39

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Frederick Krohn zatrzymał czerwoną Toyotę Yaris na pustym parkingu pod zrujnowanym blokiem w dzielnocy robotniczej, niedaleko miejsca, gdzie znaleziono ciało Derricka Dupuis. 

- Pomachaj do kamery, inspektorze. Chcemy cię zobaczyć - Zatrzeszczał głos w słuchawkach, a Krohn pokazał środkowy palec do kamery wiszącej nad wejściem. Rozległ się brzęczyk informujący, że drzwi są otwarte. - Zapraszam do mojego Raju, Krohn. 

Fred wszedł ostrożnie po schodach, które pokrywała świeża warstwa tłuczonego szkła, toteż przy każdym kroku pod grubymi podeszwami butów chrzęściło na całą klatkę schodową. Winda oczywiście nie działała, budynek był przeznaczony do wyburzenia od paru dobrych lat, jednak miasto miało ważniejsze inwestycje. 

- Wejdź na samą górę i zadzwoń dzwonkiem. 

Frederick tak zrobił, ale zanim nacisnął zakurzony przycisk, odbezpieczył Glocka. Po zadzwonieniu, drzwi same się otworzyły, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Było to poddasze, zagrzybiałe, połowa pomieszczenia była spruchniała. Natomiast wzrok Krohna przyciągnęły dwie postaci, z kapturami na głowach i z pętlami na szyi. Stali na obróconych do góry dnem wiadrach, które z każdym podrygiem wydawały metaliczny dźwięk. W sylwetkach rozpoznał Johna Granta i Tamarę Lobster. Już chciał podejść i pomóc, gdy budynek przeszył strzał, a z sufitu posypał się tynk. Ujrzał Świętego, jak wyłania się z mroku. Na twarzy miał dziwną maskę, a oczy skrywał za przeciwsłonecznymi okularami. Celował w inspektora z rewolweru, był to mały i podręczny pistolet, jednak z wystarczającą mocą, by zabić człowieka. Szczególnie przy strzale w głowę.

- Brawo, Krohn. Nie sądziłem, że się skusisz na moją małą grę. Znasz wszystkie osoby dramatu, jesteś ty, twój chory szef i pijaczka, która już nigdy nie wejdzie na motor. I to spośród nich masz wybrać, kto dostąpi Raju, a które Piekła. 

- Szefie? Słyszycie mnie? - spytał Krohn i znów chciał podejść, ale powstrzymała go lufa, której oko celowało w jego krocze.

- Spokojnie, nie słyszą cię. Zatkałem im uszy. Dlatego to będzie o wiele ciekawsze, bo żadne z nich nie będzie wiedziało, kogo wybrałeś. Do samego końca. A kiedy zobaczą ciało nieszczęśnika, którego skazałeś na śmierć… może docenią swoje grzeszne życie?

- Czy Bóg przypadkiem nie zachęcał, by wybaczać bliźniemu i dawać drugą szansę? Coś tak kiedyś w kościele słyszałem, ale ty chyba opuszczałeś lekcje religii, co, Święty? Czemu to robisz? - Krohn położył Glocka na podłodze i podniósł ręce do góry.

- Czemu to robię? To chyba oczywiste? Chcę ukarać grzeszników. A tak naprawdę… to ciebie. Chcę, byś cierpiał. Jak najbardziej. Nie masz rodziny, Krohn, więc zabrałem się za nich - Święty wskazał lufą na Granta i Tamarę, którzy próbowali coś krzyczeć, ale kneble im przeszkadzały. - Krok po kroku, ofiara po ofierze, dotarłem tutaj. Miałem rok na opracowanie planu. Cały rok! Wiesz, co zdarzyło się rok temu? 

- Wiem. - Krohn zacisnął usta w wąską linię. - Kanada.

- Kanada… brzmi niewinnie, ale tylko ty wiesz, co się tam naprawdę stało, co zrobiono z Markiem Domino, twoim partnerem. Od tamtej pory masz problemy z pęcherzem, prawda? Ale i tak cierpiałeś za mało… pamiętasz może, był tam taki czarnoskóry mężczyzna, nazywał się Andy Gartner. Kiedyś zajmował się sprawiedliwością, tak jak ty. Był w wojsku, razem z tym tu obecnym Johnem Grantem, potem został sędzią, z pomocą ławy przysięgłych skazywał złych ludzi. Uczył mnie wiary. Jednak sytuacja rasizm sprawił, że musiał opuścić swoje miasto, spalono mu dom. Smutne. Zgarnęli go ludzie z Black Eden, chcieli go sprzedać jako towar, ale uznali, że przyda im się jakiś mózgowiec od prawa, który będzie szkolił ich nowych adwokatów. Zabiłeś go. Tak za nic. Bo tam był. Bo nosił niechciany garnitur i robił niechciane rzeczy. Zabiliście go, ty, Grant, Domino… to przez was zostałem sierotą. Zabiliście mi ojca. A po wszystkim, jakby nigdy nic, wcisnęliście mu broń do martwych dłoni… - Metaliczny głos zapłakał, ale dalej celował w Krohna, równocześnie zbliżał się niebezpiecznie do wiadra Granta.

- To byli źli ludzie. Każdy popełnia błędy, czyż nie? Zapłaciłem swoją cenę, prawie umarłem! Byłem torturowany! Broniliśmy kraju! - krzyknął Fred, gdy zobaczył but na krawędzi wiadra. - Ej, chcesz mnie? To proszę, strzelaj! Załatwimy to tu i teraz, Fałszywy Proroku!

- Tak, chcę ciebie. Ale jeszcze nie teraz. - syknął Święty i kopnął wiadro. Pętla zacisnęła się na szyi Granta, potem to samo spotkało Tamarę. A Święty ciągle celował w Krohna. - Czemu chcesz ich uratować, co! Nie są godni życia, to grzesznicy! Oj Fred, spodziewałem się, że uciekniesz, popłaczesz się, posikasz się, ale nie że zaryzykujesz życiem! 

Krohn go nie słuchał, zgarnął pistolet z podłogi i popędził prosto na niego, łapiąc go w pół i runęli w na drugą część poddasza, która zatrzeszczała niebezpiecznie, a podłoga nie utrzymała ich ciężaru. Runęli na niższe piętro, wzniecając chmurę kurzu. Kaszleli i zbierali się z odłamków szkła. Po chwili zobaczył, że Święty już znika na schodach, maska zmieniająca głos leżała między resztkami podłogi, ale Fred tego nie zauważył, już miał się rzucić w pościg, jednak mienił zdanie, wziął większy odłamek i wrócił na poddasze, uważając, by większa część podłogi się nie osunęła. 

Z całych sił zaczął piłować liny, które w końcu puściły. Po zdarciu worków jego oczom ukazali się sini wspólnicy, zerwał im słuchawki z uszu i kneble z ust, podniósł ich do pozycji siedzącej i upewnił się, że żyją. Równocześnie zadzwonił po karetkę i Bergmana, żeby jak najszybciej zabezpieczył miejsce, które służyło jako baza wypadowa Świętego.

- Goń go, na miłość boską! - wycharczał komendant i podtrzymał Tamarę, która zaczęła wymiotować. - Wytrzymamy, Fred! Złap tego…

Skurwiela? Szatana? Bandytę? Zwyrodnialca? Mordercę? Psychopatę? Żywą porażkę? Takimi epitetami Frederick Krohn uzupełniał wypowiedź szefa, gdy biegł po schodach w dół, do swojej Toyoty Yaris. Usłyszał charkot silnika, był to stary pick-up, nie mógł tego wiedzieć, ale był to ten sam, którego widziało kilku świadków jak wyjeżdżał spod klubu gdzie doszło do starcia Black Eden i Billa Marone. Z Derrickiem Dupuis na pace. Teraz wóz jechał na łeb na szyję, byle uciec przed sprawiedliwością. Ale Krohn też miał sporo paliwa, i nie mniej determinacji. Wcisnął gaz, bo chciał odesłać Świętego jak najszybciej na spotkanie ze Stwórcą…

Tamara otarła usta z resztek wymiocin i dźwignęła się na nogi, drżała na całym ciele. Mimo próśb Granta, by została na ziemi i czekała na techników, ruszyła do klatki z podobnego materiału jak ogrodzenie, z czymś jakby furtką, którą Święty zostawił otwartą. Oparła się ciężko dłońmi o blat biurka i sprawdziła notatki. Poznała charakter pisma, dodatkowo w szufladzie znalazła żółtego powerbanka i złożone okrągłe okulary w etui. Przypomniała sobie, że dziennikarz miał dwie pary kluczyków w domu, jedne do Jaguara, a drugie… do innego wozu. A gdy połączyła kropki, którym jeszcze stanowczo dużo brakowało do pełnego obrazu sytuacji, jednak dostarczyły jej wystarczająco dowodów o danych Świętego. A gdy już to zrobiła, ryknęła ze wściekłości. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro