Rozdział 17: Wdech

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

DRACO

Patrząc w lśniące śnieżnym blaskiem gwiazdy, przypominam sobie każdy wieczór spędzony w sierocińcu. Każdą myśl, obawę i kłótnię. Chwile zwątpienia, powiew wiatru na ramieniu, dźwięk płytkiego oddechu Pottera...

— Teraz zajmiemy się dysanimizacją.

Jest piąty września, ta pora wieczoru, gdy większość uczniów przesiaduje w dormitoriach, a nauczyciele wychodzą na nocne patrole. Powinienem szykować się do snu. Powinienem.

Siedzę teraz na parapecie, przyglądam się nocnemu niebu. Oprócz mnie i Milesa na tym korytarzu nie ma nikogo. Nic dziwnego — prowadzi donikąd.

— Może odbyć się przez interwencję osoby z zewnątrz albo własnowolnie... bez niczyjej pomocy. — Ostatnie słowo zaakcentował, w powietrzu rysując znak cudzysłowu. — Wcześniej wspomniałem o zaklęciu Homomorfium w przypadku osób transmutowanych, pamiętasz?

Kiwam głową, nawet na niego nie spoglądając.

— Idealnie — mówi, przeciągając głoski. — Niedoświadczeni animagowie często korzystają z niego przy... Draco?

Odwracam wzrok od okna, unoszę lewą brew w niemym pytaniu. Miles cmoka zza podręcznika od transmutacji i lustruje mnie wzrokiem. Mam coś we włosach? Na wszelki wypadek przeczesuję je palcami.

— Co jest? — mruczę i opieram głowę o dłoń.

Miles odrzuca podręcznik za siebie i pochyla się nade mną. Wzdrygam się, gdy książka uderza o kamienną posadzkę. Jeszcze ktoś nas usłyszy. Prostuję plecy, przełykam ślinę.

— No co...? — pytam zbity z tropu. Błądzę wzrokiem po skupionych we mnie oczach Milesa.

— Wygląda paskudnie — stwierdza z krzywą miną i przykłada dłoń do mojej szyi. — Ta wysypka w sensie...

Błyskawicznie odtrącam jego dłoń i zrywam się z parapetu.

— O czym ty mówisz? — syczę.

Miles wywraca oczyma i opiera się o framugę okna.

— Uspokój się — kpi. — Masz wysypkę na szyi, nie wiedziałeś?

Z przerażeniem obejmuję dłońmi szyję — pod palcami czuję kilka krostek i grudek oraz... nougýri. Otwieram usta w szoku i zastygam w bezruchu. Niemożliwe...

— Draco, no co ty! — Miles wybucha śmiechem. — Naprawdę nie wiedziałeś?

Nie jest dobrze.

Nie jest dobrze.

Jest bardzo źle...

Nawet na moment nie pomyślałem, że moja skóra może zareagować alergicznie na nougýri. Co jeśli Pottera też to dotknęło? Byłem przekonany, że to bezpieczne. A może mam tę wysypkę z innego powodu...?

Stękam i siadam obok Milesa. Nie bądź głupi, Draco. Wysypka wyskoczyła Ci dokładnie w miejscu, gdzie wcierasz nougýri. To wszystko komplikuje. Jeśli zaprzestanę stosować pył kwiatów pelartheii, znów stanę się podatny na telepatię. Przechodzą mnie ciarki, gdy tylko o tym pomyślę.

Malfoy?

Co się dzieje? Był zestresowany.

Spotkaliśmy się w jednym śnie...? Tak, przeraża mnie to.

— Co sprawia, że jesteś szczęśliwy? — zapytał którejś nocy.

Obserwował mieniące się w świetle księżyca kłęby nougýri, zachwycał się ich pięknem. Wyglądał tak niewinnie i beztrosko — jakby nigdy nie zaznał cierpienia, jakby każdy uśmiech napawał go radością. Tchnął we mnie nadzieję na lepsze jutro. Od tamtej chwili nigdy więcej nie poczułem ulgi. Z każdym dniem traciłem wiarę, teraz wykrusza się jej resztka.

Spuszczam głowę zirytowany. O czym ty pieprzysz.

— Może pójdziemy do pani Pomfrey? — rzuca Miles.

Odwracam ku niemu wzrok, wygląda na rozbawionego.

— Nie. — Wstaję z parapetu i zarzucam torbę na ramię. — Sprzątnij ten podręcznik — szepczę, dłonią wskazuję wygiętą we wszystkie strony książkę.

— Ale... — zaczyna i urywa, gdy zbywam go ruchem dłoni.

— Zamknij się już. — Odwracam się do niego tyłem i zmierzam w stronę lochów. Jednym uchem słyszę śmiech Milesa, ignoruję go.

Pieprzyć wysypkę, zażyję eliksir upiększający... czy coś w tym guście. Zakradnę się do magazynu profesora Snape'a i poszukam czegoś sensownego.

Chciałbym być rozgniewany, wolę gniew od strachu. Wolę żyć w amoku niż ciągłym lęku. Dlaczego nie mogę być wściekły? Dlaczego niepokój zawładnął moim ciałem do tego stopnia, że nie jestem w stanie czuć nic innego? Dlaczego nawet teraz drżę?

Mam coraz mniej sił, ale nie wstrzymuję kroku. Dumbledore. Kim byli Ci aurorzy, kogo naprawdę obserwowali? Gdzie pełnili wartę, co wiedzą? Nie przypominam sobie, żebym zauważył coś nietypowego wciągu ostatnich dwóch miesięcy. Chociaż... ta staruszka ze szczeniakiem wydała mi się jakaś dziwna...

Przykładam dłoń do czoła i parskam śmiechem. To pewnie dlatego, że była mugolką...

Tracę równowagę i potykam się o własne nogi.

— Cholera... — klnę pod nosem.

Spluwam śliną na kamienne płyty posadzki. Przecieram rękawem szaty kącik ust i unoszę głowę. To, co widzę, wybija mnie z rytmu.

— Co jest... — jęczę i powoli wstaję z połogi. Przede mną stoją schody... prowadzą do podziemi. — Tego tu nie było... — szepczę. Cofam się o krok.

Oblizuję nerwowo usta, otrzepuję spodnie po upadku. Widziałem te schody we snie.

Z opuszczonego opactwa wypełzały istoty bez twarzy. Stałem w osłupieniu. Nie wiedziałem, co zrobić. Mgła otaczała mnie ze wszystkich stron, przed sobą widziałem zniszczone, kamienne schody — wyglądały identycznie, co te. Za sobą słyszałem szaleńczy śmiech, przed oczyma przemykały mi bezkształtne cienie tych istot. Wbiegłem na schody. Miałem nadzieję dostrzec blask porannego słońca... błagałem o spokój. Ale uciekając, widziałem tylko mrok.

Przełykam ślinę i oddalam się od schodów. Głupieję. Ostatnio za dużo się dzieje. Za dużo myślę o tym przeklętym sierocińcu, aurorach, nougýri i Potterze.

Przecieram oczy palcami. Powinienem pójść spać. To pewnie przez zmęczenie wyobrażam sobie te schody.

Ruszam się z miejsca, chwiejnym krokiem zmierzam w stronę dormitorium Slytherinu. Biorę głęboki wdech i... zatrzymuję się na chwilę. Moją uwagę przykuwa drażniący, kwiatowy aromat. Powoli odwracam głowę za ramię. Nachodzi mnie myśl, że profesor Sprout patroluje tę część zamku i to ona stoi za mną, ale... za sobą widzę tylko pusty korytarz. Kamienne schody rozmyły się w powietrzu.

Wzdrygam się i co tchu biegnę jak najdalej stąd.

a/n

ops, trochę mnie nie było. mam nadzieję, że da się to czytać, bo jakoś tracę motywację do pisania. chcę pisać, ale coś mnie powstrzymuje.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro