Rozdział 13: Sen

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

HARRY

Krzyżuję ręce i zdejmuję bawełnianą kamizelkę, łapiąc ją od dołu; wrzucam ubranie do w połowie wysuniętej szuflady i znużony opadam na łóżko. Nareszcie mogę odpocząć od drażniących, ciekawskich spojrzeń.

Od rana do wieczora Dean, Seamus i Ron skutecznie odtrącali ode mnie każdego, kto choć słowem wspomniał treść niewygodnych artykułów goszczących na pierwszych stronach gazet od ostatnich dwóch miesięcy. Wszyscy łakną szczegółów z Ministerstwa Magii; nie zdziwię się, jeśli jutro obudzi mnie blask fleszy i trajkot dziennikarzy Proroka Codziennego. Przez cały dzień czuję się osaczony ze wszystkich stron przez wścibstwo uczniów oraz — ku oburzeniu Hermiony — niektórych profesorów.

Gdy ból po stracie maleje, kłopoty nadchodzą z zupełnie innej strony. Malfoy miał rację, mówiąc: piekło jest tu — na ziemi. Miał racje we wszystkim, co powiedział mi tamtego wieczora. Każda droga jest pełna cierpień, nie da się od nich uciec.

Gdy przebywałem w sierocińcu, nie zdawałem sobie sprawy z sytuacji, jaka panuje w świecie czarodziejów. Można powiedzieć, że żyłem pod kloszem. Gonitwa za buntującymi się śmierciożercami, pojedyncze napady rabunkowe, szkodliwe plotki na temat wydarzeń z Sali Przepowiedni oraz ubiegający się o środki na odbudowę zniszczonych miast i miasteczek czarodzieje — to zaledwie garstka problemów, z jakimi zmaga się Wielka Brytania, a do dnia dzisiejszego nie miałem pojęcia o żadnym z nich.

Słyszę skrzyp drzwi, odwracam głowę w tę stronę i widzę Deana.

— Umierasz? — pyta z przekąsem. Podchodzi do szafki nocnej, gładko wysuwa dolną szufladkę i pochyla się nad nią. — Ja tak. Ludzie z Ravenclawu potrafią być naprawdę upierdliwi.

— Prawda — odpowiadam smętnie.

Z cichym warknięciem wpycha szufladę do środka szafki i odwraca do mnie głowę.

— Widziałeś gdzieś mój zestaw kart do eksplodującego durnia?

— Nie.

— Cholera... — warczy.

Ziewam przeciągle. Profesor McGonagall zapowiedziała na osiemnastego września sprawdzian teoretyczny z materiału, który przerobimy przez najbliższe dwa tygodnie; pierwszy dzień zajęć, a ja już wymiękam.

— Naprawdę chcecie grać o tej porze? — markocę, sprawdzam godzinę na zegarku. — Już kwadrans po jedenastej.

— Nigdy nie jest za późno, Harry. — Uśmiecha się szeroko. — Powinieneś pójść spać, mizernie wyglądasz — dodaje mimochodem i rozgarnia ubrania w szafie.

— I myślisz, że w szafie znajdziesz karty? — naigrywam się z niego.

Wzrusza ramionami.

— Może...

Spod poduszki wywlekam piżamę i składam ją na kolanach.

— A w podręcznej torbie?

Zatrzymuje się w bezruchu, marszczę brwi. Pstryka palcami nad głową i odwraca się w przeciwnym kierunku.

— Tak, to może być to.

Uśmiecham się delikatnie i rozpinam guziki koszuli. Cały Dean — roztargniony i lekkomyślny.

— Ha! Jest! — woła uradowany, mając w ręku pudełko z kartami.

— Gratuluję — bełkoczę z uśmiechem na ustach.

Sprawnie zdejmuję białą koszulę i wsuwam na siebie pasiastą górę od piżamy.

— Miłej nocki — mówi na odchodnym i po cichu opuszcza dormitorium chłopców.

— Bywaj — rzucam w eter.

***

Budzi mnie zamieszanie wokół; zbiorowy, szyderczy śmiech i czyjś podniesiony głos rozsadza moje zmysły. Sfrustrowany otwieram oczy i widzę nie czerwono-złote dormitorium, ale pokój wspólny Slytherinu, w którym ostatni raz gościłem cztery lata temu.

— Co ja tu robię? — pytam zdezorientowany, nikt nie reaguje.

Marszczę brwi, dostrzegam blondwłosego chłopaka otoczonego eskadrą ślizgonów. Wstaję z podłogi (jestem pewien, że nie zasypiałem na podłodze w pokoju wspólnym Slytherinu) i badam sytuację od przeciwnej strony. Teraz bez problemu mogę dostrzec pastwiącego się nad Malfoyem ciemnowłosego ślizgona.

— Zajmij się sobą, Miles — warczy Malfoy.

Ślizgon prycha.

— Uwierz, chciałbym, ale przeszkadza mi pewna sierota — kpi z grymasem na twarzy. Dopiero teraz dociera do mnie, że widziałem go wczorajszego ranka przy śniadaniu.

— Hej! — wołam. — Co tu się dzieje?

Nikt nie reaguje. Już chcę ponowić pytanie, gdy Malfoy — wyraźnie zszokowany — odwraca ku mnie głowę.

— Potter? — mówi zachrypniętym głosem. — Co ty tu... — urywa.

Otwiera szeroko oczy i odpycha od siebie Milesa, który — Merlin mi świadkiem — rozpływa się w powietrzu.

Zataczam się do tyłu i...

Nastaje ciemność. Jedyne, co słyszę to szmer mojego płytkiego oddechu. Próbuję krzyknąć, ale słowa nie płyną z moich ust. Obiegam dłońmi wokół szyi, tracę dech w piersiach...

Przerażony siadam na łóżku, rękawem bluzki wycieram pot z czoła. To tylko sen, to tylko sen...

Nougýri, Potter. Biegnij po ten cholerny pył w tej chwili — słyszę w mojej głowie. Głos nie należy do mnie.

Zastygam w bezruchu.

Malfoy...?

Nie, święty Piotr z Tarsu. No jasne, że ja — nawet teraz mogę wyczuć kpinę w jego głosie. — Nougýrijuż.

Zrywam się na równe nogi, z szafki nocnej wygrzebuję woreczek jutowy.

Co się dzieje? — moje pytanie odbija się echem.

Upewniam się, że wszyscy w dormitorium twardo śpią i zbiegam po kamiennych schodach do łazienek. Jedną nogą wciąż jestem w łóżku, ale przerażenie i zdezorientowanie skutecznie dodaje mi siły.

Pojawiłeś się w moim śnie kurwa. Moim, Potter. Nawet w prywatnych koszmarach musisz mnie nawiedzać?

Wzdrygam się. Wbiegam do łazienki, staję przed swoim odbiciem w pokrytym smugami lustrze.

Spotkaliśmy się w jednym śnie?

Przerwa. Po paru sekundach słyszę jego odpowiedź:

Tak. Masz pył?

Kiwam głową, w następnej chwili dociera do mnie, że Malfoy nie mógł tego zobaczyć.

Mam — odpowiadam.

Wiesz, co masz z nim zrobić. Później możesz kontynuować sen, jest środek nocy. Dobranoc... jego głos cichnie.

Biorę szczyptę nougýri i wcieram w szyję.

Zupełna cisza.

a/n

Dean skarbie, nie mogłem cię gdzieś nie wepchnąć :')

oświadczam, że moim nowym hobby jest obserwowanie, jak siostra gra w minecrafta.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro