Rozdział 21

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

No to dzisiaj zrzucę na Was prawdziwą bombę :D


Isabel

Gdy postawiłam stopę na płycie lotniska w Miami, poczułam się dziwnie. Zdążyłam przyzwyczaić się do niesprzyjającego klimatu w jesienno-zimowym okresie w największym mieście Kanady. Jednak nie pogoda była tam najważniejsza a moja praca. Wreszcie się spełniałam.

Nie wróciłam na stałe. Przyleciałam na trzy dni w sprawach służbowych. Delegacja wciąż obowiązywała, umowę podpisałam na minimum dwa lata z możliwością przedłużenia.
Póki co nie planowałam powrotu do Miami. Miałam co robić w Toronto i nie zamierzałam szybko zmieniać tego stanu rzeczy.

Prosto z lotniska złapałam taksówkę do swojego mieszkania. Nastał już wieczór, więc chciałam po prostu odpocząć, a kolejnego dnia zjawić się w firmie. Ledwo przestąpiłam próg apartamentu, a odniosłam wrażenie, jakbym nie była w nim od wieków. Wszędzie było czysto, gdyż zadbałam o to jeszcze przed wyjazdem, ale nie pachniało tak, jak zwykle, kiedy tu żyłam.

Dwie godziny później usiadłam na balkonie z kieliszkiem czerwonego wina. Spoglądałam, jak miasto spowija mrok, a na niebie pojawiają się pierwsze gwiazdy. Mimo długiego lotu nie czułam zmęczenia, wręcz przeciwnie. Byłam pobudzona i wiedziałam, że nie pójdę wcześnie spać. Nie tylko z powodu pracy. Naszły mnie wspomnienia. Wspomnienia o mężczyźnie, który bardzo często pojawiał się w moich snach.

Nie potrafiłam wyrzucić Matta z pamięci. I nie tylko stamtąd, jednak odeszłam od niego i ani razu się z nim nie skontaktowałam, chociaż czasami naprawdę myślałam o tym, aby zadzwonić. Mimo to pozostałam uparta i dotrzymałam danego sobie słowa. A teraz moje myśli znów popłynęły ku facetowi, który obudził we mnie niechciane uczucia.

Ciekawiło mnie, czy ułożył sobie życie na nowo. Życzyłam mu tego z całego serca, aczkolwiek na samą myśl odczuwałam ból. Minęło dziesięć miesięcy, dziesięć długich miesięcy, a ja wciąż miałam przed oczami jego zranione spojrzenie, którym mnie obdarzył, kiedy pamiętnego wieczoru w jego mieszkaniu ruszyłam do wyjścia. Natomiast teraz rozmyślałam nad tym, jak mu się wiedzie. Byłam naprawdę popieprzona.

Gdy następnego dnia obudził mnie dzwonek w telefonie, usiadłam na łóżku i rozejrzałam się nieprzytomnie po sypialni. Spałam może dwie godziny, a teraz czułam, jakby ktoś przecisnął mnie przez wyżymarkę. Jednak wstałam, bo miałam kilka zadań do zrealizowania. Godzinę później byłam już w drodze do firmy.

Sprawy biznesowe spowodowały, że musiałam zostać w pracy aż do późnego popołudnia. Wróciłam do siebie i tego wieczoru nie miałam żadnych problemów z zaśnięciem.
Za to kolejnego dnia wstałam wypoczęta, a także w odrobinę lepszym nastroju.

Na szczęście następne spotkanie nie trwało dłużej niż poprzednie. Było również ostatnim, więc nazajutrz leciałam z powrotem do Kanady. Wychodząc z firmy, zastanawiałam się, co zrobić
z wolnym czasem. Miałam dla siebie ponad dobę. Wsiadłam do czekającej na mnie taksówki. Kazałam się zawieźć do jednej z ulubionych kawiarni, gdzie podawali najpyszniejsze ciasto czekoladowe pod słońcem. Rzadko pozwalałam sobie na słodycze, ale dzisiaj chciałam spełnić zachciankę.

Niestety ruch o tej porze na drodze był naprawdę spory. Taksówkarz co chwilę przystawał,
a ja tylko się modliłam, by wreszcie wysiąść. W trakcie jednego z takich postojów spojrzałam przez boczną szybę. Znajdowaliśmy się przy kościele, z którego właśnie wychodził orszak weselny. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że na jego czole kroczył Matthew Russo. U jego boku w białej sukni ślubnej dostrzegłam kobietę, którą widziałam
po raz pierwszy w życiu.

Najpierw pomyślałam, że to jakiś koszmar. Zasnęłam w taksówce i śniła mi się absurdalna sytuacja. Jednak tak nie było, choćbym bardzo tego chciała. Naprawdę zobaczyłam Matta, który opuścił mury kościelne wraz ze świeżo poślubioną żoną.

Taksówkarz powoli ruszył dalej. Wtedy spojrzałam na niego i krzyknęłam:

- Proszę się tutaj zatrzymać!

- Przecież chciała pani jechać do Miami Avenue – odpowiedział zdziwiony.

- Zmieniłam zdanie! – Oglądnęłam się za siebie.

Kompletnie nie pojmowałam swojego zachowania, ale widok Matta mną wstrząsnął. Wiedziałam, że nie mogę niczego zrobić, rzec choćby słowa protestu... Mimo to musiałam wysiąść, jakby pchała mnie tam niewidzialna siła, której nie potrafiłam się przeciwstawić.

Wysiadłam kilkadziesiąt jardów dalej. Kierowałam się w stronę kościoła, a serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Im bliżej byłam, tym gorzej się czułam. Pragnęłam, żeby Matt był szczęśliwy; przecież sobie na to zasłużył. Tylko widząc go z obcą kobietą, z której uczynił swoją żonę, poczułam żal. Za czymś, co straciłam z własnej woli.

Przystanęłam w cieniu ogromnego drzewa, przekonana, że daje mi ono anonimowość i chroni przed wzrokiem gości. Nie mogłam zostać przyłapana. To nie należało do normalnych zachowań, że stałam tam, przyglądając się mężczyźnie, którego dobrowolnie porzuciłam. Przymknęłam powieki na chwilę, bo poczułam wzbierające pod nimi łzy.

Kiedy otworzyłam oczy, niemal krzyknęłam. Powstrzymałam się przed tym w ostatniej chwili. Przede mną stał... Russo.

- Witaj kobieto, która lubi mnie mylić z moim bratem – odezwał się, a ja z niejaką ulgą odkryłam pomyłkę.

Widziałam Jake'a ledwie kilka razy w trakcie trwania romansu z Mattem. Wciąż ich nie rozróżniałam. Dlatego też w pierwszym momencie pomyślałam, że stoi przede mną Matthew.

- Co tutaj robisz? – spytał wprost.

Patrzył na mnie z niechęcią oraz potępieniem. Czy powinnam się dziwić? Po tym, jak potraktowałam jego brata, nie mogło być inaczej.

- Przechodziłam obok – odparłam krótko, zaskakując siebie opanowaniem.

Jake posłał mi pełne ironii spojrzenie, które mówiło: „Żarty sobie ze mnie stroisz?".

- Doprawdy? Co za przypadek, Isabel – rzucił szyderczo.

Bałam się spojrzeć w stronę kościoła w obawie, że zobaczę również potępiający wzrok Matta. Musiałam odejść stąd jak najszybciej. Popełniłam błąd, wysiadając z taksówki. Że też nie zdołałam się powstrzymać. Głupia idiotka ze mnie!

- Możesz wracać do gości, Jake! – burknęłam.

Odwróciłam się, żeby stąd zniknąć. Sama wplątałam się w tę dziwną sytuację, więc miałam
za swoje. Nie wiem, co próbowałam osiągnąć, ale to było strasznie głupie. Ja byłam głupia.

- Kogo chcesz przekonać? Jeśli mnie, kiepsko ci poszło. – Jake nie zamierzał pozwolić mi odejść z honorem.

W zasadzie sama sobie na to zapracowałam, jednak czułam się strasznie. Obecność oraz słowa Jake'a wcale mi tego nie ułatwiały.

- Naprawdę nie masz ciekawszych zajęć? – Przystanęłam, po czym się obróciłam,
by znów spojrzeć na niego.

Byłam królową głupich pomysłów, zaś w tym momencie pokazywałam to w pełnej krasie.

- Tak właściwie to chętnie złapię głębszy oddech przed wspaniałą zabawą, która mnie
za chwilę czeka. W końcu nie co dzień brat bliźniak się żeni. – Na twarzy Jake'a pojawił się cyniczny uśmiech.

- Miłej imprezy – wykrztusiłam.

- Zaczekaj! – Zatrzymał mnie kolejny raz.

- Czego ode mnie chcesz? – warknęłam, poirytowana do granic możliwości.

- Miałbym dla ciebie pewną propozycję, tylko nie jestem pewien, czy byłabyś zainteresowana. – Russo stanął swobodnie, dłonie włożył w kieszenie od spodni garniturowych.

Gdybym nie była wściekła, pewnie przyznałabym, że wyglądał szałowo. Ale nic takiego nie zamierzałam zrobić. Zamiast tego spytałam:

- Propozycję? Ty?

- Oczywiście. Masz pewne problemy z rozpoznaniem mnie i Matta. Co ci szkodzi, żebyś wzięła się za mnie? Uwierz mi, nie poczujesz różnicy. – Usta Jake'a rozszerzyły się
w uśmiechu, natomiast oczy pozostały chłodne.

A ja nie wiedziałam, który raz dzisiaj przeklinałam własną głupotę. Pozwoliłam zapędzać się w kozi róg.

- Palant! – syknęłam.

- Chętnie wziąłbym cię ze sobą na wesele, jednak wyszłoby trochę dziwnie, gdybyśmy pokazali się tam razem. Może więc pierwszą randkę przełożymy na inny termin? – Brat Matta nadal sobie na mnie używał.

Rozumiałam, że pałał do mnie nienawiścią, dostrzegłam ją w jego oczach. Zasłużyłam
na pogardę, ale nie zamierzałam dłużej tego wysłuchiwać. Skierowałam kroki w przeciwną stronę niż ta, z której przyszłam. Było mi obojętne, dokąd się udam. Byleby jak najdalej stąd. Nie spodziewałam się jedynie, że Jake ruszy za mną.

- Zdajesz sobie sprawę, że to mogłaś być ty? – Usłyszałam głos mężczyzny.

Aż mnie wryło. Wiedziałam, o czym mówił. Doskonale o tym wiedziałam. I zabolało jak cholera, chociaż za nic bym się do tego nie przyznała. W gardle poczułam rosnącą gulę. Tymczasem Jake kontynuował:

- Gdybyś nie była taką zimną suką, dzisiaj ty stałabyś u jego boku. Ale wybrałaś, Isabel, więc daj Mattowi spokój. On ułożył sobie życie i, jak widzisz, ma się całkiem dobrze. Odejdź, jak odeszłaś niemal rok temu.

Po tych słowach zapadła cisza. Milczałam, ponieważ nie byłam w stanie nic powiedzieć.
Jake miał rację. To ja wtedy podjęłam decyzję. To ja mogłam być na miejscu tamtej kobiety.
I to ja byłam wszystkiemu winna.

Nie wiem jakim cudem, jednak zdołałam zrobić pierwszy krok, później kolejny i jeszcze następny. Jake nie ruszył znów za mną. A ja odeszłam. Zrobiłam coś, co wychodziło
mi najlepiej. Zniknęłam tak samo, jak dziesięć miesięcy temu.

***

- Poproszę latte – zwróciłam się do sprzedawcy w kawiarni, do której wstąpiłam, wychodząc z firmy.

- Na wynos? – Chłopak za ladą uśmiechnął się uprzejmie.

- Tak, oczywiście – odpowiedziałam, sięgając po telefon, który zawibrował w kieszonce mojej torebki.

Odczytałam wiadomość na komórce, odebrałam kawę i opuściłam lokal. Jak przez większość roku w Miami panowała piękna pogoda. Słońce świeciło wysoko, było gorąco jak w piekle, ale ja się tym cieszyłam. Dość naoglądałam się deszczu, dość wymarzłam w Toronto, gdzie ładnej aury było jak na lekarstwo. Na szczęście tydzień temu wróciłam do Miami i póki co, miałam
w nim pozostać. Na jak długo, to już czas pokaże.

Korzystając z dobrego nastroju, pogody oraz moich chęci, postanowiłam wybrać się na spacer. Niedaleko znajdował się park i – chociaż zdawałam sobie sprawę, że o tej porze będzie tam mnóstwo osób, to – zdecydowałam wybrać się na przechadzkę. Potrzebowałam tego. Tęskniłam za Miami bardziej, niż mogłam przypuszczać. Trzy i pół roku nieobecności w tym mieście zrobiło swoje.

Kiedy dotarłam na miejsce, zlokalizowałam wolną ławkę i usiadłam. Nie przeszkadzał
mi panujący tutaj gwar, rowerzyści, którzy urządzali sobie przejażdżki, krzyczące dzieciaki, ich rodzice upominający je co chwilę. Zupełnie, jakbym siedziała tam sama, a dookoła mnie panowała cisza.

Na moment przymknęłam powieki, czując promienie słońca oraz przyjemny wiaterek muskający moje policzki. Gdy otworzyłam oczy, kilka metrów od siebie dostrzegłam malutką dziewczynkę o ciemnych włosach. Stała, zanosząc się coraz głośniejszym płaczem. Rozejrzałam się dookoła, ale nie spostrzegłam nikogo, kto by się rozglądał się za tym dzieckiem. Ludzie wręcz nie zwracali uwagi na to, co się działo dookoła nich.

Mała płakała dalej, trąc malutkimi piąstkami załzawione oczy. Nigdy nie przepadałam
za dziećmi, nie pragnęłam posiadania własnej kopii, jednak zwyczajnie zrobiło mi się żal tej dziewczynki. Wstałam z ławki i podeszłam do niej. Kilkulatka z początku nie zauważyła mojej obecności, przynajmniej dopóki się nie odezwałam:

- Cześć – przywitałam się spokojnie.

Nie chciałam bardziej wystraszyć małej, która wyglądała na coraz bardziej przerażoną. Zastanawiałam się, w jaki sposób do niej zagadywać, bo nie miałam żadnej praktyki
w obcowaniu z dziećmi. Wysiliłam się na uśmiech, dłonią dotknęłam delikatnie jej ramienia. Drgnęła, spoglądając na mnie wielkimi oczami.

- Zgubiłaś się? – spytałam, kucając.

Sytuacja, w której się znalazłam, była nietypowa, ale nie potrafiłam zostawić dziewczynki samej sobie.

- Nie fiem dzie jest tatuś! – Mała znów zaniosła się płaczem. – Kcę do tatusia! – Czknięcie.

Biedna malutka, pomyślałam. Musiałam jej jakoś pomóc. Postanowiłam improwizować, zrobić to, co podpowiadała mi intuicja. Objęłam ją, przytuliłam lekko do siebie i ostrożnie poklepywałam po pleckach.

- Pomogę ci szukać twojego taty, chcesz? – zagadnęłam, kiedy czkanie zaczęło ustawać.

Ku mojemu zaskoczeniu dziewczynka ani razu nie spróbowała wyrwać mi się z ramion. Jakby się mnie nie bała, chociaż na dobrą sprawę byłam dla niej obcą osobą. Jej rodzice powinni
ją uczyć, żeby nie zadawała się z nieznajomymi. A także lepiej pilnować.

- Napjawdę? – Oczy pełne łez spoglądały na mnie z ogromną nadzieją.

Mała drżała, chociaż było ciepło. Nic dziwnego, znalazła się sama w parku, bez ojca czy matki. Zastanawiałam się, jakim cudem ktoś był na tyle nieodpowiedzialny, tracąc z oczu dziecko,
do czego w ogóle nie powinno dojść.

- Oczywiście – przyznałam zgodnie z prawdą. – Pamiętasz, gdzie siedziałaś ze swoim tatą? – Musiałam wydobyć z niej jak najwięcej informacji, żeby się dowiedzieć, w której części parku w ogóle zacząć szukać.

- Na ławce – padła odpowiedź z malutkich usteczek.

No tak, będzie ciężko.

- A czy w pobliżu widziałaś coś charakterystycznego?

Dziewczynka spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. Na szczęście w porę zrozumiałam,
że nie porozumiewam się prostym dla niej językiem.

- Czy blisko tej ławki dostrzegłaś jakiś plac zabaw? Może były tam zjeżdżalnie? Albo fontanny? – ponowiłam pytanie.

- Biła taka kojojowa zjeździalnia – odrzekła.

A więc miałam pewien punkt zaczepienia. W tym parku znajdowały się dwa place zabaw, jednak sporo oddalone od siebie.

- Brawo, jesteś bardzo bystra – zawołałam z udawanym entuzjazmem. – Możemy poszukać twojego tatusia. – Wstałam z kucania i wyciągnęłam dłoń do dziecka.

Mała podała mi ją bez wahania. Razem ruszyłyśmy przed siebie wzdłuż ścieżki.

- Jak ci na imię? – Nagle doszło do mnie, że nie wiedziałam, jak nazywa się ta kilkulatka.

- Jeśtem Maze. Tatuś woła na mnie tigjisku – odpowiedziała. – Bo skacię jak tigjisek
z Kubusia Puchatka. – Kiedy nie płakała i nie miała czkawki, dziewczynka mówiła nieco wyraźniej.

- Masz śliczne imię. – Pochwaliłam ją, na co Maze uśmiechnęła się nieco. – Przyszłaś pobawić się z tatą w parku? – Nie wiedziałam, w którą stronę poprowadzić rozmowę
z kilkuletnim dzieckiem.

- Tak. Bawimy się jazem. Nawet ujek ciasami psichodzi.

- Musisz to uwielbiać, prawda? – Starałam się ją zagadywać, a jednocześnie rozglądałam, czy w pobliżu nie biega rozhisteryzowany rodzic.

- Uwiejbiam! Mogę biegać i uciekać tatusiowi.

Przynajmniej się dowiedziałam, w jaki sposób ojciec stracił córkę z oczu. Właśnie dochodziłyśmy do najbliższego placu zabaw. Co tu się działo! Mały tłum rozbawionych potworków biegał między zjeżdżalniami, huśtawkami i jeszcze innymi atrakcjami dla maluchów. Trochę przestałam się dziwić, że Maze tak łatwo stąd zniknęła. Jednak jej tata, wiedząc, czym grozi przebywanie w takim otoczeniu, nie powinien spuszczać dziecka z oka choćby na sekundę.

Kiedy ja rozglądałam się w poszukiwaniu ojca Maze, mała – wystraszona całą sytuacją – nie puszczała mojej dłoni. Przynajmniej tyle dobrze. Szłyśmy wytrwale przed siebie. Co jakiś czas spoglądałam na twarz kilkulatki, która znów przybrała niewesołą minę. Była przestraszona
i chciała do kogoś, kogo znała.

- Maze! – Nagle rozległ się krzyk mężczyzny.

Ten głos. Taki znajomy. Dobiegający zza pleców. Obróciłam się... Nie zdążyłam zareagować, kiedy dziewczynka wyszarpnęła swoją dłoń i pobiegła w tamtym kierunku. Dosłownie kilka sekund później wpadła w ramiona ojca. Stanęłam jak wryta.

Tatą Maze był Matt. Matt Russo. Mężczyzna, którego próbowałam wyrzucić z pamięci. Myślałam, że to mi się udało, jednak patrząc teraz na niego, gdy tulił małą brunetkę, już wiedziałam, że tak naprawdę nigdy o nim nie zapomniałam.

Słyszałam, że mówił coś do córki. Patrzyłam na jego uśmiech, napięcie znikające z twarzy, strach, który powoli ustępował miejsca olbrzymiej uldze. Przez te prawie cztery lata – kiedy
go nie widziałam – Matthew niemal się nie zmienił. Przybyło mu nieco siwych pasemek
na skroniach, kilka zmarszczek pod oczami. Włosy nosił odrobinę dłuższe niż wtedy, gdy... spotykaliśmy się ze sobą. Kilkudniowy zarost pokrywał wciąż tak samo przystojną twarz.

Stałabym tak i wpatrywała się w niego, gdyby nagle Matt nie podniósł wzroku prosto na mnie. W ciemnych oczach dostrzegłam zaskoczenie. Obserwował mnie przez dobrych kilka sekund, po czym zamrugał. Najwidoczniej też nie mógł uwierzyć, że mnie widzi.

W końcu wstał z kolan, podnosząc małą Maze. Kiedy się wyprostował, zauważyłam,
że na lewym przedramieniu ma tatuaż. Imię córki. Powróciłam do przyglądania się jego twarzy. Nie spuszczał ze mnie spojrzenia. Dziewczynka rzekła coś do taty, a wtedy cała uwaga mężczyzny od razu skupiła się na dziecku.

- Tatusiu, nie śłuchaś! – Mała zdążyła zapomnieć o strachu.

- Przepraszam cię, Tygrysku. – Russo uśmiechnął się do niej. – Możesz powtórzyć,
co mówiłaś?

- Przecieś ile mam mówić? Tatuś! – Aż zmarszczyłam brwi, widząc łagodny wzrok Matta, którym obdarzył swego potomka.

- Jeszcze raz? Nie zrobisz dla mnie wyjątku? – W jego oczach spostrzegłam ogrom miłości, którą darzył tę małą istotkę.

- Dja ciebie zawsie! – Maze zachichotała. – Ta pani ciebie źnialaźła – tu wskazała
na mnie – płakusiałam bardzo.

- Przepraszam cię. – Na obliczu Matta odmalowało się ogromne poczucie winy. – Nigdy sobie tego nie wybaczę. Dziękuję, Isabel. – Kiedy wymówił moje imię, doświadczyłam uczucia, jakbyśmy cofnęli się w czasie.

- To był przypadek. Siedziałam na ławce, a ona... Przepraszam. Twoja córka stała tam
i płakała. Jakoś nie potrafiłam zignorować płaczącego dziecka – tłumaczyłam, mamrocząc bez ładu i składu.

Gdzie się podziała Isabel Mayer, która twardo przemawiała na spotkaniach firmowych i głos jej nigdy nie zadrżał? Nagle poczułam się jak idiotka. Zachowywałam się jak podlotek,
bo zobaczyłam byłego kochanka, który nagle okazał się czyimś ojcem. Musiałam wziąć się
w garść.

- Dziękuję. Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem wdzięczny. Co mogę dla ciebie zrobić?

- Słucham? – Spojrzałam pytająco.

Nie rozumiałam, o czym mówił.

- Zaopiekowałaś się moim dzieckiem. Chciałbym się odwdzięczyć. – Matt przez cały czas głaskał dziewczynkę po włoskach związanych w kucyk.

- Nie ma takiej potrzeby. – Powinnam zniknąć stąd jak najszybciej.

To była bardzo dziwna sytuacja, w której nie mogłam dłużej uczestniczyć. Dodatkowo widok Matta przywoływał pewne wspomnienia, które już dawno pogrzebałam. Nie miałam zamiaru pozwolić, by do mnie wróciły.

- Ładna pani pójdzie z nami na jody? – wtrąciła się Maze, obserwując mnie
z zaciekawieniem.

- Może jej spytasz? – Niemal parsknęłam śmiechem, kiedy Russo odpowiedział córce pytaniem na pytanie.

Czyli dokładnie tak, jak niegdyś mi odpowiadał, co mnie koszmarnie irytowało. Powoli wariowałam, a przynajmniej tak mi się wydawało.

- Powinnam już iść. Cieszę się, że twojej córce nic się nie stało. Przepraszam was. – Zamierzałam ich ominąć i pójść przed siebie, jak najdalej stąd.

- Nie pójdzieś z nami na jody? – W głosie kilkulatki słyszałam zawód. – Pjosię, chodź
z nami na jody.

- Maze bywa bardzo uparta, jeśli czegoś chce – odezwał się Matt, tłumacząc zachowanie dziewczynki. – A ja naprawdę chciałbym zrobić coś dla ciebie w zamian za to, jak się zachowałaś. To wiele dla mnie znaczy.

- Niech będzie kawa – odpowiedziałam, kapitulując.

Zrezygnowałam z nagłej ucieczki. Prawdę mówiąc, przed czym tak właściwie zamierzałam uciekać? Co prawda nie rozstałam się z Mattem w pokoju, ale przecież te wydarzenia należały do przeszłości. Chyba mogliśmy przejść nad tym do porządku dziennego i wypić kawę jak dwoje cywilizowanych ludzi?

- Tylko, czy twoja żona nie będzie zazdrosna? – zapytałam nieco cynicznie, przypominając sobie, że przecież Matthew był żonaty.

Jeszcze przed chwilą spokojne oblicze mężczyzny nagle zasnuła mgła gniewu. W ciemnych tęczówkach dostrzegłam wściekłość, którą – gdyby tylko mógł – od razu skierowałby na mnie. Usta drgnęły, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował w ostatnim momencie.

- Widzę, że nic się nie zmieniłaś przez te wszystkie lata. – Chłód spojrzenia brązowych oczu niemal przyprawił mnie o gęsią skórkę. – Kochanie – zwrócił się do córki – a może zadzwonimy po wujka Jake'a? Przecież on tak uwielbia lody. Jestem pewny, że chętnie do nas dołączy.

Patrzyłam zaskoczona na rozgrywającą się scenę, do której przecież sama doprowadziłam.

- A ładna pani? – Maze uśmiechnęła się do mnie szczerze. – Musiś iść z nami. Poznaś ujka Dziejka.

- Pani Isabel bardzo się spieszy. Nie będzie mogła z nami iść. Dzwonimy po wujka? – Matthew wyciągnął z kieszeni telefon i od razu podał małej.

Zostałam ostentacyjnie zignorowana. Kilkulatka natychmiast skoncentrowała uwagę
na urządzeniu, zaś Russo udawał, że nie istnieję. Po części nie rozumiałam złości skierowanej w moją stronę, przecież zadałam normalne pytanie. Ale ton, którego użyłam, był jednoznaczny. Zrobiłam to z premedytacją, bo chciałam zdenerwować Matta. Udało mi się bez dwóch zdań.

Ojciec z córką ruszyli przed siebie. Matt ominął mnie, jakbym była trędowata. Udałam, że mnie to nie wzrusza. Obejrzałam się za nimi, kiedy podążali alejką, a po chwili zniknęli mi z oczu. A ja? Stałam niczym kretynka pośrodku placu zabaw.

Cztery lata temu okazałam się mistrzynią w zepsuciu relacji między mną a panem detektywem. Teraz koncertowo wyprowadziłam go z równowagi dosłownie jednym pytaniem. Byłam destrukcyjną osobą, doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Wolałam odepchnąć, zanim sama zostałabym odepchnięta.

W końcu skierowałam się do wyjścia z parku. Miałam dosyć tego miejsca. Pierwsze dni
po powrocie do Miami, a ja od razu natknęłam się na Matthew. Nie był już tym samym mężczyzną i wcale nie chodziło o wygląd. Owszem, jeszcze bardziej zmężniał. Wciąż tak samo przystojny. Nigdy nie byłam obiektywna, jeśli o niego chodziło. Zresztą, czy to ważne? Posiadał żonę. Święta nie byłam, ale nie zamierzałam komplikować sobie życia przez zadawanie się z zaobrączkowanym facetem. Zwłaszcza takim, który wciąż budził we mnie wiele sprzecznych emocji.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro