¹²

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

✧ 𝕍𝕚𝕝𝕝𝕖𝕟𝕕 ✧

Otwarłem oczy, a moją twarz zaatakowało ostre światło. Na ramieniu poczułem ogromny ból. Niechętnie podniosłem się do siadu skanując otoczenie. Do pomieszczenia weszła kobieta i stanęła obok mnie przyglądając się.

— Gdzie jestem?

— W przychodni. Jestem Ewelein i jestem odpowiedzialną za Twoją kuracje. Więc, jak się czujesz?

— Boli mnie ramię.

— Jako, że wyszedłeś za zewnątrz opary oraz toksyczne pyły zaatakowały  akurat to miejsce. Cieszmy się, że to nic poważniejszego. Zaraz  przyjdzie moja pomocniczka, która zmieni Twój opatrunek oraz poda leki.

Nic nie dodając wyszła.Niedługo później pojawiła się wspomniana wcześniej kobieta. Nasmarowała ranę, zmieniła bandaż oraz podała mi leki. Następnie kazała odpocząć zostawiając mnie.

Nie mając co robić po prostu wpatrywałem się w sufit. Moje serce rwie się do lasu. Do matki. Tak bardzo pragnie znów się z nią 'zobaczyć'. Z moich rozmyślań wyrwało mnie pukanie do drzwi. Do środka weszła Leila oraz Ezarel. Od razu się uśmiechnąłem.

Przywitali się ze mną i zaczęliśmy rozmowę. Jednak najbardziej zdziwił mnie fakt o pokoju. Ezarel na prawdę go zrobił? Nie mogłem wyjść z szoku, że na prawdę zrobili coś takiego i chcą, abym został.

Ten moment przerwała pielęgniarka. Na szczęście przyszła tylko z wieścią, że mogę już iść. Powoli wstałem, ale przez moje ciało przeszedł dreszcz bólu. Czując czyjeś ciepło odwróciłem głowę. Ez wziął mnie pod ramię i pomógł iść. Z jego drobną pomocą dotarłem do drzwi. Następnie wyszliśmy, a oni poprowadzili mnie do pokoju.

Zatrzymaliśmy się tuż obok Sali Alchemicznej. Na drzwiach zauważyłem zawieszkę, srebrny półksiężyc pokryty brokatem. Uśmiechnąłem się, po czym nacisnąłem klamkę. Weszliśmy do środka. Moim oczom ukazał się świetnie urządzony pokój.

Biały sufit z trzema szarymi ścianami oraz jedną turkusową. Gdzie przy niebieskiej postawione zostało łóżko - szare z fioletowymi oraz turkusowymi poduszkami. Na przeciw, w rogu, duża biała szafa. Dwie mniejsze po obu stronach materaca. Natomiast tuż obok szafy biurko z przywieszonymi nad nim lampkami. Do tego ciemne zasłony.

Poczułem jak moje serce topnieje. To coś wspaniałego, nigdy bym się nie spodziewał, że dostanę od życia jakąkolwiek szanse. Odwróciłem się do nich przodem. Przytuliłem Leilę, a następnie Ezarela pomimo jego ostrzegającego wyrazu twarzy. Kiedy się odsunąłem podziękowałem im, a oni kazali mi odpocząć.

Zostałem sam. Usiadłem na łóżku i chwyciłem do rąk karton, który tam leżał. Otworzyłem go i ze środka wyciągnąłem pluszaka, niebieskiego stworka. Powąchałem go i od razu wyczułem zapach Eza. Ułożyłem go na półce po czym rozprostowałem kości i zatopiłem w miękkiej pościeli.

Nagle do moich uszu doszły ciche szmery. Postawiłem uszy, od razu rozpoznałem głos dwójki, która przed chwilą ze mną była. Nie chciałem nasłuchiwać, jednak donośny i zbulwersowany głos Ezarela mi w tym nie pomógł. A jedynie rzucił kamieniem w oczy.

— Nic nie warta hybryda.

x

Budzę się poprzez rażący ból ramienia. Podnoszę się z jękiem. Ubieram się i wychodzę z pokoju. Szybko przechodzę do przychodni gdzie zmieniają mi opatrunek oraz dają leki. Kolejno potem wędruje do Miiko, która odsyła mnie na stołówkę.

Wchodzę do pomieszczenia, a prawie cała osada tam jest. Nagle pojawia się kitsune, która wchodzi na podest. Zaczyna przemowę, a mój mózg się wyłącza. Reaguje dopiero kiedy wywołuje moje imię. Podchodzę do niej, ale dalej jest mi słabo. W ogóle nie rozumiem co mówi.

Kiedy wszyscy się rozchodzą opieram się o ścianę, a żołądek podchodzi mi do gardła. Nie chcąc rzucać się w oczy, zamieniam się w lisa i uciekam do swojego pokoju. Zatrzaskuje drzwi i przemieniam się. Opieram plecami o drewno. Próbuje uspokoić oddech, a moje dłonie drżą.

Dopiero po dłużej ilości czasu otacza mnie spokój. Niechętnie się podnoszę i rozglądam. Zaciskam szczękę i podchodzę do okna. Otwieram je i wchodzę na parapet. Ostrożnie przechodzę przez dach i zeskakuje na ziemię. Zakładam kaptur i biegiem wychodzę z terenu osady.

Wchodzę do lasu, a moje płuca od razu dostają dawki świeżego, wilgotnego powietrza. Wspinam się na drzewo i zaczynam poruszać się w ich koronach. Serce wali jak szalone, a umysł staje się wolny.

Zatrzymuje się dopiero, gdy czuje, iż mój organizm już nie daje rady. Schodzę na ziemię i siadam pod drzewem, w cieniu. Zamykam oczy i nastawiam uszy. Napawam się spokojem, a chłodny wiaterek koi myśli.

W końcu podnoszę się i spokojnym krokiem kontynuuje wyjście. Nogi same prowadzą mnie w miejsce, które od kilku dni chodziło mi po głowie. Bowiem już po chwili znajduje się przy uschniętej kupie ziemi. Zaciskam szczękę i siadam po turecku przed grobem. Kładę uszy i prostuje plecy.

— Cześć, mamo.

Słowa wychodzą przez moje gardło, jednak z wielkim bólem. Te historie wciąż wracają, a tamten dzień uderza. To nie miało być tak. To nie ona miała umrzeć. On nie miał prawa jej ruszyć, czemu nie zabił mnie?

— Przepraszam, że mnie nie było. Nie mogłem Cię odwiedzić, wiesz? — przejeżdżam palcami po nagrobku. — Kocham Cię. Wybaczysz mi kiedyś?

Ona nigdy nie była zła. Wybaczyłaby mi wszystko. Tylko to ja sam nie umiem się z tym pogodzić. Nie umiem pogodzić się z tym, że mnie nie było.

Że to nie ja wtedy umarłem.

Że on dalej żyje.

Że nie mam siły się zemścić.

Przepraszam, mamo.

Obiecuje, że naprawię swoje błędy.

Zabije jego albo siebie.

_____
835

Rozdział miał być wcześniej, ale usunęło mi go na telefonie. Byłam w takich nerwach, ze wrrr. Nie sprawdzany chyba. Może wcześniej

Przepraszam, ze tak długo nic nie było. W zadośćuczynienie dam wam w tym tygodniu jeszcze jeden rozdział (błagam przypomnijcie nawet jutro w kom).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro