Rozdział I - Dalia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Wracaj tu, Dalia!

Zaczerwienione od biegu policzki uciekającej dziewczyny wydęły się, kiedy uśmiechnęła się od ucha do ucha. Ani myślała zwalniać. Delikatny wiatr smagał jej rozpuszczone ciemne włosy i wkradał się do płuc, wypełniając je delikatnym chłodem. Ludzie spoglądali na nią spode łba, ale nikt nie reagował. Widzieli to już dziesiątki razy, mieszkając w Moonhaven ciężko było nie znać wymykającej się co rusz z sierocińca Dalii.

– Zatrzymaj się albo będziesz zmywać gary przez następny tydzień! – wysapała rosła kobieta w tweedowej marynarce i spódnicy zdobionych jednakową kratą.

Krnąbrna dziewczyna przyspieszyła na przekór. Jeśli pani Pewterhand myślała, że ją zatrzyma byle groźbą, była w błędzie. Dalia pędziła niemal na oślep, mijając znajome strzeliste ceglane kamienice o zdobnych fasadach. Wyglądający zza brudnych szyb wąskich okien mieszkańcy tylko kręcili głowami. Dobrze wiedzieli, że dziewczyna albo nie ucieknie, albo zostanie odnaleziona jeszcze tego samego dnia. Nie miała dokąd się udać, z jednej strony czekał na nią okalający miasto mur, a z drugiej bezkres Morza Księżycowego. Także Dalia zdawała sobie z tego sprawę. Chciała po prostu przez chwilę poczuć wolność, przygodę. Jak tropiciele.

Wpadła na wąską uliczkę przypominającą ciasny, zacieniony przesmyk. Między ustawionymi blisko siebie ścianami strzelistych gmaszysk roiło się od ludzi. Przysadzisty mężczyzna w gustownym cylindrze z trudem próbował nie wypuścić z rąk bogato zdobionej laski; jakaś kobieta wykrzykiwała informacje o nowym wydaniu Dziennika Arthendale, trzymając wysoko uniesioną pomiętą gazetę; blisko jednej ze ścian przystojny młodzieniec próbował osłonić swoją wybrankę przed przeciskającym się tłumem. Do rynku prowadziło wiele dróg, ale ta była najkrótsza, stąd ten potworny tłok. Dalia uznała, że to znakomite miejsce, by zgubić panią Pewterhand. Zaczęła prześlizgiwać się między ciasno ustawionymi przechodniami.

– Auć! – jęknęła, gdy poczuła, że skaleczyła się o coś ostrego.

Zatrzymała się na chwilę i rozejrzała, ale w takim tłumie nie potrafiła określić, o co zahaczyła. Spojrzała na ramię. Rana była ledwie draśnięciem, gdyby nie kropelka krwi, która zabrudziła jej grubą, białą koszulę, Dalia nie miałaby po niej śladu. Na materiale dało się dostrzec niewielką dziurkę, ale ubranie i tak było sfatygowane. Dziewczyna westchnęła i już chciała ruszać dalej, gdy nagle poczuła silny uścisk na nadgarstku.

– Mam cię! – wyzipiała zdyszana pani Pewterhand, triumfalnie unosząc zaostrzony podbródek wieńczący pociągłą twarz niczym iglica odwróconej wieży.

Dalia zgrzytnęła zębami. Liczyła, że uda jej się uciec na ciut dłużej.

– Następnym razem będę szybsza – mruknęła, unosząc kąciki ust.

– Bezczelna smarkula! – fuknęła Pewterhand. – Za grosz szacunku! Mam nadzieję, że Silverpride zdecyduje się tym razem zgarnąć ciebie!

Dalia zamrugała, a w jej niebieskich jak tafla morza oczach błysnęły iskry.

– James ma przyjechać? Kiedy? – wyszeptała przejęta.

– Dziś wieczorem – burknęła Pewterhand, poprawiając klapy tweedowej marynarki. – Dla ciebie to pan Silverpride.

– Mam wrażenie, że on widzi to inaczej.

– Posłuchaj mnie, Dalio, nie zrób wstydu. Nie wiem, co sobie wyobrażasz, ale tropicieli należy traktować z należytym szacunkiem.

– Jest pani tu nowa, pani Pewterhand – oznajmiła dziewczyna, machając niedbale ręką. – James traktuje mnie jak młodszą siostrę. Szczerze to mam nadzieję, że tym razem zdecyduje się wziąć mnie ze sobą. W końcu jestem już prawie dorosła.

– Dorosła? – parsknęła rosła kobieta. – Masz piętnaście lat!

– Niedługo szesnaście – poprawiła ją Dalia. – Damy niewiele starsze ode mnie wychodzą za mąż.

– No właśnie, damy. Ty nie jesteś damą, tylko sierotą, której dajemy schronienie – syknęła Pewterhand, poprawiając osłaniającą jej głowę kapotkę. – Tak czy inaczej, jesteś już dość duża, by można było rozważać oddanie cię tropicielom. Mielibyśmy jeden problem z głowy.

Tak, proszę! Byłoby wspaniale, pomyślała Dalia. Uścisk na jej nadgarstku nie zelżał, Pewterhand szarpnęła ją za sobą, wyciągając dziewczynę z wąskiej uliczki. Długo maszerowały szerokimi drogami, po których wlekły się zaprzęgnięte w konie wozy, a sprzedawcy wykrzykiwali coś spod rozpostartych wzdłuż ścian kamienic prostokątnych, pstrokatych baldachimów. Nikt nie zwracał uwagi na dziewczynę i prowadzącą ją panią Pewterhand. Taki widok mogli obserwować dość często. Dalia uniosła głowę, spoglądając na pochmurne niebo. Pogoda nie dopisywała. Wciąż było dość chłodno, ale niedługo miała nadejść wiosna. Dziewczyna żywiła nadzieję, że nim ta się skończy, będzie już pełnoprawną adeptką tropicieli. W końcu pojawiła się okazja. James przybył do Moonhaven z wizytą. Kiedy widziała go po raz ostatni dwa i pół roku temu, była za młoda, ale teraz? Uśmiechnęła się. Mniej więcej w jej wieku zaczynało się szkolenie większości tropicieli. Prawie wszyscy bali się, że zostaną wybrani, ale Dalia nie marzyła o niczym innym. Prawda, polowania na lykany były niebezpieczne, ale przygoda z tym związana musiała być nie do opisania. Przemierzanie gór, lasów i łąk. Patrole. Czasem nawet heroiczne boje z wilczymi pomiotami wewnątrz miast. Na samą myśl, Dalia nabierała wypieków na twarzy.

Nawet nie zorientowała się, kiedy dotarła wraz z panią Pewterhand pod drzwi znajdującego się nieco na uboczu obskurnego budynku. Stary drewniany gmach rozpościerał się półkolem na zabłoconym podwórzu. Dwie ledwo stojące wieżyczki wybudowane na skrajach frontowej ściany zdawały się patrzeć na Dalię jak wiecznie niezadowolone opiekunki.

– I pamiętaj – napomniała pani Pewterhand, unosząc palec. – Zmywasz przez następny tydzień. Oczywiście o ile nie pojedziesz stąd razem z panem Silverpride'em.

Dalia skrzywiła się nieco na dźwięk słowa „pan". Nie pasowało jej do Jamesa, choć z pewnością nie gardził, gdy ktoś zwracał się do niego w ten sposób. Ktoś, ale nie Dalia. Zawsze była z nim na ty. A przynajmniej tak długo, jak sięgała pamięcią.

– Jasne – mruknęła, kiedy jej opiekunka złapała za okrągłą mosiężną klamkę.

Drzwi otworzyły się z podłym skrzypieniem. Oczom Dalii ukazał się mały, półokrągły hol, ubogi w światło słoneczne, które wpadało przez zaledwie jedno niewielkie okno pod stropem, bardziej przypominające bulaj niż montowane przy dworskich dachach lukarny. Podstarzałe i zagrzybione gdzieniegdzie ściany oblewał ciepły blask brudnych naftowych lamp, zwisających z sufitu na hakach jak kawały mięsa w rzeźni. Dalia mlasnęła z niesmakiem. Sierociniec w Moonhaven nie należał do najznamienitszych rezydencji, nie przystawał nawet do małych, za to schludnych mieszkań w kamienicach, ale dziewczyna zdążyła się już przyzwyczaić. W końcu mieszkała tu, dokąd pamiętała.

– Do wieczora jeszcze daleko – burknęła Pewterhand, po czym uśmiechnęła się lekko. – Chciałam dać ci czas wolny na czytanie, ale skoro tak ci spieszno do oddziałów tropicieli, musisz przyzwyczaić się do modłów. Idziemy do kaplicy.

Nie, tylko nie to, pomyślała Dalia, ale nie powiedziała ani słowa, zamiast tego fuknęła cicho i dała się poprowadzić za nadgarstek. To była jedyna rzecz, która nie podobała jej się w tropicielach. Czy naprawdę musieli być pieskami Zakonu Srebrnych Róż? Rozumiała, że to Zakon uformował oddziały tropicieli, ale nie wierzyła, że ich potęga brała się z pobożności.

– A cóż to, niepokorna Dalia znów uciekła? – rzucił młody, wysoki chłopak, szczerząc się od ucha do ucha i podpierając ręce na biodrach.

– Och, zamknij się, Jonathan – wycedziła przez zęby Dalia, kiedy mijała wyrostka w korytarzu.

– Nie rozumiem, po co tak ciągle zwiewasz?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Westchnęła i ruszyła dalej za panią Pewterhand. Jonathan nigdy by jej nie zrozumiał.

– Powinnaś wziąć sobie jego słowa do serca – szepnęła opiekunka. – Mądry chłopiec z niego.

Może mądry, pomyślała Dalia, za to jaki nudny.

Nim się obejrzała, przekroczyła próg pomieszczenia, które służyło za kaplicę. W odróżnieniu od pozostałych izb w sierocińcu, ta sprawiała wrażenie wyjątkowo zadbanej. Niewielka, wypełniona kilkoma rzędami solidnych ławek nawa ciągnęła się aż do małego, acz bogatego ołtarzyka, przy którym dumnie stała misternie wykonana rzeźba przedstawiająca kobietę o krągłych, choć przysłoniętych w całości tuniką kształtach. Nie miała jednak ludzkiej twarzy, w jej miejscu malowało się oblicze owieczki. Postać deptała głowę wykutego w kamieniu mężczyzny, choć trafniej byłoby rzec – jego wilczy łeb. Antropomorficzne zwierzęta zdobiła dokładnie nałożona farba – w przypadku kobiety z głową owcy dominowały odcienie bieli, srebra i niebieskiego, zaś u mężczyzny z wilczym pyskiem dostrzec można było głównie czerń, złoto i czerwień.

Dalia doskonale znała te postacie. Boginię Ainę zawsze przedstawiano w ten sposób. Symbolizowała życie, niewinność i umiar, miażdżąc utożsamianego ze śmiercią, grzechem i przesadą demonicznego Thara.

Pani Pewter przyklęknęła na jedno kolano, przykładając otwartą dłoń do nosa, a następnie składając ręce w dziękczynnym geście.

– Pod twoją egidę, uciekamy się, święta bogini. Chroń nas, Aino, o zbawczyni nasza, radości nasza, protektorko nasza. Od wilczych pazurów racz nas zawsze wybawiać...

Dalia nie słuchała dalej. Uklękła w ślad za opiekunką i zaczęła w ciszy recytować modlitwę. Jej usta poruszały się same, doskonale znała formułkę. Myślami była jednak zupełnie gdzie indziej. Nie potrafiła skupić się na niczym innym niż na nadchodzącej wizycie Jamesa.

***

Długie, ponabijane gdzieniegdzie gwoździami blaty ław w stołówce nie uginały się od obfitości. Co prawda nie można było rzec, że sieroty głodowały, ale porcje nie wyglądały ani na szczególnie sycące, ani smakowite. Dalia rozgrzebywała podrdzewiałym widelcem swoją porcję kaszy podanej w niezbyt apetycznie wyglądającym sosie. Nie potrafiła myśleć o kolacji. Nie teraz, kiedy lada moment miał zjawić się James.

– Jonathan się na ciebie patrzy – szepnęła ruda, pyzata dziewczyna, szturchając Dalię pod blatem.

Ta instynktownie uniosła podbródek i zerknęła w kierunku stołu, przy którym siedział wysoki chłopak. Faktycznie się na nią gapił, ale kiedy tylko poczuł na sobie jej spojrzenie, oczy uciekły mu w przeciwnym kierunku.

– I co z tego, Sharon? – syknęła Dalia.

– No wiesz – odparła ruda, uśmiechając się i odgarniając niesforny kosmyk za ucho – jest całkiem przystojny.

Dalia prychnęła i uśmiechnęła się zadziornie.

– Nawet gdyby był jednym z Wysokich Lordów, nie miałby u mnie szans.

– Dlaczego? – Sharon przekrzywiła głowę i zamrugała z niedowierzania.

– Jest potwornie nudny.

– Nie uważasz, że trochę...

Drzwi stołówki otworzyły się na oścież z głuchym trzaskiem.

– Drogie dzieci! – oznajmiła z progu pani Pewterhand, poprawiając guzik kraciastej marynarki. – Przywitajcie naszego gościa, pana Jamesa Silverpride'a!

– Pełnym tytułem, proszę – mruknął stojący obok niej barczysty mężczyzna, unosząc podbródek i ściągając z głowy brunatny kapelusz o szerokim rondzie.

Pewterhand zamrugała, ale szybko odchrząknęła i poprawiła się:

– Przywitajcie pana Jamesa Silverpride'a, tropiciela Zakonu Srebrnych Róż, czerwoną ramkę i zarządcę kwatery w Highpeak.

– Tak lepiej.

– James! – krzyknęła Dalia, zrywając się z krzesła tak prędko, że niemal je przewróciła.

– Co ja ci mówiłam, mała... – zaczęła Pewterhand, ale nie zdołała dokończyć.

– Dalia! – zawołał tropiciel, uśmiechając się szeroko. – Ale wyrosłaś!

Dziewczyna zatrzymała się dopiero dwie stopy przed górującym nad nią o półtorej głowy Jamesem. Wyszczerzyła zęby. Omiotła wzrokiem jego ciemną, bujną czuprynę wijących się we wszystkie strony loków, iskrzące radością niebieskie oczy i smukłe, pobliźnione policzki. Na chwilę zatrzymała się przy srebrnej broszce w kształcie róży otoczonej czerwoną jak krew ramką, po czym spojrzała na nienaganny uśmiech Jamesa. Tęskniła za nim.

– Ciebie chyba nie przerosnę.

Tropiciel zarechotał. Położył dużą, choć zgrabną, upstrzoną pierścieniami dłoń na czubku głowy dziewczyny i zmierzwił jej włosy.

– Pewnie nie – rzucił.

– Zatem, drogie dzieci! – wtrąciła po chwili pani Pewterhand. – Pan Silverpride wybierze dziś dwoje z was na potencjalnych adeptów w szeregach tropicieli!

W pomieszczeniu zapanowała martwa cisza. Wszyscy patrzyli po sobie w milczeniu, nie kryjąc niepewności w oczach. Dotyczyło to zwłaszcza sierot w wieku zbliżonym do Dalii. Niektórzy z nerwów zagryzali zęby, inni dumnie, choć niepewnie unosili podbródki.

– Zgłaszam się na ochotniczkę! – zagrzmiała Dalia, zaplatając ręce na piersi.

– Powoli, młoda, to tak nie działa – spokojnie oświadczył James.

Dziewczyna westchnęła. Wiedziała o tym. Musiał najpierw zobaczyć, jak sobie radzi. W końcu na szkolenie brało się najlepszych.

– Zapraszam wszystkich na boisko! – oznajmiła pani Pewterhand, po czym klasnęła dwukrotnie.

Krzesła zaczęły piskliwie szurać o parkiet. Niektóre sieroty w pośpiechu kończyły kolację, inne z pełnymi brzuchami ruszały w kierunku drzwi. Wkrótce cała grupa, w ślad za opiekunką i tropicielem, mijała szerokie korytarze, zmierzając w kierunku tylnego wyjścia z budynku.

– Długo się nie widzieliśmy – rzuciła w stronę Jamesa Dalia. – Czekam na obszerną relację.

– Może jutro. Będzie nieco więcej czasu.

– Oj, no nie bądź taki! Zdradź chociaż, co robiłeś ostatnio. Zabiłeś jakiegoś lykana?

– Bo to jednego – rzucił James, unosząc kącik ust. – Ostatnio trafił się nawet białogrzywy.

– Białogrzywy? – wysapała Dalia z iskierkami w oczach. – Sam go załatwiłeś?

– Sam – przyznał dumnie tropiciel.

– Przecież one są ogromne! I potężne!

– Jestem czerwoną ramką, nie zapominaj o tym.

No tak. Kolor krawędzi srebrnej broszki na piersi wskazywał rangę tropiciela. Czerwona oznaczała najwyższy stopień. James musiał być prawdziwym autorytetem dla swojej formacji. W końcu w całym Arthendale czerwonych ramek było wedle wiedzy Dalii mniej niż dziesięć.

Tylne drzwi sierocińca otworzyły się z łoskotem. Co by nie mówić o pani Pewterhand, miała sporo siły w rękach. Przebijające się przez chmury niemrawe światło rzucało blask na szerokie boisko. Prostokątny, udeptany plac był miejscami zabłocony i zajmował sporą połać otoczonego stalowym płotem podwórza. Po obu jego stronach ustawiono rzędy stalowych słupków do gry w piłkę prętową, ale tego dnia nie mogły się do niczego przydać.

Założywszy ceremonialnie swój kapelusz, James porozstawiał nieco ponad tuzin sierot w równym rzędzie na środku placu. Pozostałym, młodszym, nakazał stanąć z boku. Pani Pewterhand popędziła do stojącej nieopodal drewnianej komórki i wyjąwszy z niej kilkanaście dębowych, struganych kijków, rozdała je ustawionej w szeregu młodzieży. Barczysty tropiciel obnażył prostą, wykonaną z prawdopodobnie wysokiej próby srebra szablę. Obok pochwy, z której mężczyzna wyswobodził ostrze, kołysała się druga broń – rapier o pięknej, zdobnej rękojeści osłoniętej siecią licznych złotych obłęków sięgających szczytu krótkiego podkrzyża.

– Źle – mruknął James, wytrącając patyk z rąk jednego z młodzików sprawnym ruchem ostrza.

Podszedł do kolejnego chłopca, sytuacja się powtórzyła, a tropiciel tylko pokręcił głową. Ciężkie obcasy wysokich butów tropiciela głucho uderzały w udeptaną ziemię. Nadszedł czas na Sharon. Na nią James jedynie popatrzył i ruszył dalej – nie umiała nawet poprawnie chwycić kija. Kiedy zaraz potem zbliżył się do Olive, dobrze zbudowanej blondynki, ta natarła na niego, zanim zdążył wyprowadzić cios. James krótkim ruchem nadgarstka pokierował swoje ostrze tak, że zbił z toru nadciągający kijek. Ospale zamachnął się na drewniany oręż, by go przeciąć, jednak Olive sprawnie uniknęła ciosu.

– Nieźle – mruknął James, a blondynka z niemrawym przerażeniem w oczach dopiero teraz zdała sobie sprawę, co mogło to dla niej oznaczać.

Błyszcząca klamra szerokiego pasa zabrzęczała, kiedy Silverpride postąpił wzdłuż rzędu kandydatów. Nadeszła kolej Jonathana. Ten nawet nie uniósł kija. Nigdy nie widziało mu się zostać tropicielem.

– Widzę, że udajesz – oznajmił James.

Jonathan ani drgnął.

– Nie chcesz po dobroci? W porządku.

Tropiciel zamachnął się na chłopaka, po czym opuścił szablę, a ten instynktownie uchylił się, blokując cios kijkiem, aż poleciały drzazgi. Silverpride uśmiechnął się szelmowsko, a Jonathan zgrzytnął zębami, przeczesując nerwowo proste, brązowe włosy.

– Tak myślałem – powiedział zadowolony z siebie James.

Po kilku krótkich pojedynkach z nieradzącymi sobie sierotami mężczyzna stanął przed wyprostowaną Dalią. Jego błękitne oczy zdawały się mówić: „pokaż, co potrafisz". Nie minęła chwila, a natarł na dziewczynę z impetem. Ta sprawnie przeturlała się w bok, szybko stając na równe nogi. Wiedziała, co robi. Wielokrotnie ćwiczyła szermierkę z kijkiem. Biła w tym Olive na głowę. Sprawnie uniknęła następnego cięcia. A potem kolejnego. James nie walczył na poważnie, ale dawał z siebie wyraźnie więcej niż przy pozostałych kandydatach. Zakręcił szablą nad głową, po czym opuścił ostrze na Dalię. Cięcie było szybkie. Zbyt szybkie. Dziewczyna złapała kij oburącz, by je zablokować. Świst. Srebro przecięło drewnianą zasłonę z potwornym trzaskiem. Dalia aż pisnęła, kiedy ostrze zatrzymało się tuż nad jej głową.

– Całkiem, całkiem – rzucił zawadiackim tonem James, chowając szablę do pochwy.

– Całkiem, całkiem? – oburzyła się dziewczyna.

– Mogło pójść lepiej.

Dalia parsknęła, ale nie skomentowała. James celowo dał jej wycisk. Dobre relacje z tym tropicielem miały, jak widać, swoją drugą stronę. Wiedział, że jest tu najlepsza, nie chciał dawać jej forów. Dziewczyna miała nadzieję, że tylko upewnił się w swoim przekonaniu.

– Jak długo zajmie panu podjęcie decyzji? – zapytała Silverpride'a pani Pewterhand, kiedy ten przechadzał się wzdłuż szeregu, taksując kandydatów wzrokiem.

– Już to zrobiłem – odparł krótko James.

Dalia wypięła pierś. To była jej szansa. W końcu mogła się stąd wyrwać, zaznać prawdziwego życia, nie tego za rozpadającą się ścianą sierocińca.

– Jedzie tych dwoje – powiedział po chwili James, wskazując na Jonathana i Olive.

– Co?! – Dalia aż zagotowała się ze złości. Odrzuciła kij i wyszła przed szereg. – Ale przecież...

– Podjąłem decyzję.

Niebieskie oczy dziewczyny zapłonęły gniewem. Nie wierzyła w to. Co się stało? Przecież James wiedział, że ze wszystkich zebranych to ona najbardziej nadawała się na tropicielkę.

– Panie Silverpride – zaczęła Pewterhand, kwasząc minę – jest pan pewien? Daję głowę, że Dalia byłaby lepszą...

– Śmiesz kwestionować moje wybory? – James uniósł podbródek, a jego wzrok stał się chłodny i pozbawiony szacunku. – Kim ty jesteś, żeby mówić czerwonej ramce, kto nadaje się na tropiciela?

Pani Pewterhand z trudem przełknęła ślinę i cofnęła się o krok.

– Przepraszam, ja...

– Daruj sobie. Twoje przeprosiny nic nie znaczą.

– James! – wtrąciła się Dalia, podbiegając do tropiciela. – Dlaczego?

Silverpride odwrócił się do dziewczyny i posłał jej ponury uśmiech.

– Nieźle sobie radzisz, ale to jeszcze nie czas. Może za rok lub dwa, kto wie?

– Ostatnio też tak mówiłeś – syknęła Dalia. – W czym jestem gorsza od Jonathana i Olive?

James nachylił się nad jej uchem.

– Im później zaczniesz szkolenie, tym większą będziesz mieć szansę, że wyjdziesz z niego cało – szepnął.

– Nie musisz się tak o mnie martwić! Jeśli zacznę za dwa lata, będę do tyłu!

Tropiciel westchnął się i wyprostował. Naciągnął kapelusz na oczy.

– Nie zmienię zdania. Życz swoim znajomym szczęścia, młoda. W kwaterze wcale nie będzie im łatwiej niż w sierocińcu – powiedział, po czym zwrócił się do zatrwożonej pani Pewterhand. – Niech przygotują bagaże. Ruszamy jutro po południu.

***

Przez okno skromnego pokoiku wlewało się blade światło zachodzącego słońca. Już lada moment miało zgasnąć, by ustąpić miejsca srebrzystemu blaskowi księżyca. Chmury zdążyły zniknąć, a ciemnopomarańczowe, niknące promienie bez żadnych przeszkód sięgały niewielkiej szafy z nadszarpniętym zawiasem i dwóch wąskich łóżek ustawionych przy przeciwległych ścianach. Na jednym z nich Dalia wciskała twarz w niewygodną poduszkę. Nie rozumiała, dlaczego James nie wybrał jej. Być może się o nią martwił, ale to nie usprawiedliwiało jego decyzji. Kto miał sobie lepiej poradzić ze szkoleniem?

– Dziś jest pełnia.

Co ta przeklęta Sharon wygaduje? Jakie to ma w ogóle znaczenie? – pomyślała Dalia.

– I co z tego? – wymamrotała w poduszkę.

– To romantyczne. W książkach kochankowie zawsze spotykają się przy pełni księżyca, aby wyznać...

– Na litość, czy ty czytałaś kiedyś w ogóle porządny romans? – mruknęła Dalia, odrywając głowę od poduszki.

– Porządny? – Sharon zamrugała i przeczesała palcami burzę nieuczesanych rudych włosów.

Jej współlokatorka machnęła ręką.

– Nieważne.

– Po prostu zazdroszczę ci tego, jak Jo na ciebie patrzy.

– Doprawdy? – prychnęła Dalia. – Kiedy wyjedzie do pieprzonej kwatery w Highpeak, twój problem rozwiąże się sam.

– Mówiłaś, że James znał twojego ojca. Może to dlatego nie chciał cię zabrać?

– Mam to głęboko w dupie, Sharon. To i tego twojego Jonathana.

Na chwilę zapanowała cisza, przerywana jedynie terkoczącym skrobaniem korników poukrywanych w zaniedbanym drewnie.

– Zawsze pragniemy tego, czego nie mamy – szepnęła Sharon, a w jej oczach rozbłysły smutne iskry.

– Może – przyznała cicho Dalia. – W gruncie rzeczy to chyba nic złego.

Jej powieki robiły się ciężkie. Zupełnie jak miniony dzień. Zazwyczaj nie kładła się tak wcześnie, teraz jednak sen zbliżał się do niej nieubłaganie. Zamknęła oczy, a drobne, majaczące mroczki szybko zmieniły się w przejrzyste, nienaturalne obrazy tkane przez jej ogarnięty snem umysł.

Widziała lykana. Białogrzywego. Monstrualna, wysoka na niemal trzydzieści stóp bestia rwała pazurami drewniane ściany sierocińca, wilczym łbem dziurawiąc strop. Śnieżnobiała sierść, przyjmująca na szyi formę skłębionego, puchatego futra, była obryzgana krwią, równie czerwoną, co widoczne przez zniszczony dach niebo. Obserwując przedziwny senny obrazek, Dalii wydawało się, że czuje ból. I to nie tylko ten psychiczny, który przypominał jej o tym, że to właśnie przez lykany, które rozszarpały jej rodziców, zanim w ogóle zdążyła ich poznać, trafiła do sierocińca. Nie. Czuła kaleczący, rozrywający fizyczny ból. Nie wiedziała, jak długo to trwało. Budziła się. Chyba. Zaraz potem ponownie traciła przytomność. Świat wirował.

Kiedy ocknęła się na nieco dłużej, patrzyła w gołe niebo rozświetlone promieniami słońca. Chyba jechała na jakimś nieosłoniętym wozie. W pamięci ziała jej jedna wielka pustka. Uniosła delikatnie głowę. Na grzbiecie karego konia dostrzegła barczystego mężczyznę w kapeluszu, który dwoił jej się w oczach.

– James? – jęknęła.

– Śpij, młoda – rzucił troskliwie tropiciel.

Głowa Dalii osunęła się na deski podłogi wozu. Ten bujał się bardziej niż powinien, a obrazy rozmazywały się dziewczynie przed oczyma. Zamknęła powieki. Odpłynęła. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro