Rozdział 1: Ból

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

HARRY

Do pełnego szczęścia nie potrzebuję wiele — wystarczy rodzina i zupa grochowa.

Wzdycham ciężko i przecieram dłońmi oczy, próbując powstrzymać łzy ­— już któryś raz z kolei. Zdejmuję okulary, mocno zaciskam wargi.

— Harry, to już koniec — powiedział wczoraj Dumbledore.

No, zdecydowanie koniec... nie tylko wojny. Koniec szczęśliwego i spokojnego życia. Trochę to pokrętne. Gdybym wiedział, że Voldemort manipulował moimi myślami, nie siedziałbym zamknięty w sierocińcu z chęcią przelania hektolitrów łez.

Nadludzkim wysiłkiem udaje mi się nabrać pełną łyżkę grochowej. Ta zupa jest naprawdę dobra. Uśmiecham się smutno. Pyszna. Chyba tylko ona utrzymuje mnie przy zdrowych zmysłach. Nie mam pojęcia, dlaczego tak wiele osób przyprawia o wymioty. Nie jest mdła jak rosół i nie cuchnie jak kapuśniak, a to stawia ją na wysokiej pozycji w rankingu najlepszych zup. Ma w sobie to coś.

Mógłbym zostać kucharzem. No, może to nie jest najlepszy pomysł, ale na pewno ciekawszy od poprzedniego.

— Kim chciałbyś zostać w przyszłości, Harry? — spytał rok temu Ron. — Ja graczem Quidditcha.

— Eee... — Ogryzłem kawałek suchego chleba i wypaliłem — piekarzem? Tak, piekarzem. Będę piekł bułeczki-demimozy. Te zwierzątka są słodkie...

No dobrze, jednak bycie piekarzem jest ciekawsze od bycia kucharzem. Ale gdyby tak, no nie wiem, zostać ogrodnikiem. Mógłbym nasłuchiwać bzyczenia nargli w gąszczu żywopłotu. Moment, nargle przesiadują w jemiołach... a może we włosach?

Śmieję się cicho, ścieram rękawem bluzy łzę z policzka.

— Uspokój się, Potter — warczy Malfoy, mieszając herbatę.

Już zapomniałem, że on też tu jest. Wzdycham i przykładam dłoń do czoła... chyba mam gorączkę. Nic dziwnego — od wczorajszego wieczora nieustannie płaczę.

Nie odpowiadam, wciąż pamiętam naszą wczorajszą rozmowę.

— Trzymaj się z daleka ode mnie — szepnął, gdy siłą wprowadzano nas do sierocińca im. Nicholasa Malory'ego.

— Już zapomniałeś? Wylądowaliśmy w tym samym sierocińcu, Malfoy — odpowiedziałem cicho zakrwawiony i mokry od łez.

— Z daleka, Potter — warknął, będąc na skraju wytrzymania.

Więc trzymam się z daleka — na tyle, na ile jest to możliwe. Jesteśmy tu sami, nie licząc przełożonej Pani Cole i skrzatów domowych. Mamy ten sam pokój, jemy razem posiłki i... na ten moment nie wiem, co jeszcze można tu robić. Domyślam się, że mamy do dyspozycji bibliotekę, ponieważ dziś rano Malfoy przyniósł stertę zakurzonych książek.

Podnoszę wzrok znad talerza. Patrzę przez okno, obserwuję kołyszące się na wietrze konary drzew. Wszędzie jest ponuro... szaro. Dostrzegam stado szybujących wśród gęstych chmur ptaków. Nie lubię tego miejsca. Długi stół, kilka półek z talerzami, filiżankami oraz sztućcami, niewygodne krzesła, białe firanki. Sam sierociniec nie jest zaniedbany... jest po prostu nieprzyjemny. Wszędzie panuje mroczny wystrój, niczym w pokoju wspólnym Slytherinu. Mam wrażenie, że cały sierociniec jest wręcz przepełniony czarną magią. Takie samo odczucie sprawiał dom przy Grimmauld Place... chociaż tam rzeczywiście ta magia panowała.

Kontrolnie zerkam na gazety rozłożone przed nosem Malfoya. Nagłówek jednej z nich głosi:

Harry Potter pokonał Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać!

Automatycznie robi mi się niedobrze.

— Pokaż to — mruczę, otwartą dłonią wskazując interesującą mnie gazetę.

Malfoy spogląda na mnie spode łba, marszczy czoło. Wygląda tak, jakby ostro zastanawiał się nad tym, czy zamierzam podrzeć to czasopismo. Ostatecznie wywraca oczyma i powraca do mieszania łyżeczką w filiżance. Szybko chwytam Proroka i zaczynam go czytać.

Po całym świecie rozchodzą się pogłoski o wczorajszych tajemniczych wydarzeniach w Ministerstwie Magii. Liczni uczestnicy owego zdarzenia odmawiają nam chociażby odpowiedzenia na proste pytania, jednak dobrze poinformowane źródła w Ministerstwie Magii potwierdziły nam, że wydarzenia te miały miejsce głównie w legendarnej Sali Przepowiedni.

„Widziałem go! Merlinie najdroższy, to był on — Sami-Wiecie-Kto! Pan Potter i szanowny Albus Dumbledore... ich również widziałem! Proszę mi wierzyć, ten chłopak zniszczył Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać", powiedział Korneliusz Knot — świadek ostatecznej walki. (zob. dalej str. 3)

Zaraz zwymiotuję. Przypominam sobie każdy szczegół z wczorajszego dnia — szept śmierci targający zmysłami, przeogromny ból przeszywający moje ciało, strach płynący w żyłach. Czuję, że zaraz tam wrócę, że Voldemort wciąż jest w mojej głowie, a koniec jest fikcją. Nienawidzę tego wrażenia... nienawidzę niepewności i niewiedzy. Bo gdzie tak naprawdę jest granica, która dzieli wyobrażenia od rzeczywistości?

Szybko przerzucam strony gazety, by... właściwie co? Dowiedzieć się czego?

Zatrzymuję wzrok na jednym z fragmentów artykułu.

Syriusz Black oraz Remus Lupin zamordowani przez śmierciożerców.

Przełykam gulę w gardle, myślami badając sceny ich śmierci. Zapętlają się, na okrągło. Widzę każdy szczegół... twarze pogodzone z końcem. Nadzieję, ulgę oraz cierpienie.

Potrząsam głową.

Na piątej stronie widzę wzmiankę o tym, co najbardziej mnie interesuje.

Lucjusz Malfoy zginął z rąk aurorów. Jak dobrze wiemy, małżonka arystokraty Narcyza Malfoy zmarła w połowie 1987 roku na smoczą ospę. Syn państwa Malfoy został umieszony w sierocińcu im. Nicholasa Malory'ego. Aktualnie przebywa tam sam.

— Czemu nie piszą o mnie? — mówię sam do siebie.

Malfoy prycha.

— A wyobrażasz sobie, żeby Złoty Chłopiec, bohater świata czarodziejów, mieszkał w sierocińcu? Nieliczni wiedzą, że tu przebywasz.

Wzdycham. Jakie to wszystko bez sensu.

— Czemu ty to wiesz, a ja nie? — pytam i wreszcie na niego spoglądam.

Ma rozczochrane włosy, opadające ponuro ku ziemi. Dziwnie widzieć go bez tony żelu na głowie. Poza tym, wygląda całkiem... normalnie. Wciąż ma nienaturalnie bladą cerę i — o proszę — szare oczy. Wcześniej nie zwróciłem uwagi na ich kolor. Pewnie dlatego, że zwykle warczymy na siebie, nie myśląc o niczym innym niż dołożeniu drugiemu. To dziwne, że właśnie Malfoy najlepiej skupia moją uwagę. Racja, obok niego zawsze jestem przepełniony gniewem, ale przynajmniej nie odbiegam myślami do nieistotnych tematów. Tak właściwe Malfoy jest nieistotnym tematem, więc... a mniejsza.

Malfoy odchrząka. Nabieram ze świstem powietrza i odwracam wzrok. Za długo na niego patrzyłem, zdecydowanie za długo.

— Przypominam ci, że wczoraj z kwitkiem odprawiono uczniów z Hogwartu. Mnie umieszczono w sierocińcu. To chyba jasne, że wytłumaczono mi z jakiego powodu — odchrząka — i... że mam nie dzielić się z nikim, kogo tu zastanę.

No tak, do sierocińca trafiłem wczoraj wieczorem, gdy aurorom udało się wyprowadzić wszystkich z Ministerstwa. On był przez cały ten czas w Hogwarcie. Nie widział śmierci ojca. Nie pożegnał się.

— Dlaczego... — zaczyna i urywa. — Już nie zadawaj więcej pytań i dokończ tę grochową ciapkę.

— Zacząłeś, więc skończ — syczę... może trochę za agresywnie.

Malfoy spogląda mi prosto w oczy i marszczy nos z niesmakiem. Ta mina oznacza, że temat zamknięty.

— Wiem, o co chciałeś zapytać — mruczę, nabieram łyżkę grochowej... zdążyła już wystygnąć. — Dobrze, że się powstrzymałeś.

Chodziło mu o rodzinę Weasley, to pewne. Nie trafiłem do nich, bo... Artur zmarł kilka miesięcy temu na skutek ukąszenia węża, gad podzielił jego los. Nie znam szczegółów, nikt nie mówi o tym głośno.

Molly zdecydowanie sobie nie radzi. Nie ma pieniędzy. Mimo że wielokrotnie oferowałem im pomoc, zawsze ją dorzucają. Teraz to Percy zarabia na utrzymanie rodziny. Boję się, że przyjaciół spotkam dopiero we wrześniu... kolejny powód do płaczu.

Malfoy zgarnia porozrzucane po stole gazety i wstaje z krzesła. Spogląda mi prosto w oczy.

— Sprzątniesz po mnie filiżankę, prawda? — Uśmiecha się krzywo.

— Nie ma mowy! — zaprzeczam od razu.

Malfoy wzrusza ramionami i wychodzi z jadalni, nie sprzątnąwszy po sobie.

— Debil — szepczę w eter, jednak mogę przysiąc, że odpowiada mi czyjś cyniczny śmiech.

a/n

dzisiaj wyjątkowy dzień, więc zaczynam drarry. mam nadzieję, że jest ciekawie i... eee... tak.

ekhm, mam tylko 2 rozdziały na zapas...

matko jedyna, strasznie się stresuję

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro