Rozdział 12: Nadzieje

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

DRACO

Zanurzam usta w czarnej herbacie. Drugi września. Jeśli dobrze pamiętam, rozpoczynam dzień transmutacją z krukonami — zawsze mogło być gorzej.

Siedzę w Wielkiej Sali i odtrącam każdego, kto tylko zechce wymienić ze mną słowo. Mam na uwadze, że ślizgoni są zdolni do wytknięcia mi sieroctwa — ni z gruchy, ni z pietruchy. Obawiam się nawet, że zostanę obiektem drwin mimo braterstwa, jakie powinno charakteryzować mój dom. Ale załóżmy, że ślizgoni zostawią mnie w świętym spokoju; w Hogwarcie jest od groma uczniów z innych domów.

A co jeśli Potter rozpowie wszystkim gryfogłupkom o problemach, z jakimi się zmagam?

Wzdrygam się.

Ktoś potrąca moje ramię, gwałtownie podnoszę głowę znad filiżanki i widzę Bletchley'a — obrońcę drużyny Quidditcha. Z uśmiechem na ustach zajmuje miejsce obok mnie.

— Dzień dobry, Malfoy — zgrywa się.

Wywracam oczyma. Miles to jedyna osoba w Slytherinie, którą toleruję. W zeszłym roku udzielał mi korepetycji z transmutacji, dogadywaliśmy się całkiem nieźle. Mam stuprocentową pewność, że z jego strony nie doznam żadnych nieprzyjemności.

— Cześć — odpowiadam ospale.

Miles podnosi łyżeczkę do herbaty i obraca nią pomiędzy dwoma palcami.

— Więc... co u ciebie? — zagaduje, przeciągając głoski. Odwracam ku niemu wzrok, uśmiecha się delikatnie.

— Czego chcesz? — mamroczę. Jakoś nie mam ochoty na rozmowy.

Wypuszcza łyżeczkę z dłoni i wzdycha.

— Staram się być miły, doceń to.

Odchylam głowę do tyłu i przymykam oczy. Racja, on jedyny jest miły — ma gdzieś pieniądze i korzyści. Właśnie dlatego rok temu zwróciłem się do niego o pomoc.

— U mnie wyśmienicie, a u ciebie? — odpowiadam dobrotliwie, nieco sztucznie, ale zdecydowanie zaspokajająco jego potrzeby „docenienia".

Miles wybucha szczerym śmiechem i zgarnia ostatnie ciastko z półmiska.

— W tym roku też potrzebujesz darmowych lekcji z transmutacji? — pyta z pełnymi ustami. — Ja chętnie pomogę — dodaje.

Zagryzam wewnętrzną część policzka, gdy Miles oblizuje wargi z lukru. Spinam mięśnie i wywracam oczyma.

— A ty nie potrzebujesz dodatkowych lekcji eliksirów? Za kilka miesięcy owutemy, a zeszłoroczny egzamin praktyczny ledwo zdałeś — drwię.

Uśmiecha się delikatnie i zdmuchuje pasmo orzechowych włosów z oczu.

— Już nie chcę być uzdrowicielem. Tylko idiota oddałby życie w moje ręce.

Racja. Miles jest największą niezdarą na świecie... no, może poza Potterem. A skoro o nim mowa...

Ukradkiem kieruję wzrok w stronę stołu Gryffindoru. Potter rozmawia z Rudym i zajada się jakąś białą papką... to pewnie owsianka — ciekawe czy z truskawkami. Uśmiecham się z kpiną.

Wtem, spojrzenia moje i Pottera krzyżują się. Automatycznie blednę, ale nie odwracam wzroku — on też nie, przygląda mi się z ciekawością. Przykładam dłoń do szyi i unoszę brwi w niemym pytaniu. Muszę mieć pewność, że nie zlekceważył moich słów na peronie. Potter powoli przytakuje i ukradkiem ogląda się na Milesa, gdy odwraca głowę za ramię; ktoś ze stołu Ravenclawu szturchnął go w bark.

— Na kogo tak patrzysz? — mruczy Miles.

Z powrotem na niego spoglądam — podpiera głowę o dłoń i marszczy brwi. Jest ode mnie starszy o niecałe dwa lata. Ma lekko opaloną twarz o ostrych rysach, gęste, orzechowe włosy oraz zielone oczy. Nie dziwię się, że lgnie do niego sporo dziewczyn...

— Nieważne — odpowiadam i upijam kolejny łyk herbaty.

Zagryza wargę, powstrzymując uśmiech.

— Niech będzie.

Ten rok będzie... ciężki; miejsce mistrza eliksirów zajął Horacy Slughorn, a to niesie ze sobą same problemy. Jeśli w porę nie zaimponuję mu talentem, pożegnam się z dobrymi ocenami. Chociaż tyle, że Snape przejął rolę nauczyciela od Obrony przed Czarną Magią — może wreszcie zrozumiem ten przedmiot. Nie chodzi o oceny, ale faktyczne umiejętności. Żeby zdobyć dobry stopień na sprawdzenie, nie potrzeba dużego wysiłku.

— Już zapomniałem, że jesteś taki cichy — mamrocze Miles i opiera brodę o kant stołu.

Marszczę brwi.

— Nie jestem cichy — odpowiadam oburzony. — Po prostu... — zaczynam i urywam. — Nieważne. Jak nie pasuje ci moje towarzystwo, na drugim końcu stołu siedzi Blaise.

Zabini... nie znoszę typa. Umizgiwa się do każdego, kto zapewni mu dobrobyt w Slytherinie. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy to przede mną się płaszczył. Miles — z niejasnego dla mnie powodu — często z nim przebywa.

— On jest w porządku, Draco — mówi.

— Jasne — kpię.

Miles wzdycha i kończy moją herbatę jednym, porządnym łykiem. Rozpiera się na ławce, ziewa.

— Zaraz mam dwie godziny historii magii. Może uda mi się odespać nieprzespaną noc.

Odwracam głowę w jego stronę.

— Co robiłeś w nocy?

Zbywa mnie machnięciem dłoni.

— Straciłem poczucie czasu... przewertowałem cały podręcznik od starożytnych run, bo wczoraj podpadłem Babbling. Wolę być przygotowany.

Kiwam głową.

Miles ma to do siebie, że potrafi zajść za skórę samym sposobem bycia. Ciągle zdobywa szlabany i punkty od Slytherinu.

Sięgam po biszkopta z półmiska.

Dziwnie mi z myślą, że wakacje dobiegły końca. Zdążyłem przywyknąć do mordy Twardowskiego w holu, stęchłej biblioteki oraz zażaleń Cole na mój temat; nawet pogodziłem się z widokiem Pottera każdego wieczora. Rutyna w sierocińcu zdążyła osiąść w mojej głowie do tego stopnia, że dzisiejszego ranka zabrakło mi szmat Pottera zmiętych w kącie pokoju.

To minie.

Mam nadzieję.

a/n

ten rozdział pisałem o tak:

przyjemnie

swoją drogą, jak odbiór tego rozdziału?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro