymarzył, które wypisał w notatniku, które swoimi nieroztropnymi działaniami usiłował wyhodować również w prawdziwym życiu, nigdy nie mogło w pełni dojść do skutku. Teraz przyszedł czas rozliczenia.

Taemin zadrżał na tę myśl, która nawet w głębi jego umysłu zabrzmiała złowieszczo. Nieboskłon nigdy nie był tak odległy.

~*~


- Tuż nad horyzontem? – powtórzył Jonghyun, nadając tym słowom formę pytania.


- Owszem. – Kibum pokiwał głową w zamyśleniu, ale nie otrzymując oczekiwanej reakcji, oderwał na moment wzrok od swojego wybranego punktu, po czym ledwo dosłyszalnie westchnął, widząc zapatrzonego w niego Jonghyuna. Pokręcił głową, i bezceremonialnie, aczkolwiek zaskakująco delikatnie, ujął starszego za podbródek, kierując jego spojrzenie w odpowiednią stronę. – Widzisz ten pasek granatu, tuż nad granicą morza? – Jego ciche słowa zdawały się w niewytłumaczalny sposób barwić tym samym kolorem, co opisywany fragment nieba. Jonghyun, nie widząc lepszego wyjścia, przytaknął, jednocześnie niemożliwie intensywnie czując zimną dłoń Kibuma na swoim podbródku. – Czyż nie wygląda nad wyraz obiecująco? – kontynuował młodszy, z błyskiem w oku wpatrując się w swój własny, prywatny kawałek granatowej kopuły.

- W jakim sensie obiecująco? – zapytał Jonghyun, niepewny czy bardziej fascynuje go wpatrywanie się w odległy horyzont, czy też cieszenie oczu pięknem pozostającym w zasięgu dłoni, żywym i prawdziwym, idealnym mimo zapuchniętych od płaczu oczu, i zmierzwionych przez wiatr włosów.

- Tamto niebo patrzy już na inną ziemię, nie tę brzydką, suchą i skażoną. Ma dostęp do świata leżącego za błękitem morza. Czy to nie brzmi już wystarczająco zachęcająco? – zapytał, a w jego głosie zawibrował cień kpiny, jakby wciąż naśmiewał się z jonghyunowych prób ucieczki, nuta ta była jednak przemieszana z trudnym do zanegowania marzycielstwem, bo i on skrycie śnił o innej rzeczywistości, dotąd nieskory przyznać się do tego przed nikim, zwłaszcza przed samym sobą. – Ale jest też inny powód – dodał po krótkiej pauzie, znów wyciągając przed siebie rękę, i kreśląc nią poziomą linię w powietrzu, jakby oznaczając swój teren. – Tuż nad horyzontem to idealne miejsce dla mnie – stwierdził z przekonaniem, znów przybierając ten tak dobrze Jonghyunowi znany ton osoby, która wykłada światu najoczywistsze prawdy, mimo swojej prostoty niedostrzeżone przez nikogo poza królem ulicy. – Tuż nad horyzontem to dość wysoko, żeby sięgnąć nieba, ale też odpowiednio nisko, żeby nie stracić kontaktu z rzeczywistością – powiedział, a Jonghyun z zaskoczeniem odnalazł w tych słowach obraz swojego towarzysza. Dłuższa chwila milczenia sprawiła, że Kibum znów zwrócił spojrzenie ku starszemu, a ten z zaskoczeniem dostrzegł niewyraźne refleksy uśmiechu w jego smutnych oczach. – Być może dla ciebie też znajdzie się tam miejsce – oznajmił, jedną ręką wskazując obszar tuż ponad horyzontem, drugą zaś czułym gestem układając na policzku Jonghyuna. – Możemy dzielić mój fragment nieba na dwoje – dodał, a tych kilka, choć nieco gorzkich, to mimo wszystko barwionych nadzieją słów wystarczyło, żeby obaj poczuli w sobie na nowo odbudowującą się siłę. Optymizm czerpany z blasku oczu, z ciepła dłoni, z prostej obecności ukochanej osoby tuż obok.


~*~

Obrazy mieszały się, dźwięki rozszczepiały w uszach, a noc tonęła w drżeniu nierówno bijącego serca. Ponad cały ten chaos wzbijała się tylko jedna paląca myśl. Jedna kwestia, nie dająca Taeminowi pogrążyć się w swojej niemocy. Chłopak zacisnął zęby, odrywając wzrok od strojnej kopuły, której nieskończoność była groteskowa wobec ograniczeń świata. Lee dobrze wiedział, że nie może tu zostać, nie może dopuścić, żeby Minho patrzył na jego pogarszający się stan, na jego przepełnione agonią odejście. Świadomość nadchodzącej śmierci z każdą sekundą coraz bardziej mu ciążyła, z coraz większą siłą przykuwała do ziemi, paradoksalnie jednak, wciąż gnając go do działania. Nigdy wcześniej nie czuł się tak samotny, jakby tylko on pozostał pod tą nieprzyjazną czernią, niegdyś barwioną szlachetnym granatem. Noc, wcześniej ciekawa jego poczynań, kusząca i zachęcająca, teraz odwróciła się doń plecami, głucha na świszczący oddech, niepomna na przyspieszone bicie serca i gorąc policzków.


Taemin, niemal przy tym tracąc oddech, wspiął się znów na kolana, by zaraz rozpocząć żmudną wędrówkę na czworakach, wprost ku majaczącym w polu zamglonego widzenia drzwiom. Wiedział, że musi się spieszyć, ale członki ciążyły mu niemiłosiernie, odkrywając swoją ołowianą naturę, ujmując ruchom lekkości gestów, która niegdyś go cechowała. Ponad amok wywołany bólem i gorącem, Taemin nie mógł opędzić się od rażącego poczucia rozczarowania samym sobą. Od złości na własne lekkomyślne i ryzykowne postępowanie. Dobrze wiedział, że prawdopodobnie zaraził ukochanego, swoim samolubnym pragnieniem bliskości skazując go na cierpienie. Pozostawało mu jednak łudzić się, że infekcja zostanie zduszona w zarodku, że ktoś z pewnością zajmie się Minho, ktoś mu pomoże.

Dla siebie samego Taemin nie szukał już ratunku. Mimo zamroczenia gorączką, jego myśli były zaskakująco jasne i racjonalne, skupione w pełni na konkretnym celu. Dobrze wiedział, co by się stało, gdyby pozostał bezczynny, gdyby zdał się na łaskę rozwoju wypadków. Przyprowadzony przez Minho strażnik od razu zauważyłby targającą Taeminem chorobę, a co za tym idzie – cały plan ucieczki, cała perspektywa wyzwolenia, zostałyby z miejsca przekreślone. Co gorsza, ów strzegący muru człowiek z pewnością nie pozwoliłby żadnemu z nich przedostać się na zdrową stronę. Minho byłby skazany na powrót do miasta, do wylęgarni śmierci, gdzie możliwość ratunku to tylko gra pozorów, o czym Taemin przekonał się obserwując, jak całe starania władcy ulicy idą na marne, jak jego trud włożony w ratowanie osieroconych dzieci, w przemycanie leków i niezbędnych do życia środków, spełzają na niczym, kończą się tym tragiczniej, bo prócz życia gaśnie również nadzieja.

Jego nadzieja umarła już jakiś czas temu, kiedy leżał w ramionach ukochanego, spełniony, szczęśliwy, ale jednocześnie niemogący złapać oddechu, tracący ostrość widzenia. Chciał wierzyć, że Minho nie widział jego zamaskowanego przez łagodność gwiazd bólu, chciał wierzyć, że hyung nie dostrzegał choroby, że nie poddał się tej niebezpiecznej bliskości dobrowolnie. Nie potrafił jednak zdusić w sobie tej okropnej samotności, ilekroć pozwalał myślom zawędrować ku drzwiom po przeciwnej stronie dziedzińca. Nade wszystko chciał znów poczuć bezpieczeństwo, dawane mu przez silne ramiona Minho, ponownie doświadczyć mocy jego chłodnego spojrzenia, barwionego najcieplejszym z uczuć, jeszcze choć raz zaczerpnąć sił z tego nieprzebranego źródła ciemnych tęczówek ukochanego.

Złowroga noc pozostała głucha na te płonne, mimowolne nadzieje, niewzruszona wobec kilku samotnych łez, spływających w ciszy po gorących policzkach.


~*~
Po kilku pozornie cichych, ale po brzegi wypełnionych kojącym szumem fal chwilach, Kibum znów oderwał wzrok od Jonghyuna, przez ramię zerkając na niebo tuż nad horyzontem. Nie powiedział ani słowa, ale starszy mógł wyczuć, o czym jego towarzysz myśli, po samym dreszczu, który wstrząsnął drobną sylwetką, obwieszoną milionem ozdóbek, których metalowe elementy cicho podzwaniały na wietrze. Jonghyun westchnął ciężko, jednocześnie przygarniając do siebie Kibuma, jakby ten prosty gest miał go ocalić przed widmem śmierci. Młodszy na moment zastygł w bezruchu, chłonąc to niezbędne do dalszego życia ciepło, po czym okręcił się w uścisku, unosząc głowę, i zaglądając w oczy Jonghyuna tak, jak nie zaglądał jeszcze nigdy.


- Jonghyun, pomóż mi zapomnieć, choć na chwilę... - wyszeptał drżącym głosem, zamykając w tej dziwnej, niepasującej do szablonu króla dzielnicy prośbie całe swoje zmęczone serce. Jonghyun spojrzał nań uważnie, szukając choć odrobiny ironii w tych niezwykłych, kocich oczach. One pozostały jednak czyste jak nigdy, w pełni szczere, by nie rzec – zdesperowane. Starszy przełknął ślinę, wciąż targany wątpliwościami, niepewny czy dobrze zrozumiał słowa swojego towarzysza.

Fale szumiały u stóp klifu, który zdawał się drżeć pod ich potęgą, ale cała ta melodyjna morska pieśń niosła ze sobą trudny do zdefiniowania spokój. Jakby od tej pory wszystko miało już być dobrze, jakby ta ziemia nie była w stanie znieść więcej niewinnych ofiar. Kierowany tym otulającym serce uczuciem, Jonghyun pochylił się, ustami muskając pełne wargi Kibuma. Był to najdelikatniejszy pocałunek w całym jego życiu. Najdelikatniejszy, ale też niosący ze sobą największe znaczenie. Ciepło splecionych języków zastąpiło im miliony słów, zapełniło przestrzeń pod przymkniętymi powiekami paletą barwnej, odradzającej się nadziei na lepsze jutro. Kibum prosił o zapomnienie, i Jonghyun robił wszystko, by spełnić tę potrzebę. Czułym dotykiem reperował smutne myśli, blaskiem spojrzenia nadawał światu te same kolory, których niegdyś król ulicy go nauczył, a których zrozumienie zajęło mu zdecydowanie zbyt wiele czasu.

Ze śpiewem wiatru w uszach, i harmonijną, dawaną sobie nawzajem czułością, dwie odcinające się na tle nieba postaci odkrywały swoją własną definicję wolności, jako życia dla drugiego człowieka.


~*~
Powoli zmierzając ku drzwiom, Taemin mimowolnie rozpamiętywał ostatnie wspólne chwile. Nie mógł przewidzieć, jak potoczy się jego los, kiedy przekroczy próg, dlatego w drżeniu serca, w chaosie rozbieganego spojrzenia, na przekór światu celebrował kończącą się niedługo noc, najjaśniejszą ze wszystkich, choć prawdopodobnie ostatnią. Wiedział, że powinien żałować, powinien czuć przytłaczającą skruchę za to, że nie wytrzymał, ugiął się pod ciężarem epidemii, pozwolił sobie na głupotę młodości, na potrzebę zbliżenia. A mimo to w głębi roztrzęsionego serca odnajdywał toczące krew w żyłach poczucie spełnienia. Piękno minionych godzin wciąż krążyło po opuszczonym dziedzińcu, wciąż czarowało powietrze wraz z drobinkami srebrnego pyłu, który naznaczał tę gwiezdną noc piętnem nierealności.


Kiedy wiele godzin wcześniej Taemin na własne oczy zobaczył śmierć dziecka, kiedy z rozdzierającą bezradnością obserwował gasnące powoli spojrzenie dużych oczu, tych samych, w których miał się jeszcze nieraz odbić błękit oceanu, które miały zobaczyć świat za horyzontem, doświadczyć jego piękna, a których blask został tak bezzasadnie zduszony przez chorobę, w tamtym momencie w Taeminie coś pękło. Czy to była silna dotąd psychika, czy też, mimo wszystko, skłonne do idealizmu serce – nie wiedział. Jedyne, co w tamtej chwili czuł, to nieokiełznana potrzeba bezpieczeństwa, łaknienie tego niepowtarzalnego chłodu, bijącego od ciemnych oczu. Być może w swojej miłości Taemin upatrywał schronienia. Być może podświadomie uciekał od mącącej mu w myślach wizji choroby, od przewijających się przed oczami obrazów wygasłych twarzy ludzi, którzy przegrali w tej narzuconej im walce o życie. Dlatego popełnił ten grzech, przybył na opuszczony dziedziniec, przekroczył próg ich wspólnego azylu, do którego nie powinien mieć wstępu.

Noc była bezzasadnie cicha, kiedy Taemin z całej siły pchał ciężkie, drewniane drzwi, a rozdzierający krzyk zawiasów ranił uszy, rozrywał kolejne połączenia myślowe w i tak już zamroczonym umyśle. Nastolatkowi przyszło do głowy, że przekraczając ten próg czuje się, jakby zstępował do samych piekieł. Kierowany tą myślą, na moment się zatrzymał, i po raz ostatni spojrzał przez ramię, na obskurny dziedziniec. Któż by pomyślał, że te odstręczające ściany i rażąca pustką przestrzeń mogły stać się czyimś prywatnym niebem na ziemi?

Taemin pokręcił głową, tym prostym gestem żegnając się z wszystkimi zostawianymi za plecami wspomnieniami. Na drżących nogach powrócił do tego złego świata, z którego nie powinien był uciekać. Czuł, że jego stan się pogarsza, był świadom swoich nadwyrężonych sił. Raz po raz wspierając się o zaskakująco zimny mur, szedł w dalszym ciągu. Nie był już pewien dokąd zmierza, chciał jak najbardziej oddalić się od tych skrzypiących drzwi, które stały się bramą do szczęścia. Wilgoć stanowiąca pozostałość po niedawnej burzy, zdawała się zalegać w płucach, zaklejać je, uniemożliwiając oddychanie. Świat szalał w karuzeli zimnych, nocnych barw, i tylko jedno światełko migało w oddali, zamazane, nieoczekiwanie zmieniające położenie. Taemin czuł, że powoli ogarnia go dusząca i nieprzyjazna ciemność. Ktoś, być może strażnik, krzyczał coś do zmierzającego wzdłuż muru, dotkniętego śmiertelną gorączką nastolatka, ten jednak nie mógł rozróżnić zlewających się w jeden wrogi hałas słów. Taemin nie zatrzymał się. W tym rozpływającym się przed oczami świecie miał za punkty odniesienia jedynie zimne tchnienie muru i to wołające z oddali światełko. Brnął dalej przed siebie, zgubiwszy powód i przyczynę. Rozmazana postać zamajaczyła nastolatkowi przed oczami, niczym znak STOP na przejeździe kolejowym, ale chłopak nie zwrócił na to uwagi, bo gdzieś zza jego pleców dobiegł znajomy dźwięk. Stukot kół o szyny.

„Chciałbym przejechać się tramwajem" – pomyślał Taemin, czyniąc jeszcze jeden krok w przód, i zaraz gubiąc te słowa pośród chaosu barwiącego się najciemniejszą czernią.


~*~

- Myślisz, że chociaż im się uda? – mruknął niespodziewanie Jonghyun, przerywając błogą nadmorską ciszę, której obaj poddali się kilka minut wcześniej.


- Chodzi ci o naszą drogą parę dziennikarzy? – zapytał Kibum, spoglądając na starszego z uniesionymi brwiami. Jonghyun ograniczył się do skinienia głową. Nie był pewny, skąd w nim nagle tego typu pytania. Miał jednak wrażenie, że jeśli ktoś może znać odpowiedź, tym kimś jest właśnie pan dzielnicy. Kibum na moment umilkł, zapatrzony przed siebie. Wiatr rozwiewał mu włosy, tym samym nieco łagodząc rysy twarzy. Jonghyunowi przyszła do głowy myśl, jak wiele musiał mieć szczęścia, że spotkał tak niezwykłą osobę na swojej drodze, w dodatku tu, w tym mieście, które zdawało się być wylęgarnią wszelkiego zła. Paradoksalnie, czuł się o wiele szczęśliwszy, niż jego skazani na rozłąkę przyjaciele. Być może poczucie winy i szczere współczucie skłoniły go do refleksji nad ich losem.

- Chciałbym, żeby im się udało – powiedział w końcu Kibum, a ostrożność w jego głosie sprawiła, że Jonghyunowi przebiegł dreszcz po plecach. Nie był pewien dlaczego, ale sposób, w jaki młodszy wypowiedział te słowa, uczynił je niespodziewanie złowieszczymi. Kibum zmarszczył brwi, dłonią kreśląc niewidzialne wzory na dłoni Jonghyuna. – Nasz długowłosy przyjaciel jest jak motylek – szepnął miękkim tonem, takim samym, jakim wypowiadał się o swoich podopiecznych z sierocińca. – Piękny i wolny. – Kibum pokiwał głową, jakby przytakując własnym słowom. – Ale niezwykle kruchy, nawet, jeśli silny wewnętrznie – dodał w zamyśleniu, nie odrywając wzroku od swoich biegnących po skórze Jonghyuna palców. – Zaimponował mi dojrzałością swoich uczuć, ale czy to wystarczy w starciu z tym światem? – Kibum zatoczył w powietrzu krąg ramieniem, jakby piętnując całe otoczenie swoją dezaprobatą. – Chciałbym, żeby im się udało – powtórzył, wreszcie unosząc spojrzenie, pozwalając Jonghyunowi zobaczyć cały smutek zamknięty w dwóch ciemnych kręgach źrenic.

- Ja też – powiedział starszy, rozgrzewając lodowate dłonie ukochanego własnymi, i siląc się na optymizm we własnym umyśle. – Ja też...

Naraz w uspokajającą kołysankę śpiewaną przez morze wdarł się barwiony czernią dźwięk strzału, oddanego gdzieś w okolicy pobliskiej bramy. Był to dźwięk słyszany przez mieszkańców ilekroć ktoś zarażony gorączką zanadto zbliżył się do strażnicy, której zdaniem było pilnowanie, żeby nikt nie wydostał się po za miasto. Dźwięk, przez który zarówno Jonghyun, jak i Kibum, poczuli bezzasadną fałszywość przywdzianych chwilę wcześniej nadziei.


~*~

Cztery miesiące później

Minho uniósł głowę w zamyśleniu, na moment pozwalając sobie spojrzeć w niebo. Jego barwiona na bladoniebiesko powierzchnia była tego dnia zaskakująco spokojna, jakby po szaleństwach tego najbardziej upalnego lata w historii, jesień usiłowała swoim smutnym i chłodnym pięknem na nowo odbudować harmonię małego, portowego miasteczka, przycupniętego w troskliwych ramionach południowej zatoki. Minho westchnął cicho, po raz kolejny nie odnajdując nad swoją głową choćby krztyny wsparcia, czy ukojenia. Kiedyś niebo było obietnicą, teraz stało się jedynie przynoszącym niechciane echa przeszłości widmem, stale ciążącym w górze, niezmiennie utrudniającym normalne funkcjonowanie.


Mężczyzna oderwał wzrok od nieprzyjaznej kopuły, rzucając przelotne spojrzenie otoczeniu. Dobrze wiedział, że nie powinien tu być. Te same, od wieków odrapane ściany, ta sama rażąca pustką ziemia, przestrzeń między dwoma parami drzwi, już na zawsze pogrążona w żałobnej ciszy. Dobrze wiedział, że nie powinien tu być, a mimo to opuszczony dziedziniec był jedynym miejscem, do którego wciąż chciał wracać. Echa spędzonych tu godzin, których było tak niewiele, a które mimo to zdawały się tkać zupełnie nowe, osobne życie, wciąż czasem rozbrzmiewały Minho w uszach, stanowiąc jednocześnie torturę i swego rodzaju ulgę, utwierdzenie w przekonaniu, że to, co się tu zdarzyło nie było jedynie wytworem wyobraźni.

Cisza nie była tak pełna i niezmącona, jak podczas tamtej najjaśniejszej z ciemnych nocy. Minął miesiąc od oficjalnego ogłoszenia przez władze miasta, że epidemia dobiegła końca. Bramy zostały otwarte, na uliczki znów zakradł się gwar. Ludzie robili wszystko, żeby jak najszybciej uporać się z piętnem goszczącej w mieście choroby, posprzątać po jej szaleństwach i udać, że nigdy nie istniała, nawet jeśli drastycznie niska liczba ocalałych czarną wstęgą kładła się na tych usilnych próbach zapomnienia. Gdzieś tuż za drzwiami rozgrywały się kolejne sceny spotkań, kolejne uściski i pocałunki stęsknionych serc. A Minho pozostawał tu, zamknięty w swojej samotni.

Choi zmarszczył brwi, wyczuwając bliskość niechcianych myśli. Myśli, które nauczył się maskować pod prozaicznością codziennego życia. Przeważnie nie dopuszczał do siebie w zbyt wielkim stopniu wspomnienia tamtej nocy, podczas której myślał, że sięgnął nieba, a tak naprawdę stracił wszystko, co kiedykolwiek nadawało jego istnieniu sens. A mimo to ten ból tkwił w nim, jak chwast, którego nie sposób się pozbyć, którego pozbywać się nie godzi. Ból rozciągający się po całej długości nieboskłonu, ból tkwiący jak odłamki szkła w głębinach oczu, ból zatruwający nawet najbardziej szczery uśmiech, zmieniający każdą minę w grymas cierpienia.

Wiatr zatańczył z kartkami spoczywającego na kolanach Minho notatnika, tym samym wzbudzając do życia nieco otrzeźwiający szelest papieru. Mężczyzna pokręcił głową, jakby ten gest miał odgonić wszystkie natarczywe myśli, po czym szukając zgubionego skupienia wpatrzył się intensywnie w trzymany przez siebie zeszyt. Jego zawartość ciążyła mu przyjemnie. Czasem zastanawiał się, jak głupie i dziecinne jest jego odnajdywanie w tym notatniku swego rodzaju poczucia bezpieczeństwa i stabilności. Niemniej, ilekroć otwierał pierwsze strony zeszytu, a jego oczom ukazywało się nieco niechlujne, ale rozkosznie znajome pismo pewnego długowłosego nastolatka, przez moment czuł, jakby świat wracał do normy, odzyskiwał swoje właściwe barwy. Było to tylko wrażenie chwilowe, ulotne jak egzystencja motyla, ale wystarczyło, żeby jasne wspomnienia przeważyły nad tymi ciemnymi, a życie znów zakręciło się wokół jego własnej gwiazdy. Minho wierzył, że odłamek tej gwiazdy został zamknięty w kolejnych zapełniających strony notatnika raportach, które po raz pierwszy było mu dane zobaczyć dopiero kilka tygodni temu. Ów zeszyt dostał w swoje ręce w dniu przebudzenia po trawiącej go przez miesiące gorączce.

Niewiele pamiętał z tamtego okresu czasu, kiedy choroba usiłowała spalić go, tak, jak to zrobiła z dziesiątkami innych istnień. Pozostały jedynie odległe i rozmazane przebłyski zmartwionej twarzy, pochylonego nad nim Jinkiego, który w sekrecie zabrał go do swojego domu i kurował przez wiele dni i nocy. W pamięci utrwalił mu się tylko jeden wieczór, kiedy to przyjaciel siedział nad jego łóżkiem, a w smutnych, wrażliwych oczach zdawał się mieścić cały ból świata. Tamtej nocy Jinki cichym i kojącym głosem opowiadał mu historię czyjejś osamotnionej miłości, prawdopodobnie nawet nieświadom, że chory go słyszy. Mówił długo i barwnie, słowami kreśląc sylwetki dwóch chłopców, którzy wychowali się na ulicy. Młodszy bystry i rezolutny, zawsze pozostający obiektem cichego podziwu starszego, zbyt łagodnego i wrażliwego, by wykazać się niezłomnością konieczną w dążeniu do obranych celów. Jinki z uśmiechem przywoływał liczne przygody dwóch chłopców, ich pirackie ekspedycje, rozgrywające się w letnim słońcu, i zimowe eskapady, mające miejsce pośród wzgórz z jednej strony strzegących miasteczka. Młodszy, dzięki swojej magnetycznej osobowości, od zawsze pełnił funkcję lidera, imponując swojemu przyjacielowi charyzmą i determinacją. Nieco zamroczony gorączką Minho niewiele zapamiętał z dalszej części opowieści. Choć słowa i obrazy mieszały się w zbyt barwną mozaikę, to chory był w stanie wyczuć w głosie Jinkiego tę niezmienną tęsknotę, żywą i bolesną ranę, cień pretensji do samego siebie. Bezradność i nigdy nie wypowiedziane na głos uczucia zdawały się obciążać każde słowo milionem smutnych tonów, które kołysały Minho do snu, dzieliły ból udręczonego serca na dwoje. Opowieści Jinkiego odwracały uwagę od ziejącej w miejscu serca dziury, pozostawionej przez wydarzenia tragicznej nocy, podczas której cały świat stanął w miejscu, usłyszawszy niewłaściwy dźwięk; dźwięk, który nie powinien mieć racji bytu. Pojedynczy strzał. Jego echo wciąż dudniło Minho w uszach, i mężczyzna nie był pewien, jakim cudem jego organizm dalej walczy z chorobą, po co to robi, skoro powinien był już dawno się poddać. Tego typu myśli rozmywały się jednak zbyt szybko, żeby można je było rozwinąć. Przez wiele dni Minho zupełnie nie wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Pamiętał tylko, że po ponownym przebudzeniu dobiegły go przyciszone głosy. Rozmowa dwóch bratnich dusz, które za dziecinnych lat wspólnie podbijały wyimaginowane oceany. Później nieznany Minho młodzieniec o kocich oczach, podniósł się ze stołka, a w ręce wcisnął mu sfatygowany notatnik, jedyną pozostałość po pewnym młodym, niegdyś kołaczącym się tęsknie sercu.

Wiedziony tymi wspomnieniami, Minho uniósł wzrok na drzwi, prowadzące do domostwa strażnika, teraz pustego. Wolał sobie nie wyobrażać, jakim ciosem był dla Jinkiego widok swojego młodszego przyjaciela w ramionach Jonghyuna. Strażnik, przekonawszy się, że nie jemu przypadła rola obrony Kibuma przed całym okrucieństwem świata, tylko pokręcił głową, bladym uśmiechem akcentując, że cieszy się jego szczęściem. Kilka dni później wyjechał, na zawsze opuszczając miasteczko, przy którym wiązała go tylko jedna osoba. Minho nieraz rozmyślał nad w pewien sposób tragicznym losem przyjaciela, który nie zasłużył na takie cierpienie. Był człowiekiem o złotym sercu, któremu Choi zawdzięcza życie. Tylko dzięki jego troskliwej opiece Minho stał się jednym z pierwszych w fali ocalałych, która powiodła miasto ku odrodzeniu w chłodnym tchnieniu jesieni. Choi wciąż miał w uszach słowa, którymi Jinki go pożegnał – „Moja warta dobiegła końca, ale zdaje się, że twoja dopiero się zaczyna."

Choi wziął sobie te słowa do serca. Mimo poczucia beznadziei i rozpaczy, a także gorzkiego wrażenia, że jego przeżycie to kpiący ukłon ze strony losu, dość szybko zaczął dostrzegać, jak wiele jest do zrobienia w tym dopiero odgrzebywanym z gruzów poległej gorączki mieście. Bezczynność stała się jego najgorszym wrogiem, więc przyłączył się do wspólnych wysiłków mieszkańców, powoli przywracając ulice i budynki do dawnej świetności.

Nie mógł wyjść z podziwu nad zmianą, jaka dokonała się w Jonghyunie, który najwyraźniej pod wpływem Kibuma stał się zupełnie nowym człowiekiem. Minho nieraz odwiedzał ich samozwańczy sierociniec, z rozbawieniem zastając swojego przyjaciela w roli przedszkolanki. Czasem zdarzało mu się usłyszeć fragmenty rozmów gospodarzy, którzy snuli marzenia, że pewnego dnia razem z całą gromadką swoich młodszych siostrzyczek i braciszków wyruszą zbadać fragment nieba, majaczący tuż nad horyzontem, hen za błękitem morza. Uśmiechał się wtedy pod nosem na fantazyjność ich wizji, powstrzymując się od sarkastycznego komentarza, nie chcąc niszczyć magii wymienianych przez Jonghyuna i Kibuma spojrzeń.

Wiatr znów zaszeleścił kartkami, jakby notatnik upominał się o uwagę. Minho z rozczuleniem pogładził zapisane strony. Każda literka zdawała się kryć w sobie drobne fragmenty ich autora. Choi czasami snuł wizje, ilustrował sobie przed oczami momenty, w których te raporty powstawały, nieraz w pocie czoła, pomimo najgorszych upałów i niebezpieczeństw. Największe drganie w piersi wywoływały jednak te chaotycznie zapisane, pospiesznie skreślone słówka, zdradzające stan stęsknionego serca nastoletniego dziennikarza. Minho mimowolnie znów westchnął, po czym przewertował kilka ostatnich, zapisanych ręką długowłosego chłopaka kartek, trafiając na raporty samodzielnie przez siebie sporządzone. Może był to nieco dziecinny kaprys, może łagodna próba podtrzymania hartu ducha, a może po prostu hołd, składany w kierunku inicjatora tych infantylnych, codziennie czynionych wpisów - Minho znajdywał wiele powodów dla swojego zachowania. Ilekroć sięgał po pióro, żeby sporządzić kolejny specyficzny raport, obfity w nic nieznaczące szczegóły, usiłował tak jak swój poprzednik, suchymi dziennikarskimi liczbami namalować obraz ukochanego, choć napiętnowanego chorobą miasteczka, które teraz budziło się na nowo do życia. W ten sposób kontynuował dzieło rozpoczęte wiele miesięcy wcześniej, przepełnione nieskończonym poświęceniem i uczuciem, które autor był zmuszony przeżywać samotnie, manifestując je w tym notatniku.

Minho dotarł do ostatniej zapisanej strony – raportu z dnia dzisiejszego, który pobieżnie przejrzał, upewniając się, że jest z niego zadowolony. Następnie zamknął zeszyt, po czym schował go do torby. Sunące po bladoniebieskim niebie obłoki kładły bezkształtne cienie na ziemi, kiedy Choi opuszczał dziedziniec, ostatnim bacznym spojrzeniem upewniając się, że ich, jego i Taemina, azyl, wciąż pozostaje osobnym światem, odgrodzonym od ludzkości dwoma parami przeciwległych drzwi.

Sunąc dłonią po chropowatej i chłodnej powierzchni wewnętrznej strony muru, Minho skierował się w stronę majaczących na wzgórzu łąk. Drzewa stanowiące granicę lasu już barwiły się strojnością jesieni. Klucząc między kępami wysokich traw, Choi wypatrywał najbardziej kolorowych polnych kwiatów, choć przed bramie zimy ujmowało nieco ze zdobności łąk, nadając im bardziej stonowane, ciepłe odcienie. Malowniczość rozciągającego się w dole miasteczka, troskliwie otoczonego z jednej strony przez góry, z drugiej zaś przez zielonkawe wody morza, zachwyciłaby każdego, nawet najbardziej wybrednego obserwatora. Minho westchnął uświadomiwszy sobie, że mimo wszystko nie potrafi tego miejsca nie kochać, bo wydarzenia które się w nim rozegrały, swoim bolesnym pięknem stanowiły nieodzowną część jego obecnego życia. Mógł znienawidzić miasto, chorobę, ludzi, bądź los. Ale czy byłby w tym jakiś sens? Czy nie lepiej uczcić pamięć poległych, dokładając wszelkich starań, by życie wróciło do normy?

Ze świeżym naręczem kwiatów, Minho podążył utartą przez samego siebie ścieżką, ku urwisku, zawieszonemu nad majaczącym w dole światem. Szelest deptanej trawy ucichł, ustępując miejsca chrzęstowi kamieni. Dotarłszy na miejsce, Choi przechylił się nieznacznie nad krawędzią skały, spoglądając na biegnące pod nim, górską drogą tory. To właśnie tędy władze miasta woziły ciała ofiar epidemii, kiedy zabrakło miejsca na cmentarzu. Lśniąca, metalowo-drewniana droga majaczyła ponad miastem, niegdyś nocami wytrzymując ciężar widmowych tramwajów, zmierzających w stronę krematorium. Żaden z jadących w jedną stronę pasażerów nie mącił nienagannej ciszy, wzbogacanej jedynie przez rytmiczne stukanie kół maszyny.

Minho wprawnymi ruchami uwił prostą wiązankę z polnych kwiatów, po czym oddał ten skromny prezent we władanie wiatrom, które łagodnie opuściły go na rysujące się w dole tory. W ten nieco wymyślny sposób mężczyzna starał się uczcić pamięć zmarłych, spośród nich wszystkich mając tylko jedno imię w pamięci. Tak, Taemin też odbył tę absurdalną podróż zdradliwym tramwajem, i Minho nieraz zastanawiał się, jak okrutny musi być los, że urządził sobie tak makabryczne żarty z dziecinnego pragnienia. W dole majaczyły też inne, zwiędłe już, bądź ususzone w gorącu słońca wiązanki. Wszystkie darowane tej jednej, jedynej osobie, która tamtej nocy nie powinna była zginąć. Wiele wieczorów Minho spędził na tym urwisku, obwiniając się za taki bieg zdarzeń. Co by było, gdyby nie zostawił wtedy Taemina samego? Gdyby nie był tak naiwny, żeby wierzyć w tę iluzję szczęścia? Czy byłby w stanie go ocalić? Czy może zamiast błysku broni strażnika, ostatnim co Taemin by zobaczył, byłyby lśniące łzy na policzkach ukochanego, obserwującego jak długowłosy nastolatek tonie w niszczycielskim działaniu choroby? Czarne scenariusze mnożyły się w głowie Minho, i mimo poczucia winy nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że niezależnie od jego zachowania, ta historia skończyłaby się w podobny sposób. Jakby los już wieki temu zapisał na kartach swojego własnego notatnika, że egzystencja Lee Taemina będzie równie piękna, co krótka. Czasem siedząc na urwisku Minho rozważał poczynienie jednego prostego kroku w przód, kroku, który i jemu zgotowałby makabryczny koniec. A mimo to wiedział, że nigdy nie odważyłby się na tak radykalne działania, być może z czystego poczucia obowiązku, wobec pozostawionego przez Taemina bez opieki miasta. Ponad wszystkie pogmatwane myśli, niejednokrotnie wzbijała się jedna, absurdalna i dziecinna, ale dręcząca Minho, ilekroć patrzył na lśniące drapieżnie tory. Ciążyło mu poczucie niespełnionej obietnicy. Wiele miesięcy wcześniej, kiedy wyjechał z miasta, z którego nie powinien był wyjeżdżać, obiecał Taeminowi, że pewnego dnia razem przejadą się tramwajem. Choi dobrze wiedział, jak infantylne jest zadręczanie się tego typu drobnostką. Mimo wszystko nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że codzienne rzucanie kwiatów na tory, to swego rodzaju zadośćuczynienie, jakby chciał powiedzieć Taeminowi: „Jestem tu z tobą, na tej ostatniej z dróg, nawet jeśli okropnie spóźniony."

Minho ścisnął mocniej trzymany przez siebie notatnik. Nie był nawet pewien, w którym momencie wyciągnął go z torby, uczynił to zapewne poza kontrolą woli, nieświadomie szukając wsparcia i znajomego ciepła pośród jego stron. Czasem rozważał, czy nie powinien i tego zeszytu zrzucić wraz z kwiatami z urwiska, obserwować jego powolny lot ku majaczącej w dole drodze. Szybko jednak odganiał tego typu myśli, bo nie widział większego sensu w pozbywaniu się tej pracy taeminowych rąk; pracy, której kontynuacji się podjął. Choi pokręcił głową, przysiadając na skale po turecku, i po raz kolejny wertując sfatygowane strony zeszytu. W końcu wziął głęboki wdech, i na głos przeczytał najnowszy raport.

Robił to codziennie i mimo świadomości, jak naiwny, być może nawet obłąkany, musiał się wydawać w cudzych oczach, lubił wyobrażać sobie, że Taemin słucha jego cichego, kluczącego pośród szumu traw głosu, dzięki kolejnym raportom doświadczając namiastki toczącego się w mieście, barwnego życia, które pozostawało już poza jego zasięgiem.

Skończywszy czytać, Minho schował notatnik do torby, jednocześnie ręką pocierając się w pierś. Okropna pustka zdawała się ziać w miejscu niegdyś bijącego w zawrotnym tempie serca, pompując w żyły zdradliwą obojętność i otępiające odrętwienie. Nie chciał tych uczuć, zamierzał pozostać silny, nawet jeśli wiedział, że siłą nigdy nie przewyższy Lee Taemina, chłopaka, który wyczytał miłość z drżenia upalnego powietrza, z lśnienia dachów tramwajów, a który ofiarował całą swoją przyszłość w imię dobra ukochanej osoby.

Na tle górujących na nieboskłonie chmur, odciął się drobny kształt przelatującego wśród śpiewu traw motyla. Jasne skrzydła przez chwilę zawirowały nad twarzą Minho, po czym zniknęły w przestrzeni lasu, wolne, niczym nie skrępowane. Choi westchnął cicho, pozwalając sobie na blady uśmiech. Taemin pokazał mu istotę wolności, i zamierzał tę wiedzę dobrze wykorzystać, tak samo jak darowane mu życie. Rozmyślając nad mnogością tęsknych spojrzeń, jakie jego przyjaciele posyłali niebu, pokręcił głową z krzywym uśmiechem. On sam przestał szukać nadziei w przestworzach nad swoją głową w momencie, w którym jego własna, jedyna licząca się gwiazda zgasła. Od tamtego czasu preferował patrzeć pod nogi, wiązać spojrzenie ze stabilnością ziemi, po której wciąż było mu dane chodzić.

Minho przeczesał włosy dłonią, rzucając miastu ostatnie tego dnia, badawcze spojrzenie. - Jinki miał rację – mruknął sam do siebie, nieznacznie uśmiechając się do własnych myśli. – Oto moja warta.

~*~
RAPORT



SPORZĄDZIŁ: Choi Minho
Liczba statków w porcie: 6
Liczba otwartych na nowo lokali: 11
Liczba oczyszczonych ulic: 42
Liczba jesiennych ulew: 2
Liczba sarkastycznych uwag króla ulicy: 14
Liczba uśmiechów, na twarzach dzieci z sierocińca: 53
Liczba zadrapań na ścianie naszego dziedzińca: niezmienna
Liczba rzeczy, które mam jeszcze do zrobienia: niezmierzona



Dodatkowe spostrzeżenia i uwagi: znów z mojej winy jesteś sam; tęsknię; kocham; czekam na dzień, w którym znów się spotkamy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro