Rozdział 14: Pralinki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

DRACO

Równym krokiem opuszczam pracownię alchemiczną. Na moje szczęście, Slughorn nie uczy tego przedmiotu; lekcje prowadzi profesor Boyle, który wyraźnie zna się na rzeczy. Jeśli w sierpniu byłem nieco sceptycznie nastawiony do zadeklarowania chęci uczęszczania na zajęcia alchemii, tak teraz jestem więcej niż pewien, że podjąłem słuszną decyzję.

Mój brzuch burczy z głodu, skrzywiam się nieznacznie. Zarzucam torbę na ramię i kieruję się ku Wielkiej Sali. Co mnie podkusiło, by zjeść na lunch byle jabłko...

— Draco!

Staję jak wryty. Jeśli mnie słuch nie myli, szykuje się nie lada rozmowa. Stękam rozdrażniony i powoli odwracam głowę za ramię.

— Blaise — sarkam i ruszam się z miejsca.

Zabini zrównuje ze mną krok.

— Cześć — mówi z szerokim uśmiechem na twarzy.

Wywracam oczyma i ponaglam go ruchem dłoni.

— Jak samopoczucie? — Mam ochotę go zdzielić torbą po ryju.

— Wyśmienicie — odpowiadam.

Niewyśmienicie. Po krótkiej „rozmowie" z Potterem, więcej nie zmrużyłem oka. Obawa przed ponownym ujrzeniem go we śnie, skutecznie odwodziła mnie od chociażby próby położenia się w łóżku. Całą noc przesiedziałem w pokoju wspólnym, na fotelu, wertując podręcznik od alchemii; chociaż tyle, że dzisiejsza lekcja nie przysporzyła mi żadnych kłopotów.

Blaise kiwa głową i kładzie dłoń na moim ramieniu. Gdzie z łapami, kolego?

— Dziadyga Dumbledore prosi cię o stawienie się w jego gabinecie — mówi znudzonym głosem.

Marszczę brwi, strącam jego dłoń z ramienia.

— Podał powód? — pytam. — I godzinę... — dodaję, gdy głód ponownie daje o sobie znać.

Blaise wysuwa złożony na pół skrawek pergaminu z kieszeni szaty i wdusza go w moją dłoń. Marszczę brwi.

— Od Dumbledore'a — tłumaczy.

Rozkładam pergamin i widzę spisane starannym pismem ledwie kilka słów.

Panie Malfoy,

Proszę o obowiązkowe stawienie się w gabinecie dyrektora dnia dzisiejszego o czwartej po południu. Profesor Snape zaprowadzi Cię na miejsce.

Dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie

Albus Dumbledore

To za godzinę. Już myślałem, że odpocznę po ciężkim dniu... życie bywa rozczarowujące. Ale pomijając moje cierpienia — czego chce ten dziad? Wzdrygam się.

— Możesz już iść — odburkuję w stronę Blaise'a. Nie silę się na życzliwy ton.

— Wolę zostać — ripostuje z szerokim uśmiechem, wzdycham. — Nie bądź zamknięty na nowe znajomości... chyba, że wolisz gnić od fetoru Goyle'a i Crabbe'a do końca życia. Nieszczerość waszej znajomości brzydko pachnie.

Zamilcz, nie wkurzaj mnie, odejdź — z pozoru proste.

— Szczerze? Wolę trwonić czas u boku łaszących się przede mną Vincenta i Gregory'ego, niż wdychać smród twojej hipokryzji.

Blaise parska śmiechem.

— Dobrze mówili, że masz charakterek.

Z każdą chwilą coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że typ powinien wylądować w Gryffindorze. Tak spektakularnym combo głupoty i odwagi nie pogardziłby żaden gryfogłupek.

— Miles często powtarza, że lepiej nie testować twojej cierpliwości, ale... lubię wyzwania — mówi z przekąsem.

— Zdążyłem się o tym przekonać.

***

Pralinki z orzechami.

Wtem, posąg gargulca drgając i chrzęszcząc, okręca się wokół własnej osi. Wychylam głowę zza ramienia profesora Snape'a i w miejscu, gdzie przed paroma chwilami stała długowieczna rzeźba, dostrzegam drogę prowadzącą do bogato zdobionych, mosiężnych drzwi. Korytarz oświetlają przybite do ścian, żelazne pochodnie. Ogień chrzęści, nadając przedsionku tutejszy, hogwarcki klimat.

— Zostawiam cię samego. — Zanim zdążam wydusić z siebie choć słowo, peleryna profesora znika sprzed mych oczu.

Próbuję uspokoić oddech oraz jak mantra powtarzające się myśli. Wchodzę do środka, za sobą słyszę ogłuszający chrobot — gargulec zamyka za mną przejście. Dygocząc, podchodzę do zdobnych drzwi, zatrzymuję się tuż przed nimi. W sierocińcu zupełnie nie zawracałem sobie głowy prawdopodobieństwem oskarżenia mnie o kontakt ze śmierciożercami. Teraz dociera do mnie, że ze względu na powiązania rodziny Malfoy z Czarnym Panem mogę podzielić los ojca.

Przez całą godzinę aż do teraz zaprzątam sobie głowę setkami myśli. Cofam się o krok. A co jeśli mój pobyt w sierocińcu był kontrolowany, a Potter podstawiony, by wyciągnąć ze mnie jakieś informacje...?

— Co ty tu robisz? — Za plecami słyszę ochrypły głos Pottera.

Nie, nie, nie...

— Długo tu jesteś? — odpowiadam pytaniem, nie odwracając ku niemu głowy.

— Przyszedłem minutę temu — mówi cicho. — Ciebie też Dumbledore wezwał do siebie?

Biorę wdech i wydech. Nikt nic mi nie udowodni. Rozluźniam mięśnie i płynnie zwracam się do niego przodem.

— Nie, tak sobie podziwiam drzwi od gabinetu dyrektora. Ładne, prawda? — kpię.

Potter parska śmiechem, daje duży sus w przód i z uśmiechem na ustach staje ze mną ramię w ramię. Wzrokiem wodzę za iskrami rozterki w jego oczach. Dość paradoksalny jest sceptycyzm, jakim siebie obdarzamy, biorąc pod uwagę słowa rzucone podczas rozmowy odbytej zaledwie miesiąc wcześniej.

Przyglądamy się sobie dopóty, dopóki drzwi gabinetu dyrektora nie otwierają się z cichym skrzypnięciem. Wciągam szybko powietrzę i cofam się o krok.

— Tchórzysz? — szepcze.

— Chciałbyś — odpowiadam z drwiną w głosie.

Wchodzimy do środka. Na drewnianych półkach wzdłuż ścian stoją rzędy książek oraz srebrnych instrumentów, które wypuszczają kłęby dymu. Pod sufitem wznoszą się zapisane skrawki pergaminu, a z gramofonu rozbrzmiewa dobrze mi znane dzieło — dziewiąta symfonia Beethovena. W kominku płonie ogień.

Zagryzam wewnętrzną część policzka, by powstrzymać uśmiech. Wbrew pozorom, klimat panujący w gabinecie Albusa Dumbledore'a jest... przyjemny.

— Miło mi was gościć w mych skromnych progach. — Wzdrygam się, gdy za sobą chwytam opanowany głos dyrektora.

Instynktownie przybliżam się do Pottera, gdy Dumbledore mija mnie w drodze do swojego biurka.

— Usiądźcie — mówi serdecznym tonem.

Potter rozsiada się na fotelu przy kominku. Wywracam oczyma i zajmuję miejsce obok. Jeśli staruch zapyta mnie o cokolwiek związanego z Czarnym Panem, nie odpowiem ani słowem. Nie jest w stanie mi nic udowodnić... jakbym miał cokolwiek na sumieniu. Ojciec trzymał mnie z daleka od wszelkich brudów, mimo że wielokrotnie nalegałem na wtajemniczenie mnie w sprawy śmierciożerców. Jestem mu bardziej niż wdzięczny, że nie ustępował od swoich postanowień względem mnie — w innym wypadku gniłbym w Azkabanie.

Dumbledore odchrząka.

— Zwołałem was, by omówić pewne... kwestie — mówi. — Nie musicie się niczego obawiać — dodaje i spogląda na mnie wymownie. Przełykam ślinę. — Przede wszystkim, jak ma się wasze samopoczucie?

Zawsze dziwi mnie beztroska w głosie tego dziwaka.

Czuję utkwiony we mnie wzrok Pottera, ale nie odwzajemniam go. Prostuję plecy i przełamuję pierwsze lody.

— Jak najlepiej — odpowiadam leniwie, przemawiając do sygnetu na moim palcu. Nie zamierzam spoglądać w oczy Dumbledore'owi.

Potter sarka.

— Trochę kultury — mówi tak cicho, bym tylko ja mógł usłyszeć jego słowa. Prycham. — U mnie też w porządku — dodaje już głośniej.

Dumbledore kiwa głową z uśmiechem i częstuje się cukierkiem z metalowej puszki.

— Malinowego dropsa? — pyta.

— Podziękuję — mówimy jednocześnie. Skrzywiam się na myśl o naszej zgodności.

Dyrektor wzrusza ramionami i siada na krześle za biurkiem.

— Do rzeczy... musicie wiedzieć, że upadek Voldemorta — wzdrygam się, słysząc jego imię — wzbudził ulgę oraz chaos jednocześnie. Czarodzieje wiwatowali i wychodzili na mugolskie ulice, a nieschwytani śmierciożercy skryli się w odmętach Wielkiej Brytanii. Byłem zmuszony przedwcześnie odesłać uczniów do domów, by nauczyciele pomogli Ministerstwu zapanować nad sytuacją.

Zerkam na Pottera. Słyszałem te słowa dwa miesiące temu, ale — wnioskując po zaciekawieniu gryfona — on jeszcze nie.

Zapada chwilowe milczenie, a potem Dumbledore kontynuuje:

— Wysłałem was do sierocińca im. Nicholasa Malory'ego, ponieważ musiałem mieć pewność, że wakacje spędzicie bezpiecznie. Ty Harry z daleka od ciekawskich reporterów, a pan, panie Malfoy, nie doznając nieprzyjemności ze strony czystokrwistych czarodziejów.

Marszczę brwi. Czego oni mają ode mnie chcieć?

— Panie Malfoy, przejął pan majątek rodziny. Nie jestem pewien intencji czarodziejskiej arystokracji, ale zdecydowanie nie daliby panu spokoju, gdyby aurorzy nie czuwali nad wami w sierocińcu.

Robi mi się słabo...

— Chwila, przez ten cały czas byliśmy obserwowani? — pyta Potter. Na darmo stara się utrzymać powagę — z kilometra czuć niepokój z jego strony.

Dumbledore uśmiecha się serdecznie.

— Nie martw się, Harry. Nic takiego nie miało miejsca — mówi. Jakoś mi nie ulżyło. — Aurorzy obserwowali tych, którzy zbliżali się do sierocińca. Nie was.

Słowa Dumbledore'a sprawiają, że czuję się coraz mniej swobodnie.

— A pani Cole? — Potter nie ustępuje.

Cole... nie, ona jest zbyt głupia, by mieć jakikolwiek wkład w „ochronę" nas.

— Freya Cole jest sumienną kobietą, która od lat opiekuje się osieroconymi dziećmi. Wykonywała swoją pracę — dbała o was. Nie jest aurorką — odpowiada.

Oczywiście, że nie jest. Byłaby koszmarna w tym zawodzie.

— Mam nadzieję, że rozumiecie, dlaczego podjąłem tę decyzję. Możecie być pewni, że zadbam o wasze bezpieczeństwo również w Hogwarcie. Gdybyście potrzebowali czegokolwiek, udajcie się do opiekunów waszych domów. To tyle z mojej strony — kończy, patrząc na nas zza okularów-połówek.

Lanie wody. Doskonale wiem, ile warte są słowa Dumbledore'a. Dziad mi nie ufa, oczywiste jest to, że nie przepuściłby okazji poznania moich zamiarów. Aurorzy obserwowali każdy mój ruch — nie mam co do tego żadnych wątpliwości, mimo że nie przyłapałem żadnego z nich na gorącym uczynku. Zresztą, czym ja się przejmuję? Nie mam nic do ukrycia...

Odwracam głowę do Pottera, patrzymy sobie w oczy z niepokojem.

Dobrze, prawie nic.

a/n

troszkę jaram się tym, że tytuł tego rozdziału ma głębsze znaczenie xd

w piątek wyjeżdżam w Tatry, więc postaram się napisać coś na zapas

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro