∞Rozdział 1|| Tom I∞

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~***~

1600 lat później

Czasu Ziemskiego

Zniecierpliwiona rozejrzałam się po ludziach siedzących bądź stojących w autobusie, który od pewnego czasu próbował przebić się przez korek uliczny. Godziny szczytu nie tylko mi dawały się w znaki, lecz również i ludziom, których nastroje uderzały we mnie niczym fala rozbijająca się o piaszczysty brzeg plaży, co tylko potęgowało nieznośną migrenę. Pomasowałam skroń, odczuwając senność osób, którym przy hamowaniu maszyny leciały głowy do przodu lub do tyłu. Zamknęłam oczy, kiedy kolejnym odczuciem okazało się poddenerwowanie pasażerów, którzy to potupywali w miejscu lub stukali palcami w szybę. Przewróciłam oczami, domyślając się, że jedni właśnie spóźnili się na jakieś ważne spotkanie i ich kariera zawodowa wisi na włosku, a drugim właśnie stygnie obiad, która miła i posłuszna żona przygotowała, aby jej pączuś był zadowolony, zrezygnowała z wyjścia do przyjaciółki na plotki z nadzieją, że umili dzień mężowi, a tu klops. Obiad, tak czy siak, będzie zimny. Odkąd pamiętam, odczuwałam ludzkie nastroje. Czasem to się opłacało, lecz w większości doprowadzało do szału. Zdążyłam się przyzwyczaić, że nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę normalną dziewczyną. Przecież nikt zwyczajny nie żyje przez dwa tysiące lat.

Pierwsze moje wspomnienie to wioska z kilkoma ludźmi oraz drewnianym posągiem w lesie przedstawiającym bóstwo, w które wierzyli. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że jakimś cudem znalazłam się w wiosce Słowian. Nikt nie umiał wytłumaczyć, skąd się wzięłam. Powiadali, że znaleźli mnie w środku lasu nieprzytomną i na dodatek bez rodziców. Starszyzna podzieliła się na dwie grupy co do mnie, jedni uważali, że jestem dzieckiem jednym z bogów, a drudzy uważali mnie za demona przez to, że się nie starzałam. Dojrzewałam bardzo powoli i dopiero teraz, na początku XXI wieku, wyglądałam na dwadzieścia lat, kiedy w rzeczywistości miałam prawie dwa tysiące.

Poddenerwowana obserwowałam ludzi z przegubu autobusu, zauważyłam, że o tej porze był tu cały przekrój społeczeństwa; od małych rozwrzeszczanych przedszkolaków, które skakały w furii, kiedy najwidoczniej nie dostały upragnionej rzeczy, po staruszki, które pachniały mydłem oraz proszkiem do prania. Poczułam, jak mój żołądek wykonuje serię fikołków od tego zapachu i szybko zaczęłam oddychać przez usta, przełykając żółć, która wezbrała mi w gardle.

Za maską spokoju chowałam poirytowanie, kiedy co chwilę ktoś mnie szturchał lub wpadał, gdy kierowca gwałtownie zahamował. Całość dopełniał mężczyzna ubrany w granatowy garnitur z czarną teczką oraz telefonem w drugiej ręce. Stojąc obok mnie, wręcz krzyczał mi swoim piskliwym głosem do ucha, przez co znałam wszystkie szczegóły rozmowy, której naprawdę wolałabym nigdy nie usłyszeć.

Tępe pulsowanie w głowie zaczynało działać mi na nerwy. Modląc się o cierpliwość, pogrzebałam w mojej torbie i wyciągnęłam słuchawki i komórkę, aby chociaż na chwilę odseparować się od odczuć otaczających mnie ludzi. Kiedy wybrałam ulubiony kawałek, zamknęłam oczy relaksując się. Wszelkie odgłosy pasażerów zostały zagłuszone, a ja skupiłam się na słowach piosenki, dzięki czemu ból trochę zelżał. Jedyne co odczuwałam w tamtej chwili, był ruch autobusu, kiedy się zatrzymywał i ruszał.

Po kilku minutach dojechaliśmy na przystanek, a ludzie zaczęli potrącać mnie podczas wysiadania i wsiadania. Jedyną moją reakcją na to było zmarszczenie brwi. W końcu autobus znów ruszył i ponownie toczył się, próbując dojechać do celu. Po krótkiej chwili poczułam, jak ktoś szarpnął parę razy za rękaw mojej skórzanej kurtki. Na nowo wyprowadzona z równowagi otworzyłam oczy z zamiarem na nawrzeszczenia na delikwenta, który to śmiał mi przeszkadzać. Jednak mój plan poszedł w las. Moje spojrzenie było na poziomie jego klatki piersiowej. Unosząc wzrok, zdjęłam słuchawki i spojrzałam mu prosto w oczy, które nie jako jedyne nie były zasłonięte przez kominiarkę.

— Na podłogę! Kładź się! — odezwał się, opryskując mnie kropelkami śliny i wymachując przy tym pistoletem tuż przed moją twarzą.

Podążyłam wzrokiem za bronią, po czym rozejrzałam się po autobusie, wycierając przy tym twarz i powstrzymując się od wzdrygnięcia. Wszyscy pasażerowie zdążyli już wykonać polecenie terrorysty oprócz mnie. Zlustrowałam sylwetkę napastnika i wzruszyłam ramionami, kładąc się. Mężczyzna był ode mnie znacznie wyższy i przede wszystkim nie był sam.

— A teraz, gdy wszyscy grzecznie leżą, proszę o wyłożenie drogocennych rzeczy przed siebie.

Na francuski akcent uniosłam lekko głowę. Obok goryla, który mnie zaczepił, stał chudy mężczyzna również z kominiarką zasłaniającą twarz, lecz to on zdawał się być dowódcą osiłków. Stał dumny niczym paw i kiwnął do trzeciego z terrorystów, który opierał się o drzwi do kabiny kierowcy. Widziałam, że pod czarną kurtką ukrywał broń, taktyczny ruch, który uniemożliwiał przypadkowym przechodniom z ulicy zauważenia zamieszania i wezwania policji. Przewróciłam oczami i kątem oka zauważyłam, jak Francuz chodził między leżącymi i zbierał, co wysunęli przed siebie. Rozejrzałam się dyskretnie wokół, napotykając wzrok przerażonej kobiety, która ściskała swojego synka. Nagle wtuliła się w niego, przerywając kontakt wzrokowy, a ja domyśliłam się, że żabojad zatrzymał się tuż obok mnie. Nie podniosłam wzroku, czując jak jeden z osiłków, zapewne na skinienie szefa, podszedł, a jego ogromne buciory zatrzymały się tuż przed moją twarzą. Cudownie dwóch za jednym zamachem. Uśmiechnęłam się drapieżnie, czując, jak adrenalina wypełnia moje żyły.

— A ty nie masz dla nas podarunku, belle? — Po tonie Francuza domyśliłam się, że właśnie się uśmiecha.

Rzuciłam mu zimne spojrzenie, lecz po chwili poczułam, jak się duszę przez wrzynający się w szyję kołnierz mojej kurtki. Goryl podniósł mnie na wysokość oczu szefa, jakbym nic nie ważyła.

— Postaw ją — rozkazał żabojad, a kiedy mężczyzna wykonał polecenie, zaczęłam łapczywie oddychać. Terrorysta przyciągnął mnie do siebie i poczułam dotknięcie zimnego metalu na skroni, a po pojeździe poniósł się odgłos wciągającego głośno powietrza przez pasażerów. — Teraz wszyscy przejdą na drugą stronę z rękoma na głowie i bez żadnych sztuczek, bo jeśli nie, to rozwalę jej łeb.

Podczas gdy ludzie zaczęli kierować się we wskazane miejsce, osiłek wyszarpnął moją torbę i zaczął w niej grzebać w poszukiwaniu drogocennych rzeczy. Jakbym co najmniej przewoziła tam koronę królowej Anglii. Zamknęłam oczy, normalnie już oddychając. Czułam, jak ich barwa zaczynała się zmieniać.

— Wspaniale — ucieszył się Francuz — a teraz ty, skarbie, przeszukasz resztę toreb, czy aby nic nie zostało pominięte.

Mężczyzna przestał przykładać lufę pistoletu do mojej skroni i pchnął mnie tak, że wylądowałam na kolanach. Przyciągając do siebie jedną z porzuconych toreb, otworzyłam oczy i zerknęłam na drągala. Rozglądał się nerwowo, po pojeździe, a broń trzymał luźno. Błąd. Rozpinając zamek, zwróciłam wzrok na szefa całej operacji, wiedząc, że moje oczy są niczym neonowe latarnie. Na szczęście żabojad wydawał polecenia drugiemu z osiłków. Na lepszą okazję nie mogłam czekać. Gwałtownie odwróciłam się, podcinając nogami terrorystów. Po autobusie przeszedł szmer ekscytacji i nadziei. Siedząc w kucki, zerknęłam na tego, co stał przy kierowcy i zasłoniłam się w ostatnim momencie jego kolegą, przed nadlatującymi kulami. Spięcie się mężczyzny i krzyk jego agonii zadziałał na mnie niczym impuls, a adrenalina przyspieszyła moje tętno. Wyskoczyłam zza umierającego napastnika i stanęłam na nogi, po czym podbiegłam do tego, co strzelał. Osiłek zdawał się być w szoku po tym, co przed sekundą zrobił, więc nie zdążył się zasłonić, kiedy wyprowadziłam ogłuszający cios. Do jęczenia rannego dołączył charakterystyczny dźwięk przeładowywanego pistoletu oraz łkanie kobiety. Odwróciłam się i przekrzywiłam głowę na widok Francuza, który przytrzymywał chłopczyka, synka kobiety, z którą wcześniej nawiązałam kontakt wzrokowy.

— Nie podchodź, bo skręcę mu kark! Na podłogę, belle! — wrzeszczał złodziej, ciągnąc za sobą przestraszone, płaczące dziecko.

Nie obchodziło mnie co go i jego kumpli popchnęło do tego czynu. Skrzywiłam się i spojrzałam na chłopczyka. Jego brązowe włoski były potargane, a i tak już duże, załzawione i przerażone oczy rozszerzyły się na widok moich jarzących się na niebiesko.

— Proszę, nie... — szlochała matka dziecka. — Nie mojego synka...

Zerknęłam na nią kątem oka, a kiedy kobieta spostrzegła, że ją obserwuję, zamilkła i tak jak syn wpatrywała się zszokowana w moje oczy. Nie byłam w stanie myśleć racjonalnie o tej całej sytuacji, nie było na to czasu. Trzeba było działać. Całą uwagę skupiłam na napastniku, który szarpnął dzieckiem.

— Nie zrobisz tego, nie radzę — powiedziałam cicho, ale każdy mnie usłyszał przez dziwnie panującą ciszę. Zapewne ranny mężczyzna albo skonał, albo zemdlał, a pozostali wpatrywali się w scenę przerażeni.

— Odwróć się i ręce za głowę, wtedy go puszczę — zażądał Francuz, cofając się z chłopcem przyciśniętym do piersi.

Zacmokałam i pokręciłam głową. Spojrzałam na małego i mrugnęłam do niego. Odwróciłam się, aby po chwili wyprowadzić cios, a kiedy żabojad się osłonił, chłopczyk uciekł do matki. Po kolejnym uderzeniu bandytę zamroczyło i cofnął się, wyciągając rękę z pistoletem przed siebie. Zanim nacisnął spust, chwyciłam go za przegub i wykręciłam, rozbrajając go. Nie czekając, aż dojdzie do siebie, kopnęłam go w wewnętrzną część kolana tak, że nogi się pod nim ugięły. Powoli stanęłam przed nim i przyjrzałam mu się z obrzydzeniem. Jak ludzie mogli upadać tak nisko? Jak mogli coś takiego robić? Z warknięciem ogłuszyłam go, nie chcąc dłużej patrzeć na kanalię. Zanim jeszcze jego ciało upadło z cichym łomotem na podłogę, uspokoiłam się, czując, jak oczy wracają do swojej normalnej barwy i podeszłam do sterty toreb, wyciągając moją spod spodu. Gdy ją otrzepywałam, podszedł do mnie kierowca, a ludzie podnosili się, patrząc na mnie ze strachem zmieszanym z podziwem.

— Kim... — Kierowca odchrząknął, przełykając. — Kim ty jesteś?

Spojrzałam na mężczyznę w średnim wieku, z brązowymi włosami, który jeszcze chwilę temu siedział za kierownicą pojazdu i kurczowo ją trzymał. Podczas mojej walki z terrorystami, zjechał na pobocze i zatelefonował na policję. Przeszyłam go spojrzeniem, wyczuwając jego emocje. Strach, niewiedza i ulga wymieszane razem. Miałam dosyć atrakcji jak na jeden dzień.

— Nikim. Jedną z tłumu — odparłam, wciskając przycisk otwierający drzwi i wyszłam na letni deszcz.

Żaden z obecnych w pojeździe pasażerów nie odważył się mnie zatrzymać.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro