Rozdział 8. Laura

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lipiec, 2022.

Spoglądałam przez okno, obserwując róże zasadzone przez babcie pod oknem pokoju, który zajmowałam. Delikatne kwiaty tańczyły wraz z gwałtownym wiatrem, atakowane ciężkimi kroplami deszczu. Niebo niemal w całości pokrywały gęste, burzowe chmury, a cała okolica tonęła w mroku, choć była ledwo druga po południu. Jedynie nagły i krótki blask błyskawicy, poprzedzony ostrym hukiem grzmotu, rozświetlał na moment horyzont, przywodząc na myśl błysk lampy od aparatu.

Nawałnica trwała już dłuższą chwilę. Dzisiejszego dnia, po raz pierwszy poczułam, że się nudzę, a siedziałam tu już dobrze ponad tydzień. Żałowałam, że wczoraj nie przeszłam się jednak do biblioteki po jakąś książkę. Nie mogłam w nic pograć ani obejrzeć filmu, ponieważ nie miałam tutaj dostępu do internetu, przynajmniej innego niż niewielki pakiet w moim telefonie, który starczał na prowadzenie rozmów przez komunikator, okazjonalne użycie blika, podczas zakupów lub odebranie mms-a. Zresztą, oglądanie czegokolwiek na małym ekranie w moim smartphonie byłoby co najmniej niewygodne. Poza tym, babcia zabroniła mi czegokolwiek włączać, wliczając w to mój telefon, z uwagi na niebezpieczną pogodę panującą za oknem. Choć blok posiadał piorunochrony, a kontakty w ścianach uziemienie, nie zamierzałam podważać jej zdania i grzecznie stosowałam się, do jej zasad.

Mama wielokrotnie opowiadała mi o wydarzeniu ze swojego wczesnego dzieciństwa. 

Podobno, gdy była bardzo mała i razem z babcią, przebywały akurat w starym, drewnianym domu należącym do prababci. Tamtego dnia w budynek uderzył piorun i poraził je obie. Najmocniej dostało się mojej babci. Piorun uszkodził jej serce, przez co na ponad miesiąc wylądowała w szpitalu i była w stanie śpiączki. Moja mama, która w czasie tego zdarzenia, siedziała jej na kolanach, szczęśliwie wyszła z tego cało. Od tego momentu i jedna i druga przez całe swoje życie, aż po dzień obecny, odczuwały silny lęk przed burzą. 

Obawa przed tym zjawiskiem udzieliła się nawet mi. Pomimo że nigdy nie doświadczyłam czegoś podobnego, a przeżycia towarzyszące tak traumatycznej chwili znałam jedynie z opowieści bliskich, sama podskakiwałam w miejscu przy głośniejszym grzmocie.

Intensywne, donośne dźwięki, ostre światło czy zapachy, stresowały mnie i drażniły, prawdopodobnie znacznie bardziej, niż powinny. Burza, w połączeniu ze świadomością tego, co spotkało członków mojej rodziny oraz tendencja do kreowania katastroficznych scenariuszy, którą odziedziczyłam po ojcu, tworzyły bardzo niekomfortową mieszankę. Ileż to razy w myślach, widziałam obraz siebie, stojącej pod najwyższym drzewem w okolicy, nagle rażoną przerażającym blaskiem prosto z rozgniewanego nieba, trudno zliczyć. 

Była to irracjonalna obawa, bo tylko skończony głupiec (lub szalony naukowiec) mógłby wpaść na tak absurdalny pomysł, jednak nie potrafiłam nad tym panować.

Byłam "przewrażliwiona". Takie określenie słyszałam w swoim życiu niemal na okrągło. W podstawówce żyłam w przekonaniu, że moja nieśmiałość i płaczliwość to kwestia dziecinnego podejścia do świata. Z czasem, winę za wzmożone odczuwanie emocji zarówno swoich, jak i tych z otoczenia, zrzuciłam na okres i problemy z hormonami. 

Niestety, niezależnie od tego, w którym dniu cyklu aktualnie byłam, w tej kwestii nic się nie zmieniało.

Nadal potrafiłam wzruszyć się na najgłupszej scenie w filmie czy podczas czytania książki. Łzy same ciekły mi po policzkach i nic nie mogłam z tym zrobić, niezależnie od tego, jak bardzo się starałam. Z każdej strony słyszałam, że mam wziąć się w garść. Niezależnie od tego, jak wiele razy próbowałam tłumaczyć innym, że to nie takie proste, miałam wrażenie, że w ich oczach dostrzegam jedynie brak zrozumienia dla mojego stanu. 

Bardzo nie lubiłam tej części siebie, bo sprawiała, że czułam się gorsza i bałam się podejmować decyzje, nawet te najbardziej trywialne. Byłam tchórzem i beksą.

O ile w podstawówce czułam się niewidzialna, to w gimnazjum notorycznie ktoś mnie zaczepiał i wyzywał. Rówieśnicy kpili z mojej nieśmiałości i "nijakiego charakteru" tylko dlatego, że lubiłam czytać przy akompaniamencie muzyki klasycznej i nie interesowałam się modą lub popularnymi boysbandami. Nie malowałam się, a do szkoły przychodziłam w bluzie i wytartych dżinsach. Moje trampki pokrywał tusz z długopisu, którym zapisywałam ulubione na ten czas cytaty. Myśli, które motywowały mnie do działania i poprawiały samopoczucie, zwłaszcza w szare, deszczowe dni.

Zabawa moim kosztem trwała w najlepsze do czasu, aż w końcu wzięłam się w garść. Po przełamaniu ogromnej psychicznej blokady, zmęczona dokuczaniem i brakiem reakcji ze strony nauczycieli (jeśli nie liczyć standardowych odzywek w stylu: "kto się czubi, ten się lubi" lub "zignoruj go, to tylko takie końskie zaloty"), zwyzywałam jednego z drugim w kilku, mało wybrednych słowach. To była dla mnie pamiętna chwila. Nie tylko zapewniłam sobie święty spokój do końca szkoły, ale również odblokowałam w swojej głowie obszar, odpowiedzialny za odruchy obronne i cięte riposty. 

Ceną za tę nową umiejętność było kilka uwag w dzienniku i obniżona ocena z zachowania.

Westchnęłam ciężko i spojrzałam przez ramię, na niewielką półkę z książkami. Trochę klasyki w stylu Szekspira, coś o papieżu, segregator pękający od kart ze zdrowymi przepisami, których ani razu nie widziałam na tutejszym stole i parę współczesnych, ckliwych romansów. Co przyjazd, znajdowałam u babci nową pozycję. Nestorka rodu jakiś czas temu wplątała się w niechcianą subskrypcję i teraz co miesiąc, dostawała do skrzynki nową książkę. Nie była tym faktem szczególnie zachwycona, jednak stanowczo odmawiała jakiejkolwiek pomocy w tej kwestii, ponieważ nie chciała robić ludziom kłopotu.

Nie miałam ochoty na zagłębianie się w teologicznych rozważaniach ani tym bardziej na romantyczne historie, pełne schematycznych rozwiązań. A ponieważ pośród ciemnych, monotematycznych okładek klasycznej literatury, dostrzegłam wiele swoich szkolnych lektur, od razu wiedziałam, że ta opcja również odpada. Z braku innych opcji sięgnęłam po opasły segregator i zajęłam się studiowaniem przepisów. Z rozbawieniem dostrzegłam, że kilkanaście z nich wpięto do góry nogami. Wrodzony perfekcjonizm nie pozwoliłby mi przejść obok czegoś takiego obojętnie, dlatego zaraz zabrałam się za porządkowanie kart. 

Zawsze to jakieś zajęcie.

***

– Zaraz, jaki ślub? – zapytałam zdziwiona. Odkleiłam telefon od nagrzanego ucha i spojrzałam na wyświetlacz, jakby miało mi to pomóc lepiej zrozumieć mamę, z którą rozmawiałam od dłuższego czasu.

– No ślub, kościelny, z weselem – odpowiedziała mi, z nutą rozbawienia w głosie.

– To wiem, ale w sensie, że kto z kim? – zapytałam ponownie. Imiona, które podała wcześniej, brzmiały w mojej głowie jakoś obco.

– Pamiętasz ciotkę Bożenkę, z Gdyni? Młodszą siostrę babci Jadzi?

Zastanowiłam się. Babcia Jadzia była mamą mojego taty. Wiedziałam, że ma kilkoro rodzeństwa, ale wszyscy mieszkali daleko i nigdy ich nie spotkałam. Miałam dużą rodzinę i wielu jej członków znałam wyłącznie z opowieści i zdjęć.

– No... – Uznałam, że przytaknę, dla świętego spokoju.

– Najmłodsza córka cioci Bożenki, Sandra, wychodzi za mąż. Jakoś we wrześniu, czekaj mam tutaj... – urwała, a w uszach zaszeleścił mi nieprzyjemny dźwięk przekładania kartek. – Dwudziestego czwartego, w sobotę.

– We wrześniu? Masz na myśli, że za dwa miesiące? – Upewniłam się, czy dobrze kalkuluję.

– No tak.

– Jakoś późno dają znać.

Mama westchnęła. Wyraźnie usłyszałam jej oddech w głośniku.

– To dość zabawna historia, choć to taki śmiech przez łzy. Łzy żenady. Gdyby nie wyjazd Grześka, to pewnie w ogóle byśmy tego zaproszenia nie dostali. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy w ogóle je przyjąć.

– Co się stało, mamo? Zazwyczaj lubisz takie imprezy.

– Bo zazwyczaj, jak sama wspomniałaś, dostaje zaproszenia wcześniej, a okoliczności sugerują mi w twarz, że jestem piątym kołem u wozu, bo się komuś koperty nie będą zgadzać – burknęła.

– Ciocia Bożenka coś odwaliła?

– Nie użyłabym takiego określenia... ale jest dość adekwatne, muszę się zgodzić. – Przytaknęła. – Widzisz, nie byliśmy nawet uwzględnieni na liście gości. Prawdopodobnie dostalibyśmy tylko informacje drogą pantoflową, że ślub się odbył, gdyby nie Grzesiek. Twój brat przypadkiem wpadł na Klaudię, siostrę Sandry i od słowa, do słowa dowiedział się o weselu. Usłyszał też, że kilka osób już się wykruszyło i brakuje gości, a wszystko opłacone. Klaudia o spotkaniu powiedziała ciotce i Sandrze i chyba wyczuli okazję, do nadrobienia braków.

– Albo było im głupio udawać, że nie istniejemy po spotkaniu twarzą w twarz... – wtrąciłam się.

– To też – zaśmiała się mama. – Poza tym, Grzesiek się wygadał, że jest na wyjeździe służbowym, sponsorowanym... – dodała, podkreślając ostatnie słowo.

Tym razem to ja westchnęłam.

– No tak, cały Grzesiek. Otwarty jak monopolowy pod blokiem, cały czas. Wszyscy jesteśmy zaproszeni?

Mama parsknęła.

– Wszyscy, ty też. Po pierwsze, gdyby zaprosili naszą trójkę bez ciebie, to byłby afront i doskonale o tym wiedzą. Po drugie, ciocia ma na oku jakiegoś kolegę Sandry... który jest synem jej koleżanki i podobno strasznie przeżywa, że ma przyjść sam. Tu znowu wkopał cię brat. Sandra napisała do niego ostatnio, czy kogoś masz, żeby wiedziała ile zaproszeń wysłać, a on wypaplał, że nie.

Jęknęłam.

– Chyba czas odkopać kombinezon taktyczny – wymamrotałam.

I rozmówić się z bratem – dodałam w myślach.

Nie lubiłam wesel, a przynajmniej tych, które zawierały konkretne, znienawidzone przeze mnie zwyczaje. Nie trawiłam tandetnej muzyki, przy czym nie miałam problemu z bawieniem się do piosenek disco polo, o ile nie traktowały o seksie, zdradzie lub ściąganiu poszczególnych elementów garderoby. Nie znosiłam pijanych wujków, wciskających swoje przydługie nosy w dekolt każdej panny, jaka była pod ręką. Szczególną wzgardą darzyłam zabawy oczepinowe, polegające na obmacywaniu się z obcymi ludźmi czy oklepane łapanie bukietu, głównie dlatego, że zawsze znalazł się ktoś, kto wepchnął mnie do kółeczka na siłę.

Na zaczepnych wujków udało mi się znaleźć sposób. Wystarczyło przyjść na taką zabawę w kombinezonie, z szerokimi, długimi nogawkami, o luźnym kroju i z golfem po samą brodę. Do tego wielkie okulary, zerówki, kok jak z korporacji i obowiązkowy grymas wiecznego niezadowolenia na twarzy. Jak dotąd, działało. Wątpliwej jakości amanci, odpuszczali najdalej po dwóch spojrzeniach. Byłam wówczas uosobieniem zodiakalnego znaku "zakaz wjazdu". W zasadzie od wielu lat zawsze chodziłam ubrana w kombinezon lub spodnie, z jakąś zabudowaną bluzką. 

To był mój znak rozpoznawczy i gwarancja świętego spokoju.

Na kiczowate piosenki starałam się nie zwracać uwagi, a wepchnięta w kółko do łapania bukietu, w kilka sekund szacowałam prawdopodobną trajektorię lotu ozdobnego wiechcia. W ostatniej chwili robiłam ślizg, oczywiście w przeciwnym kierunku. Najlepsze zostawiałam jednak na koniec. Obserwowanie nienawistnych, pełnych pogardy spojrzeń starszych pań, gdy z wymalowanym na twarzy triumfem, zasiadałam ponownie do stołu, najbliżej rogu jak to tylko było możliwe. Mościłam się przy tym jak kura na swojej grzędzie.

– Wiesz, nie musisz jechać, jeśli nie chcesz – rzuciła mama. – Niedawno zerwałaś z Maksem, nie musisz znosić nieudolnych prób swatania co poniektórych, upartych osobników... Poza tym to drugi koniec kraju, a ty wtedy będziesz na tydzień przed początkiem roku akademickiego. To dobre wytłumaczenie, nikt nie będzie się gniewał.

– To prawda, że to drugi koniec kraju... – Powtórzyłam za mamą, mamrocząc pod nosem. Czy opłacało się w ogóle ruszać z domu, tylko po to, by utrzeć nosa paru osobom, które widuję raz na parę lat lub wcale? Cała Polska do przejechania... Zaraz. – Mamo, gdzie dokładnie ma być to wesele?

– Gdzieś pod Gdańskiem. Wyślę ci zaraz zdjęcie zaproszenia, to sobie zobaczysz. A, co?

– Muszę kupić sukienkę! – pisnęłam w słuchawkę.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro