Rozdział 30

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Matt

Siedzieliśmy w aucie na ulicy już kilka godzin. Donovan nie pokazał się ani razu.

- Matt, co robimy? – spytał Jake, przerywając ciszę.

- Za chwilę tam wejdę i wydobędę z niego całą prawdę! – ryknąłem, naładowany złością oraz przerażeniem.

Tak, bałem się. Drugi raz w całym swoim życiu czułem tak potężny strach. Ja sobie tutaj bezczynnie siedziałem, a gdzieś tam – nie wiadomo gdzie – Isabel była sama i z pewnością zatrwożona. Bezsilnie zacisnąłem dłonie w pięści.

- Stary, opanuj się – przemówił Jake spokojnie, co – nie wiedzieć, dlaczego – wyprowadziło mnie z równowagi.

- Jak mam się, kurwa, uspokoić? – wrzasnąłem kolejny raz.

Przestawałem się kontrolować, a to był bardzo zły objaw. Tylko że już nie potrafiłem podejść spokojnie do całej sprawy. Czy w ogóle kiedykolwiek mogłem?

- Coś się dzieje! – Brat, zamiast mnie ochrzanić, poklepał dłonią w ramię i wskazał
na otwierającą się bramę.

Aż zniżyłem się na siedzeniu, Jake uczynił to samo. Kiedy w samochodzie, który wyjechał
z posesji, zobaczyłem Lukasa, poczułem budzącą się w żyłach adrenalinę. Z domieszką strachu stanowiła niezłą mieszankę wybuchową.

- Jedziemy za draniem – zdecydował Jake, zapalając silnik.

Wkrótce podążaliśmy za Donovanem w bezpiecznej odległości. Miałem nadzieję, że facet nie zorientuje się, iż jest śledzony. Zakląłem w myślach, gdy zajechał do firmy. Kurwa!
Aż uderzyłem pięścią w tapicerkę.

- Matt! – Brat spojrzał na mnie surowo. – Jesteś detektywem, wiesz, że czasami to trwa. Jeśli nie dasz rady, jedź do domu. Ja będę go obserwował, a ty...

- Mam siedzieć, jak gdyby nigdy nic i czekać na wiadomości od ciebie? – Popatrzyłem na niego niczym na idiotę. – Zwariowałbym doszczętnie – dodałem po chwili.

Kiedy zaczailiśmy się pod domem Donovana, zadzwoniłem do dziadków małej i poprosiłem, żeby zabrali ją dzisiaj do siebie. Puściłem im jakąś bajkę, a oni to kupili. Zresztą nie musiałem ich namawiać do opieki nad wnuczką. Maze była oczkiem w głowie moich teściów i jedynym dzieckiem ich zmarłej córki.

Minęło kilka kolejnych godzin. Nic się nie działo, a ja mało nie odszedłem od zmysłów.
Nastał wieczór, gdy Donovan znów wsiadł do samochodu i ruszył przed siebie. Marzyłem, żeby dorwać gnoja i stłuc jego parszywą mordę.

Kiedy Isabel znów wkroczyła z impetem w moje życie, nie byłem zachwycony. Co więcej – czułem złość, bo przypomniała o swoim istnieniu i uczuciach, które upchnąłem w kąt. Pragnąłem, żeby zniknęła jak kilka lat wcześniej i więcej się nie pojawiała. Jednak tak się nie stało. Wtedy obiecałem sobie jedno: aby nie dać się wodzić za nos, tym bardziej, że już nie byłem sam. Próbowałem walczyć z tym, co czułem, ale to była walka z wiatrakami.
Wciąż zależało mi na Isabel, lecz nie zamierzałem wracać do tego, co nas łączyło.

A teraz ona zniknęła, ja zaś w żaden sposób nie mogłem jej pomóc. Szukałem ukochanej
od niemal kilkunastu godzin i nadal nie trafiliśmy na żaden trop. Starałem się myśleć pozytywnie, jednak było mi ciężko.

- Patrz, kieruje się za miasto... – wymruczał Jake po dłuższym czasie. – Matt?

- Tak? – spytałem.

- Zdajesz sobie sprawę, że we dwójkę możemy nie dać rady? Nie wiadomo, ilu ludzi pilnuje Isabel. – Brat zerknął na mnie z poważnym wyrazem twarzy. Nie lubiłem
go u niego. Nie zwiastował niczego dobrego.

- Mamy ją więc zostawić na pastwę losu? Oszalałeś? – wrzasnąłem, wyprowadzony
z równowagi już nie wiem który raz tego dnia.

- Nic takiego nie powiedziałem. – Gdyby nie dopadły mnie emocje, byłbym zaskoczony, widząc takie opanowanie u Jake'a.

Zazwyczaj to on wcześniej wybuchał i przestawał nad sobą panować. Tym razem nasze role się odwróciły.

- Nie zostawimy Isabel samej. Po prostu uważam, że powinienem zadzwonić
po chłopaków. Jeśli chcemy ją odbić, to tylko z nimi.

W samochodzie zapadła grobowa cisza. Słowa brata tłukły mi się po głowie i doskonale wiedziałem, że ma w stu procentach rację. Lukas posiadał odpowiednie środki,
by zorganizować porwanie. A wszelkiego rodzaju najemnicy cenili się za tego typu usługi.
Jake był świetny w tym, co robił, nie znałem od niego lepszego żołnierza. Ale we dwójkę nie dalibyśmy rady wyszkolonym zbirom, w dodatku nie wiedząc, ilu ich jest.

- Dzwoń po nich – zdecydowałem.

Jeden telefon i wszystko zostało załatwione. Im dalej znajdowaliśmy się od miasta, tym większy czułem niepokój,. Ciągle jechaliśmy, lecz na szczęście Lukas nie zorientował się,
że go śledziliśmy. W końcu skręcił w mało uczęszczaną drogę. Zapadał zmierzch, dlatego
z daleka było widać jego światła. Musieliśmy stać się bardziej ostrożni.

- Matt. – Jake spojrzał na mnie, kiedy zaparkował w pewnej odległości od drewnianego domku, przed którym zatrzymał się Donovan. – Nie wysiadamy. Nie rób głupich rzeczy, bo nie dość, że nie pomożemy Isabel, to jeszcze zostaniemy ujęci. Czekamy
na chłopaków, będą tu lada chwila. Zlokalizują nas po moim telefonie – wyjaśnił.

- Kurwa, Jake! Muszę coś zrobić! – warknąłem, czując ogarniające mnie szaleństwo.

- Jesteśmy u celu. Widzę trzech ludzi na zewnątrz. Nie wiadomo, ilu jest w środku. Najpierw będziemy musieli zneutralizować tych, którzy kręcą się przed domkiem. – Jake zachowywał się, jakby był na misji.

Opanowanie, chłodna kalkulacja, obranie odpowiedniej taktyki. Ja nie byłbym w stanie tak się przestawić. Gdy po pewnym czasie ktoś nagle zapukał w szybę od strony brata, mało nie podskoczyłem na siedzeniu. Skupiłem się na obserwacji.

- Wreszcie – odezwał się Jake, wysiadając z auta.

Zjawił się jego oddział. Ja również chwyciłem za klamkę i po chwili stanąłem obok wojskowych.

- Wzięliście sprzęt i wszystko?

- Masz nas za żółtodziobów? – Afroamerykanin o prezencji Arnolda Schwarzeneggera uśmiechnął się kpiąco. – Lepiej uważaj na swoje dupsko, Jake. Nie będę się znowu
za ciebie nadstawiał.

- Czy możemy przejść do konkretów? – zapytałem pobudzony niemal do granic możliwości.

Wszyscy spojrzeli na mnie, Jake również. Po chwili zaczął tłumaczyć kumplom, co zaszło. Mieli działać tak, aby nikomu nic się nie stało. Jeśli coś poszłoby nie tak, Isabel mogłaby ucierpieć.

- Daj mi broń – poprosiłem, kiedy wszyscy byli gotowi do działania.

- Chyba cię pojebało, Matt! – Brat spojrzał na mnie twardo. – Wejdziesz dopiero, gdy oczyścimy teren.

- Mam tu zostać i czekać, aż sami wszystko załatwicie? Ty byś czekał? – warknąłem
na niego, jednak Jake nic sobie z tego nie zrobił. – Potrafię walczyć!

- Ale masz córkę, idioto! Chcesz, żeby została sierotą? Straciła już matkę, niech
ma chociaż ojca! – Wściekł się na mnie. – Zostajesz i nawet nie dyskutuj! Ruszysz się stąd na krok, a obiję ci mordę, przyrzekam! – zagroził, po czym wykonał krok do tyłu.

Mierzyliśmy się spojrzeniami, obaj uparci. Jednak wiedziałem, że brat miał rację. Chociaż pragnąłem coś zrobić, to musiałem pozwolić im działać. Oni byli zawodowcami. W końcu potaknąłem głową.

- Idziemy. – Jake wydał rozkaz.

Jego oddział zajął odpowiednie pozycje i ruszyli. Mnie pozostała obserwacja. Patrzyłem, jak znikają w ciemności, jak poruszają się do przodu, nie wydając żadnych ostrzegawczych dźwięków. W pewnym momencie strażnik, który był najbardziej oddalony od domku, zniknął mi z oczu. Wytężyłem wzrok, ale nie miałem pojęcia, gdzie się podział. Rozglądałem się dalej. Kolejny wartownik nie spodziewał się, że ktoś zajdzie go z tyłu. Facet po chwili został usunięty z pola widzenia. Pozostał ostatni na warcie, ale i tego chłopaki szybko zneutralizowali.

Widziałem, jak żołnierze rozproszyli się wokół domku. Serce mało nie wyskoczyło mi z piersi. Czułem, że jeszcze chwilę, a złamię dane postanowienie. Kiedy w środku rozległy się krzyki, zagryzłem wargę aż do krwi. Liczyłem pod nosem, ale po kilkunastu sekundach nie wytrzymałem i poderwałem się do biegu. Znalazłem się przed wejściem do budynku
w momencie, gdy jeden ze znajomych Jake'a wyprowadzał szamoczącego się najemnika. Wbiegłem do środka, rozglądając się na boki.

Wtedy z jednego z pomieszczeń wyszedł mój brat, trzymając Donovana, który – chociaż
na ułomka nie wyglądał – to z Jake'em nie miał szans. Gdy chciał się szarpnąć, Jake pociągnął go na prawą stronę, aż połowa twarzy Lukasa zatrzymała się na ścianie. Sam poczułem ogromną ochotę, aby dorwać gada i odpowiednio się nim zająć.

- Idź do Isabel. Ja go przypilnuję. Ona cię potrzebuje, Matt. – W oczach Jake'a dostrzegłem coś dziwnego.

Ominąłem ich, po czym dotarłem do słabo oświetlonego pomieszczenia, gdzie jedynym meblem była prycza. Na niej leżała Isabel. W momencie, w którym ją zobaczyłem, serce pękło mi na pół. W te pędy rzuciłem się do niej. Widząc przerażenie w zielonych oczach, omal nie zwariowałem.

- Matt? – Tylko po ruchu warg domyśliłem się, że kobieta chciała wymówić moje imię.

- Jestem przy tobie. Nic ci już nie grozi. – Ukucnąłem ostrożnie przy łóżku i objąłem delikatnie drobne ciało.

Chwyciłem blondynkę na ręce i podniosłem do góry. Wyglądała strasznie. Drżała na całym ciele, z jej oczu popłynęły łzy. Zamrugałem powiekami, żeby odgonić własne, gdyż widok Isabel w takim stanie powodował, że serce krajało mi się z żalu. Jednak nie mogłem pozwolić sobie na chwile słabości. Musiałem zaopiekować się przerażoną kobietą. Na myśl, co by się stało, gdybyśmy tu nie dotarli, krew zastygała w moich żyłach.

Wyszedłem z pokoju, a następnie na zewnątrz. Oddział Jake'a zebrał wszystkich zbirów
w jednym miejscu i odpowiednio ich rozbroił. Rozejrzałem się za Lukasem, ale ten stał przytrzymywany przez czarnoskórego kumpla mojego brata, a sam Jake właśnie obijał
mu twarz. Z ust Donovana ciekła krew cienkim strumykiem, łuk brwiowy miał rozwalony,
zaś nos... nos przypominał krwawą miazgę.

Nie chciałem, żeby Isabel musiała na niego patrzeć, chociaż twarz schowała w zagłębieniu mojej szyi. Czym prędzej zszedłem po drewnianych schodkach i skierowałem się do auta. Wsunąłem się z nią na tylne siedzenie. Dziewczyna ciągle łkała. Jedną ręką sięgnąłem po koc leżący obok.

- Nie bój się, skarbie. Już ci nic nie grozi – przemawiałem spokojnie, głaszcząc ją powoli po plecach. – Nie pozwolę cię skrzywdzić. Pojedziemy do szpitala.

- Nie zostawiaj mnie, Matt. – Ledwo słyszalny szept wydobył się z jej ust.

- Nie zostawię, przyrzekam. – Jeszcze mocniej przytuliłem ją do siebie.

Niedługo później dołączył do nas Jake. Spojrzał zaniepokojony na wciśniętą we mnie Isabel, która przestała reagować na zewnętrzne otoczenie. Była w szoku i potrzebowała opieki oraz pomocy medycznej. Nie wiadomo, co ci skurwiele jej zrobili.

- Zadzwoniłem na policję, Matt. Drew zawiezie was do szpitala, a ja zajmę się sytuacją tutaj – oznajmił, spoglądając na naszą dwójkę.

- Dziękuję. – Tylko tyle byłem w stanie na razie powiedzieć.

Obaj wiedzieliśmy, że jeszcze przyjdzie czas na rozmowy. Teraz mieliśmy ważniejsze sprawy do załatwienia.

Godzinę później znaleźliśmy się na izbie przyjęć w najbliższej placówce. Lekarze zajęli się Isabel, a ja zostałem wyproszony z sali na czas badań. Krążyłem niespokojnie po korytarzu,
aż w końcu dostałem pozwolenie na wejście do pokoju, w którym leżała. Spała po odpowiedniej dawce leków uspokajających. Porozmawiałem chwilę z doktorem, który poinformował mnie, że lada moment przyjedzie ktoś z policji.

Usiadłem w fotelu i zapatrzyłem się na śpiącą kobietę. Tak niewiele brakowało do tragedii.
Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Zdawałem sobie sprawę, że Isabel może mieć poważny uraz psychiczny, ale obiecałem sobie, że pomogę jej, jeśli tylko będę w stanie.


Jak wrażenia, Robaczki?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro