45

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dostrzegł człowieczka, jak zbliża się w jego stronę z torbą pod pachą, ubrany był w laboratoryjny fartuch i co chwila podciągał okulary, które ślizgały się na jego spoconym nosie. Fred spojrzał pytająco na swojego papierosa, ale tamten machnął przyzwalająco ręką. W komendzie nie wolno było palić, toteż Krohn musiał wychodzić przed budynek.

- Mam dla ciebie kilka wieści, mój przyszły komendancie. - Zakaszlał William Bergman, co zmusiło Krohna do wyrzucenia niedokończonego papierosa. Zrobił to z żalem, ale nie chciał truć astmatyka. - Wracam z sekcji. 

- Ecklanda? 

- Tak… kiedy pomyślę, że siedziałem z nim w jednym pokoju to ciarki mnie przechodzą… ale do rzeczy! Widziałeś nagranie? 

Krohn widział je kilka razy, odtwarzał je na telefonie, bo nie mógł w to uwierzyć. Ale to była prawda. Kamery w areszcie, gdzie Edward "Święty" Eckland oczekiwał na proces zarejestrowały, jak ten po chwili walczenia z samym sobą o oddech traci przytomność i upada. Wypadek ten spowodował wstrząs mózgu oraz pęknięcie czaszki, a w efekcie śmierć. Teraz jego ciało leżało nagie w kostnicy, nad którą Bergman miał pełną kontrolę.

- Wykryliście coś? Mógł się otruć? - spytał Krohn gładząc krótkie włosy, niedawno był u fryzjera i swędziała go niemiłosiernie głosa, nie mógł się powstrzymać od drapania się.

- Nie, czysty. Żadnych leków, poza przeciwbólowymi na nogę, ale te są niegroźne. Wstrzymywał powietrze. Niewielu jest ludzi, którzy daliby radę z własnej woli wstrzymywać oddech aż do omdlenia. Musiał mieć mocną wolę.

- Nie wątpię. Szkoda, że nie dotrwał procesu, chętnie zobaczyłbym jego minę po ogłoszeniu wyroku.

- Pierdolenie. - Bergman wyciągnął inhalator i użył go dwa razy. - Zasłużył na to. Szkoda, że tak szybko zdechł. 

- Nie znałem cię od tej strony, William.

- Te szumowiny nie zasługują na nasz szacunek, Krohn. Żaden z nich. A szczególnie Eckland. Już zbyt długo pracuję w tym fachu, widziałem największe świństwa, jakie można wyrządzić bliźniemu. A wybryki tego dziennikarzyny zasługują na największe potępienie. 

- Ale chyba każdy ma prawo do procesu, nie? To Ameryka, kraj prawników w garniakach. 

- Niestety… A, sprawdziłem ten numer, o który prosiłeś. 

- I co?

- Ten Devit utonął, jego komórkę znaleźli nurkowie. Zanim spytasz, nie, ciała nie było, ale nurt potrafi być silny, poza tym znaleźliśmy jego DNA we krwi z doków. Dostał kulkę, najpewniej w tętnicę, bo krwi było sporo. Nie dałby rady o własnych siłach wydostać się z wody. Mamy szukać dalej? Zwiększyć obszar?

- Nie. To co najważniejsze, czyli dowody na Marone'a już mi dostarczył, nie potrzebuję jego ciała. Wystarczy, by wpakować tego drania do pierdla na całe życie, tym bardziej, że część jego ludzi zaczęła się łamać. Dodadzą swoją cegiełkę do wyroku Marone'a. 

- Dobrze… jak tam Tamara? Pożegnałeś się już? - mruknął Bergman i zaczął grzebać w swojej torbie.

- Jeszcze nie. A o której ma jechać?

- Wieczorem, chyba o 19. O ile się nie mylę, mieli ją przenieść, ale rzuciła pracę i opuszcza miasto. Jeszcze ją złapiesz, pewnie porządkuje dom. - Bergman machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. - Zanim pójdziesz, mam do ciebie ostatnią sprawę, Fred. Namierzyliśmy numer Morfeusza, wysłaliśmy tam ludzi. Była to dziupla Thomasa Smith-Warda, pierwszej ofiary. Dam ci potem z tego raport. Miał specjalny system, automatyczne wysyłanie wiadomości na numer Dupuisa oraz inny, pewnie jego szefa. W razie gdyby nie było go w domu, miał pewność że wiadomości o miejscu transakcji zostanie wysłane.

- Nie interesuje mnie to, Bergman. Był tam obraz? Była tam Złota Agawa? - Fred wyprostował się i zastrzygł uszami.

- Nie. Pusto. Ale jak mówiłem, dam ci wieczorem raport ze zdjęciami. 

- Dobra, dzięki. Na razie muszę dokończyć sprawę Marone'a. Potem… pomyślimy o tym przeklętym obrazie. - zawołał do niego Fred, który już wsiadał do swojej Toyoty. Bergman coś mruknął i zaklął, gdy jabłko wypadło mu z dłoni prosto w kałużę. Ze złością kopnął owoc na ulicę, zostawiając na bucie resztki miąższu i słodkiego soku.

Frederick Krohn zahamował z piskiem opon przed kamienicą, gdzie do tego dnia mieszkała jego partnerka z pracy. Zastał ją przed bramą, jak dobija targu z jakimś mięśniakiem, który pakował na przyczepę jej motor. Spokojnie poczekał, aż skończą, a gdy mięśniak odjechał, Fred wysiadł z wozu. 

- Jak się czujesz? - spytał wkładając ręce do kieszeni brązowej marynarki, wiatr szarpał mu krawat na wszystkie strony, ake starał się to ignorować. 

- W miarę… nadal muszę brać leki, ale będzie coraz lepiej. - Uśmiechnęła się blado patrząc w dal za odjeżającym klientem z motocyklem. - Wiesz, że wieczorem wylatuję? Do Meksyku. 

- Gratuluję. Coś związanego z policją?

- Nie… moja ciotka szuka kogoś do ochrony w motelu, który prowadzi jej chłopak. Chyba tam będzie mi dobrze, tym bardziej, że są naprawdę mili, jeśli się ich bliżej pozna. A ja… chcę zostawić to za sobą. Tym bardziej, że po tym skandalu nie mam czego szukać w szeregach policji.

- Szkoda. Byłaś dobrą policjantką. Każdy popełnia błędy. Grant tak mawiał.

- Mawiał też, że nadchodzi taki czas, by zejść ze sceny. Nie tylko tobie prawił monologi, Fred. Dla mnie nadszedł ten moment. I jest mi z tym dobrze.

- To dobrze. 

Zapadła niezręczna cisza, którą przerwała Tamara. Wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni kurtki kopertę.

- Dla ciebie. Za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, Fred. Byłeś moim najlepszym przyjacielem w tym mieście. To taki, hmm, ostatni prezent i pamiątka po mnie.

- Karnet na kręgle? - spytał zdziwiony Fred rozdzierając kopertę i przyglądając się kolorowej plakietce.

- Ta, na calutki rok. Zabierz tam swojego nowego partnera, dobra? - Tamara klepnęła go w ramię, a on zrobił coś, czego się nie spodziewała. Przytulił ją.

- Nie chcę, żebyś wyjeżdżała. To wszystko… boję się, że mnie przerośnie. To co robiłem, w Teksasie, w Kanadzie… Nie chcę utonąć w tym szambie.

- Nie utoniesz, Fred. Masz doświadczenie. Zostałeś legendą Kribston. Zapuszkowałeś Billy'ego Marone i seryjnego mordercę, ludzie cię uwielbiają. Nawet mimo tego, co zrobiłeś. Bo każdy popełnia błędy.

- Za które płacą moi bliscy. Ty, John… to nie musiało się tak skończyć. - Krohn otarł wilgotne oczy, znów spojrzał na karnet.

- Chyba wolę taki koniec, niż zaczynanie wszystkiego od początku. Czasem musi tak być, czy się to komuś podoba czy nie. Chcesz ostatni raz się zmierzyć?

- W kręgle czy karaoke? - Krohn parsknął przez łzy. Naprawdę nie chciał, by Tamara wyjeżdżała.

- To i to? Mam jeszcze dużo czasu. Ale podwieziesz mnie potem na samolot, ok? Nie chcę tłuc się autokarem - Tamara wyminęła go i skierowała się do drzwi pasażera.

- Naprawdę chcesz jechać tym szrotem? Myślałem, że go nie lubsz! - zawołał Fred otwierając swoje drzwi.

- Przyzwyczaiłam się. Jeśli wygram, dasz mi go poprowadzić?

- Jeśli chcesz nas oboje zabić… to coś ledwo trzyma się drogi po pościgu za Ecklandem. Muszę go dać do fachowca. 

- Tym bardziej chcę pokierować tym Batmobilem. - zaśmiała się Tamara j zatrzasnęła drzwi. Krohn też się uśmiechnął. Ich ostatnia wspólna podróż. Że też wszystko się tak potoczyło… zerknął na karnet. Postawi go w jakimś widocznym miejscu, jako pamiątkę. Może meblowy wynalazek jego ojca? Albo półeczka na przyprawy? Jeszcze nie był pewien. Ale zrobi to napewno. 

Wspólna praca tych dwoje skończyła się tak samo, jak się zaczęła, przy kręglach i karaoke…

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro