35

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Frederick Krohn spojrzał jeszcze raz przez lunetę zamontowaną na karabinie agenta Fernandeza. Z dachu sąsiedniego budynku widział cały obszar jak na dłoni: mężczyzna w czerwonej kominiarce z walizką wypchaną mamoną, obok jego wspólnik, Elegant i ich ludzie, dokładnie dziesiątka, rozsiana po terenie starej hali, która niegdyś służyła do rozlewania farby do wiader. Wiedział, że druga dziesiątka siedzi w ciężarówce tuż przy tylnym wejściu, gotowa do ataku gdyby coś poszło nie tak. A Krohn wiedział, że coś pójdzie nie tak. Wiele rzeczy. 

Usłyszał trzask w słuchawce.

- Zbliża się nieoznakowana furgonetka, czarny Fiat. Przepuścić? - Głos agenta Millera przebił się do ucha inspektora.

- Tak. Złapiemy ich wszystkich. Co do, kurwa, jednego. Przygotujcie się, strzelajcie w nogi! Oszczędźcie tego w czerwonym, przyda nam się potem!

Tymczasem na dole Herman Devit spojrzał podejrzliwie na wjeżdżające auto. Nareszcie zobaczy Morfeusza, naprawdę czekał długo na tą chwilę. Podniósł walizkę do góry, by pokazać, że ma pieniądze. Szyby były przyciemniane, więc nie widział reakcji kierowcy, ale przeciągająca się cisza zaniepokiła go. Nic się nie działo. 

- Coś tu śmierdzi, Feniks - warknął Roger Cooper i rozejrzał się po swoich ludziach, którzy ścisnęli mocniej broń. 

- Wiem. Czemu nie wychodzi? - spytał sam siebie Herman. Wtedy z smaochodu wyszło pięciu ludzi, od stóp do głow ubrani byli w bachy, dodatkowo ściskali przenośne działka Vulcan. 

- Pozdrowienia z Black Eden, skurwysyny Billa Marone! - ryknął kierowca furgonetki, który wypadł z wozu ściskając dwa UZI i puścił serię po ludziach Eleganta, którzy nie pozostali dłużni. Wtedy jakiś strzał z góry trafił Eleganta w bok.

- Cholera, snajper! - zawył Cooper i popychając Hermana, który upuścił walizkę z pieniędzmi, popędził w stronę schodów ku osłoniętej części budynku.

Policyjni snajperzy swoimi kulami podcinali ludzi zarówno z Black Eden jak i od Marone'a, przynależność do gangu nie miała znaczenia. Bandyci z działkami robili spustoszenie w hangarze, rozpłatali co najmniej ośmiu przeciwników zabójczą serią z ołowiu. Posypały się granaty dymne zasnuwając pole bitwy szarą mgłą. 

Herman podtrzymywał Rogera, gdy przebijali się przez opuszczony kompleks i szukali wyjścia.

- Kurwa, co to było? Ten Morfeusz nas zdradził, czy co? - dopytywał Elegant uciskając ranę. Herman nie miał bladego pojęcia. Spodziewał się szybkiej akcji... a może Morfeusz chciał nasłać ich na siebie nawzajem? Ich i Black Eden? Ale po co? Tyle pytań kłębiło się w jego głowie, że nie mógł trzeźwo myśleć. Do tego policja... musiał się stąd wydostać i stanąć na nogi. Jak na komendę na końcu koryyarza wyrósł Frederick Krohn w prochowcu, celował w nich z Glocka. Zastygli w połowie drogi.

- Już się znamy, panowie. Spotkałem was na Sierra Platz u Bradleya Malahiasha. Poddajcie się. 

- Cholerny glina! - krzyknął Elegant i sięgnął po rewolwer. Krohn nie czekał, strzelił mu w pierś. Kamizelka zatrzymała kulę, ale siła kinetyczna rzuciła Cooperem o ścianę, jęknął, wycelował swoją broń. Krohn chciał znów strzelić, jednak zacięty zamek nie pozwolił oddać kolejnego strzału. Uchylił się przed kulą, która zaryła w ceglany sufit wzbijając chmurę kurzu. Frederick Krohn zaczął macać ziemię w poszukiwaniu jakiejś lepszej broni niż zepsuty pistolet. Złapał butelkę i cisnął ją w kurz, a po dźwięku i przekleństwach poznał, że butelka robiła się o lufę Rugera-GP100, a odbryzgi szkła poraniły Eleganta. Chwilę później mężczyzna w niebieskiej kominiarce minął go biegiem, przy okazji kopnął go w goleń i zniknął na schodach ewakuacyjnych. Za nim podążył Feniks.

- Devit! Wracaj tu! Mieliśmy umowę - ryknął za nim Krohn i z bólem wstał. Już wcześniej przeszukał furgon należący do Black Eden, a brak Złotej Agawy upewnił go w przekonaniu, że Morfeusz jest przebieglejszy niż początkowo zakładał. Wrócił do głównej hali, gdzie zakuwano w kajdanki ocalałych z rzezi bandytów. Podszedł do tego, który był ubrany w kevlarowe płyty i dzierżył działko obrotowe. 

Krohn przybił go do boku poszarpanej kulami karoserię i ścisnął go za ranę na udzie. Tamten wrzasnął, ale silny cios w twarz go otrzeźwił.

- Posłuchaj, gówniarzu! Skąd wiedzieliście o tej wymianie? Co? Mów kurwa! - sapnął Krohn i znów uderzył go w twarz, co sprawiło że mężczyzna zwalił się na betonową posadzkę. Krohn postawił go do pionu i włożył kciuk w dziurę po kuli.

- Ach, jasna cholera! Skontaktował się z nami! Mieliśmy tu być z gotówką!

- Ile?

- 30 milionów, ale temte chujki nas uprzedziły...

- Powiesz to w sądzie. Zabierzcie go - Frederick potarł oczy i spojrzał na dwie walizki pełne pieniędzy. Sześćdziesiąt milionów brudnych  dolarów. Z dwóch konkurencyjnych gangów. To oznaczało wojnę. A Krohn miał dosyć wojen. Wybrał numer do Granta, ale ten nie odbierał. Mówił mu coś o operacji przegrody sercowej, ale Krohn myślał, że miał mieć ją wieczorem. Schował telefon i spojrzał na policyjny furgon z pojmanymi żywcem gangsterami. Czeka go sporo przesłuchań...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro