33

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Komendant John Grant zaklął i wpakował sobie do ust kilka płaskich tabletek aspiryny, zapił wodą z dystrybutora i pogryzł tak powstałą papkę. Fred przypatrywał mu się ze swojego miejsca przed biurkiem, popijał colę z puszki i stukał palcami w podłokietnik fotela.

- Więc… wszystko, co zdobyliśmy, auto, odciski, DNA Devita… to wszystko na nic, bo skurwiel nie mógł być w dwóch miejscach równocześnie tak? - zapytał głucho pięćdziesięciolatek i wbił oczy w podwładnego, który unikał kontaktu wzrokowego. - I do tego, ten ktoś, co do którego tożsamości nie mamy żadnych podejrzeń, może być w posiadaniu naszych brudnych sekretów?

- Nie tylko naszych, szefie. Z apartamentu Ecklanda zniknął komputer i dyski twarde. Skurwiel będzie miał całe miasto w garści, jeśli szybko nie znajdziemy tego dupka, w sensie Ecklanda.

- Albo tego właściwego Świętego. Mówiłeś o tym Morfeuszu, nie? Tym, który chce dogadać sprzedaż z Devitem. To może być jedna i ta sama osoba. Skup się na nim, wydam ci ludzi, obstawicie spotkanie. Strzelajcie w nogi, to nie uciekną. Jasne?

- Jak słońce, szefie… - westchnął Krohn i wstał, zgniótł puszkę i cisnął ją do kosza na śmieci niczym rasowy koszykarz.

- Słuchaj, Fred. Wiem, że jesteś sfrustrowany, ja też nie mam lekko… ale jeśli się nie zmobilizujesz, to ty, ja, i wiele innych wysoko postawionych osób będzie miało przejebane. Nie możemy pozwolić, by byle skurwiel miał w garści tyle dowodów mogących pogrążyć nawet burmistrza. Rozumiesz? Wymaga tego sprawa. Daję ci pełną swobodę działania. 

- Jak w Kanadzie?

- Tak, Krohn. Jak w Kanadzie. Dorwijmy ilu się da, piekło już na nich czeka. Tymczasem reszta zespołu będzie szukała Ecklanda… - Komisarzowi przerwało powiadomienie w telefonie, wyciągnął go i odblokował. - Jasny chuj.

- Co jest? - Zaniepokoił się Fred, obszedł biurko i stanął nad lewym ramieniem Granta. Na ekranie zobaczył transmisję live, z tego samego miejsca do którego porwano jego ulubionego dziennikarza, ponura sceneria jakiegoś magazynu, chyba magazynu, bo nie sądził, by w swoim domu psychopata trzymał akumulator, rzeźnickie haki i podwieszonych za ręce ludzi. Ale to w końcu psychopata. Może taki ma gust. A o gustach, jak wiadomo, się nie dyskutuje.

Powierzonym człowiekiem był Edward Eckland, krokodylki miał przypięte do sutków, był nieźle obity, okulary ledwo trzynały mu się na spoconym nosie. 

- Wstawaj, Eckland! Moja małpko! Widowisko się rozpoczęło! Już ósma rano! Ile można spać? - spytał zniekształcony głos zza kamery i napięcie przeszło przez całe ciało Ecklanda, wyprężył się, na tyle na ile pozwoliły mu łańcuchy, próbował krzyczeć, ale przez gryzak dla psów wciśnięty głęboko w usta nie był w stanie wydobyć głosu z krtani. - Tak, wiem, że boli, ale musi poboleć! A wy, sznaowni państwo, pozwólcie że się przedstawię! Znacie mnie jako Świętego, podpisuję się złotą agawą, bo taką mam fantazję! Ale wracając, jestem tu by rzucić nieco światła na to zepsute miasto, zanim pochłonie je całkowita ciemność grzechu! Moi ostatni apostołowie byli typowymi szumowinami, jeden złodziej, drugi przemytnik, trzeci ćpun… a teraz mam tu grzech cudzołóstwa i seksualnego rozpasania! Ten tu człowiek, który w swoich artykułach nazywa mnie psychopatą, sam nie jest aniołkiem, choć bardzo dobrze takowego udaje! Spał z wieloma kobietami, które czasem mu odmawiały. A musicie państwo wiedzieć, że Edward Eckland nie lubi, gdy kobieta mu odmawia. Prawi czułe słówka, wyciąga z tych biednych, zagubionych owieczek najczarniejsze sekrety, nagrywa je i szantażuje! Bo seksu i pieniędzy nigdy dość, prawda? Bo ciężką pracą nigdy byś się nie dorobił swojego Jaguara ani pięknego, domu, co?! - Kolejny wstrząs przeszył ciało Ecklanda, który zaczął wyć jak zwierzę złapane w matnię.

Następnie Święty włączył plik audio, na którym Krohn rozpoznał głos Tamary Lobster. Była to wersja, o czym nie mógł wiedzieć, przycięta, usunięto cały monolog Edwarda o poczynaniach w Kanadzie. Inspektor usłyszał jej wynurzenia o dawnym chłopaku oraz spokojny głos Edwarda, do którego to w tym momencie stracił jakikolwiek szacunek, jeśli kiedykolwiek go miał do tej persony. Kątem oka zauważył, że John Grant ściska dłonie w pięści tak mocno, że aż knykcie mu pobielały. Kiedy ten plik się skończył, puszczono kolejny, i jeszcze inny, z inną kobietą, i następną, i jeszcze jedną… dość powiedzieć, że do każdej z nich Eckland miał inne podejście, zapuszczając haczyk na głęboką wodę, by złowić okazałego suma, którym był brudny sekret danej kobiety.

- Widzicie więc, że wasz dziennikarz był niezłym dupkiem, do tego bardzo niegrzecznym. Przez to, że musiałem puścić te nagrania, Ed, wiele z tych kobiet popełni samobójstwa, albo uciekną z miasta… smutne, naprawdę. Właśnie zniszczyłeś im życie, karierę, pożycie małżeńskie… na pewno nie będą miały mi za złe, jeśli zajmę się takim śmierdzącym karaluchem jak ty… - Rozległ się dźwięk przeładowywania strzelby, wszyscy zobaczyli jak Edward Eckland moczy spodnie i wytrzeszcza oczy na coś za kamerą, a sądząc po ilości decybeli tym czymś była lufa dwururki, starego typu, bo chmura dymu wzbiła się w powietrze przysłaniając zakrwawione ciało, które opadło z sił i gdyby nie łańcuchy, pewnie spadło by jak worek kartofli. Okulary ześlizgnęły się z nosa i uderzyły o posadzkę. Transmisja się skończyła.

Gdy Krohn spojrzał na przełorzonego, zauważył że ten jest cały blady, sam zresztą drżał na całym ciele.

- Znajdź go, Fred. Proszę o to z całego serca - szepnął John Grant zasłaniając otwartą dłonią oczy. - Ten Święty ma jeszcze sporo asów w rękawie. Uważaj na siebie.

- Zawsze uważam. Znajdę go szefie - Fred położył Grantowi rękę na ramieniu i klepnął go kilka razy. - A gdy go znajdę, zajmę się resztą szumowin. To mogę ci obiecać. Ich czas dobiegł końca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro