7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

John Grant siedział za swoim mahoniowym biurkiem i patrzył na parę unoszącą się z kubka. Kawa. Wiedział, że nie powinien jej pić, mimo to nalał sobie resztkę z ekspresu. Potrzebował kawy, bo to, czego dowiedział się rano omal nie przyprawiło go o zawał. Kawa mogła być jego gwoździem do trumny, ale przecież wszyscy kiedyś umrzemy, prawda? Poprawił czarny krawat i westchnął. Miał pięćdziesiąt dwa lata, a od ponad dziesięciu był komendantem w Kribston. Kiedyś, za młodu, służył w marynarce, co odbiło się negatywnie na jego zdrowiu, przeżył zawał podczas akcji w Afganistanie. Ironiczne było to, że główna komenda, do której go przydzielono po kilku latach pięcia się w karierze policyjnej, była kiedyś muzeum morskim. W głównym holu pod sufitem wisiał maszt, a na korytarzach znajdowały się gabloty z kompasami, mapami, planami niszczycieli i tym podobnymi pamiątkami po poprzednim właścicielu, co sprawiło że John Grant znienawidził pływania jeszcze bardziej. Do tego nazwisko, kojarzące się z prozą Juliusza Verne… Większych możliwości do podśmiechiwania się z szefa być nie mogło. Mimo to był szanowany, na co składało się jego duże doświadczenie i kilka zawodowych sukcesów. O porażkach wolał nie myśleć. 

Z zamyślenia wyrwało go nie tyle pytające spojrzenie rozmówcy, wlepione w niego jak guma do żucia, ale brzęk muchy. Dużej, tłustej, okropnej muchy, która jak na komendę gdy zrobiło się cicho, zaczynała swoją bzyczącą pieśń roznoszącą się po całym gabinecie. Człowiek siedzący naprzeciw Granta również usłyszał ten wdzięczny sonet i wolno sięgnął po gazetę, którą wyjął uprzednio z torby. Ślimaczym ruchem podniósł rękę z rulonem do góry, po czym szybko opuścił. Nie trafił, a mucha śpiewając odleciała przez okno. Mężczyzna jakby po chwili przypomniał sobie, gdzie jest, ponadto w jakiej sprawie. Zmieszał się i wyprostował na krześle. Poprawił okrągłe oprawki okularów i wycelował zielone oczy w komendanta.

- Zgaduję, że czytał pan mój artykuł, prawda? Chyba za dużo nie zdradziłem opinii publicznej? 

- Nie żartuj, Edward. Mam już wystarczająco dużo problemów i bez twoich wypocin - warknął John Grant i otworzył żółtą teczkę na dokumenty. Było tam kilka zdjęć portu i wstępna sekcja zwłok przeprowadzona przez koronera Williama Bergmana. Reszta, podobnie z raportem Tamary Lobster, powinna dojść najpóźniej na następnej odprawie. Pozostawał jeszcze Krohn… Ale to inna sprawa. Komendant John Grant spojrzał na młodego mężczyznę w jasnoszarym płaszczu z kruczymi włosami. Kojarzyły się z piórami pozostawionymi w nieładzie. Ale ta fryzura tylko dodawała mu charyzmy. Społeczności dziennikarskiej objawił się siedem lat wcześniej jako absolwent z Pittsburga. Z początku wszyscy mieli go za słabe ogniwo, za kogoś kto trzyma się przepisów i się nie wychyla. Jednak Edward Eckland był przeciwieństwem oczekiwań jego kolegów po fachu. Wszędzie wściubiał nos, zadawał pytania, docierał tam, gdzie inni zarzucali pracę. Szybko stworzył siatkę informatorów, dzięki której dotarł na szczyt. Teraz był swego rodzaju celebrytą, gazeta dla której pisał zdobyła grono fanów i w szczególności fanek, a jego prywatna strona, na której nie miał żadnych ograniczeń względem publikowanych treści, tylko pomagała w rozpowszechnieniu jego osoby. 

Ludzie, zwykli i szarzy, widzieli w nim przewodnika, bożka, któremu można by nawet oddawać cześć, natomiast klasy wyższe i rada miasta uznawały go, oczywiście zamknięci w swoich czterech ścianach, za niebezpiecznego fanatyka prawdy, który może za dużo powiedzieć nie temu komu trzeba. Informował o wszystkim, nie ważne jakiej wagi był to skandal, czy to że jakiś związkowiec zwyzywał czarnoskórego, czy malwersacje podatkowe dokonywane przez szefa sztabu wyborczego, jakie miały miejsce cztery lata temu. On wyciągał wszystko, a szczególnie informacje o morderstwach, przemocy i krwi. Bo gawiedź była jej spragniona. A na takie pragnienie, najlepsze są rzetelnie informacje z pierwszej ręki. 

- Jeśli chce pan, bym zaniechał tego tematu, to nie ma mowy. To jedna z głośniejszych spraw ostatnich lat, nie licząc akcji w Kanadzie… 

- Co, kurwa? Skąd… - John Grant wbił w rozmówcę wzrok i gwałtownie odstawił kubek na stół. 

- Jak mówiłem, mam swoje sposoby. To oczywiście jest poufna informacja. Na razie. Wiem że straciliście jednego człowieka, a drugi przeszedł traumę. Ale czy jest odpowiednią osobą do kierowania tak poważnym śledztwem? Jak pan myśli, komendancie Grant? - Edward Eckland wstał z krzesła i założył płaszcz. Przez chwilę obracał w dłoniach kapelusz, po czym go założył. - Jak mówiłem, Kanada jest poufna. Pozwólcie mi pracować, a wszystko będzie dobrze. Może jakiś komentarz w sprawie morderstwa w dokach? Chodzi i kasę z narkotyków? Przemyt broni?

- Jeszcze nie wiemy, ale jak tylko będę coś miał, nie omieszkam mieć cię w dupie. Szantaż osoby na moim stanowisku, oraz jednego z moich ludzi jest niebezpieczny, nawet dla kogoś takiego jak ty, Eckland. Mierz siły na zamiary.

- Już to zrobiłem. I ta sprawa będzie moim magnum opus, Grant. I nie powstrzymają mnie twoi pajace w mundurach. Nie tym razem - zaśmiał się Edward i ruszył do wyjścia. 

John Grant odprowadził go wzrokiem. Gdy szklane drzwi się zamknęły, odetchnął. Ten człowiek działał mu na nerwy, ale musiał robić dobrą minę do złej gry, nie ważne jaki miał skład na boisku, bo mecz się dopiero zaczął. A nie chciał samobója ze strony kapitana w pierwszej minucie. Dlatego wezwał swojego najlepszego strzelca, który jeszcze nigdy go nie zawiódł. Wyciągnął komórkę z szuflady i wybrał numer do Fredericka Krohn'a. Podczas rozmowy z dziennikarzem dostał wiadomość, że ktoś chce rozmawiać ze śledczymi w sprawie żółtego rysunku agawy na ścianie magazynu. 

Po pięciu dzwonkach usłyszał głos podwładnego.

- Tak, szefie? Jeszcze jestem w szpitalu, wypełniamy z Tamarą…

- Zostawcie to, ktoś zrobi to za was. Jedźcie do Hoblings, to antykwariat Merlina Dubough. Chciał porozmawiać z kimś, kto zajmuje się sprawą, chyba może nam pomóc. 

- Jasne, już jedziemy. Ale jest problem. Bradley Malahiash jest w śpiączce.

- Trudno, nie ma związku ze sprawą. Micah i Bernadette go przejmą, jak tylko się obudzi. Ty skup się z Tamarą na priorytetach. 

- Ale…

- To rozkaz. I polecenie z góry. Zabójstwem zainteresował się już sam Ed Eckland, do tego… Wie o Kanadzie.

- Kurwa! Jak dużo? - Grant wyczuł wyraźne drżenie w głosie po drugiej stronie słuchawki. Nie dziwił się.

- Nie wiem, ale w zamian za milczenie będzie robił co chce, a my go nie powstrzymamy. Dlatego musimy działać szybko, jasne?

- Tak… już jedziemy do tego antykwariatu. Do zobaczenia… Ale…

- Co?

- Kurwa. Tak po prostu. Mało mamy problemów? Jeszcze cholerny Eckland…

- Też nie lubię tego kutasa. Ale to vox populi.

- Co?

- No, głos ludu. Z łaciny.

- Ta, jasne. Na razie, szefie.

- Na razie, Fred. Uważaj na siebie. 

John Grant zatrzasnął klapkę Motoroli i oparł zesztywniały kark o oparcie. Zerknął na pusty już kubek po kawie. 

- Kurwa - jęknął i ruszył do ekspresu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro