Rozdział 20: Kojący hałas
HARRY
— Za trzy dni sprawdzian z transmutacji, a ty nic tylko się obżerasz! — krzyczy Hermiona, trzepiąc Rona w tył głowy.
Uśmiecham się pod nosem i siorbię czarnej herbaty z miodem i żurawiną. To moje nowe odkrycie – lekko kwaśny posmak, ale tylko za pierwszym łykiem, każdy kolejny jest słodszy, delikatniejszy. Hermiona ciągle powtarza, że do żurawiny nie dodaje się innych słodzików, bo ma w sobie wystarczająco cukru. Kilka dni temu – dla świętego spokoju tylko i wyłącznie – nie dodałem miodu... no, możliwe, że za to doliczyłem dodatkową łyżkę żurawiny. Smak był... smętny. Tak jakby tej żurawiny była szczypta – a przecież tak nie było!
Biorę następny łyk herbaty.
Pozostaje przy moim przepisie — myślę.
— Słuchaj — zaczyna Ron, podnosząc wzrok na Hermionę. W ręku trzyma słodką bułkę jagodową, lukier powoli spływa mu z palców. — Mam to gdzieś. — Wgryza się w bułkę.
Hermiona zagryza policzek od środka, nie mówi już nic więcej. Chowa nos w podręczniku od transmutacji i od czasu do czasu zajada się biszkoptem. Aż naszła mnie na nie ochota.
— Zamówić ci coś, Harry? — pyta Ron, gdy sięgam dłonią po biszkopta. — Pod Trzyma Miotłami mają paskudną grochową, ale może coś innego?
Zastanawiam się przez chwilę. A mówiłem, żeby nie iść do Trzech Mioteł – mają za małe rozmiary kubków. Poza tym, zawsze muszę się dopraszać o więcej miodu.
— Mam ochotę na jeszcze jedną herbatę — stwierdzam, upijając ostatniego łyka.
Sięgam do kieszeni spodni po galeony, ale Ron zatrzymuje mnie gestem dłoni. Podnoszę na niego wzrok, kręci głową z uśmiechem.
— Zapłacę.
Chce coś powiedzieć, ale Hermiona mnie ubiega.
— Mnie już nie spytasz, czy czegoś sobie życzę?
— Nie — mówiąc to, podnosi się z krzesła i rusza w stronę lady.
Hermiona wzdycha i ponownie zatraca się w lekturze.
— Z czego właściwie jest ten test? — pytam i opieram głowę o dłoń.
— Nawet mnie nie denerwuj — mówi przez zaciśnięte zęby, nie podnosi na mnie wzroku. Będąc szczerym, zapomniałem o tym sprawdzianie. McGonagall zapowiedziała go chyba na początku roku, więc każdemu by wyleciało z głowy... każdemu normalnemu. Nie zamierzam się do tego uczyć, pewnie nic nie zapamiętam. Ostatnio ciężko mi się skupić na czymkolwiek, więc czy ma to większy sens? No nie.
— Mhmm... — ziewam — jak wolisz...
— Znów nie sypiasz? Ostatnio było już lepiej, myślałam, że masz to za sobą — mruczy Hermiona, przekładając stronę kartki.
Wzdycham.
— No wiesz... było lepiej, bo... — urywam. Było lepiej, bo... bo... Taki jeden idiota powiedział mi, że nie wyglądam dobrze niewyspany? To absurdalne. — To nie tak, że znów się pogarsza. Każdy ma takie dni, że ciężej mu zasnąć. Jest dobrze, Hermiono.
Przyjaciółka spogląda na mnie znad książki współczującym spojrzeniem.
— No dobrze... w razie czego mam trochę eliksiru słodkiego snu.
Wtem, jak piorun uderza we mnie pewne wspomnienie z sierocińca.
— Potter — warknął Malfoy.
Odwróciłem do niego głowę i uniosłem brew w niemym pytaniu. W drżącej od zmęczenia i stresu ręce trzymałem drobnych rozmiarów fiolkę z eliksirem słodkiego snu.
— Nie bierz tyle tego eliksiru, to uzależnia. W dodatku, po przebudzeniu wciąż będziesz zmęczony – on nie zastąpi ci snu. Pewnego dnia nie będziesz w stanie zasnąć bez eliksiru, a nawet przestaniesz chcieć wychodzić z łóżka, byle kolejny i kolejny raz poczuć ten słodki posmak na końcu języka.
Odłożyłem fiolkę na stół.
— Czemu mi to mówisz?
Malfoy parska pod nosem.
— Bo widziałem tych, których zwiódł ten słodki, niewinny smak i zapewnienia: „To ci pomoże".
— Nie. Mówiłem ci, że już go nie biorę — odpowiadam gwałtownie, może nieco za ostro.
— Przepraszam, zapo-
— Wróciłem! — przerywa jej Ron z uśmiechem na ustach. — Twoja herbata, Harry.
Uśmiecham się do niego niemrawo. Przyjaciel siada obok mnie i obejmuje mnie w pasie. Głowę opiera na moim ramieniu
— Przy ladzie jest strasznie zimno... — mruczy.
Uśmiecham się delikatnie i sięgam po swoją herbatę. Jak zwykle za mało miodu, ale nic już nie mówię — mimo, że tak nienawidzę ciszy.
***
— Idzie przodem! Dogonimy was —krzyczy Ron do wychodzących z pubu Lavender i Hermiony. Machają nam na pożegnanie. Ron odwraca do mnie głowę i uśmiecha się delikatnie — No, załóż ten szalik. Nie jestem twoją mamą, żeby ci pomagać.
Wywracam oczyma i sięgam po przełożony przez krzesło szalik.
— Hej, co to jest? — pyta Ron. Przez chwilę nie wiem o co mu chodzi dopóki nie przejeżdża palcem po mojej szyi.
Dreszcz przeszywa moje ciało. Gwałtownie odskakuje od przyjaciela. Przykładam dłoń do szyi — pawie cały pył został ściągnięty. Cholera. Wlepiam wzrok w Rona, a dokładnie w jego pokryty srebrnym pyłkiem palec wskazujący. Moje ręce zaczynają drzeć. Ktoś otworzył okno? Chyba jest przeciąg... tak zimno i głośno. Nie potrafię ruszyć się z miejsca, wewnątrz mojej głowy jak echem odbija się czyjeś bicie serca, czyjś oddech. Nie, nie, nie...
— Harry...?
Nie odpowiadam. Rozglądam się po pomieszczeniu w panice — nie ma go tu. Czemu więc mam wrażenie, że czuję jego oddech na policzku. Przecież dokładnie słyszę jego głos, któremu każdego dnia przysłuchiwałem się w sierocińcu, który jeszcze kilka dni temu wypominał moje niewyspanie na błoniach, taki szorstki, niski, ale tak mi bliski — jakby należał do mnie.
Może należy? To moje myśli? Czy to on? To on?
Odwracam się za siebie. Przeskakuje wzrokiem z twarzy na twarz, ale... nie ma go.
— Harry! — krzyczy do mnie Ron, łapiąc mnie za ramiona. Napotykam jego spojrzenie... od kiedy Ron ma szare oczy?
— Mhmm... tak? — bełkoczę, uspokajając oddech.
— Wszystko... wszystko dobrze? — pyta. Mogę wyczuć troskę w jego głosie.
Przygryzam dolną wargę i zmuszam się do delikatnego uśmiechu.
— Tak, tak... wydawało mi się, że kogoś zobaczyłem, nie martw się. A to — pokazuję palcem na swoją szyję — to jakieś perfumy Lavender. Tak się nimi zachwycała, że pozwoliłem jej mnie nimi wypsikać — wyjaśniam, pamiętając, że Lavender rzeczywiście dwa dni temu kupiła podejrzane perfumy na straganie w Hogsmeade.
— Faktycznie, coś było... — mruczy Ron, spoglądając na mnie jeszcze chwilkę, aż wreszcie puszcza uścisk na moich ramionach. — Załóż ten cholerny szalik i chodźmy już, chce mi się spać.
***
W drodze do Hogwartu nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Ale już tego nie potrzebowałem — cisza w mojej głowie ustała. Nie wiem czemu tak zareagowałem na starcie nougýri, przecież już kilkukrotnie to robiłem — chociażby wtedy... wtedy na błoniach.
Ale mimo tego, że już otula mnie kołdra oraz ciepło kominka i czekam aż nadejdzie wyczekiwany sen, nie sięgam po jutowy woreczek ze srebrzystym pyłkiem, by — jak każdego poprzedniego wieczora — nałożyć go trochę na szyję. Nie robię tego, bo... chyba lubię czuć ten oddech na policzku.
Tej nocy śpię bez przeszkód.
a/n
wstawiam rozdzial bo przypomialo mi sie ze mam jeden rozplanowany i nieskonczony
nie umiem pisac dlugich rozdzialow bo zawsze mam wrazenie ze to ten moment, gdzie nalezy go skonczyc. i zawsze sa krotkie na 1k slow
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro