Luty, 1940r.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

,,Była zszokowana prezentem. Powoli i delikatnie przesuwała palcami po szkle ramki. Była cicha, zamyślona jakby żyła w świecie w którym jest tylko ona i zdjęcie. Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Oświetlił jej twarz niczym wschodzące słońce oświetla plażę nadmorską. Po chwili jej oczy zaczęły także się uśmiechać. Siedziałem w ciszy na krześle i się jej przyglądałem. Łaknęła oczami każdy najmniejszy szczegół zdjęcia. W końcu ocknęła się i przytulając zdjęcie do piersi, spojrzała na mnie. Nic nie musiała mówić, kropelki łez spływające po dołeczkach w policzkach mówiły wszystko. Jak bardzo jest to udany prezent, jak dużo radości sprawiło jej patrzenie na ową rzecz. A uśmiech patrzący na mnie mówił jedno, kocha mnie tak bardzo jak ja kocham ją".

                                                                                      ***

Mówi się święta, święta i po świętach. Każdy kto to tak mówi ma rację. Tak szybko to minęło. Święta, wigilia i nowy rok. To był taki miły czas. Taki rodzinny i radosny. Wspólna kolacja z chłopakami i ich rodziną była niczym gwiazdka z nieba. Już nawet nie wspomnę o prezencie Maćka! Ob był przecudowny, już go nawet postawiłam na honorowym miejscu (oczywiście prezent nie Maćka) - czyli na półce nad biurkiem. Zawsze gdy na niego spoglądam uśmiecham się od ucha do ucha a serce roście mi wielokrotnie. Te zdjęcie pokazuje wszystkie uczucia, emocje naszej dwójki. Gdy przy nim jestem, zapominam o wszystkich smutkach. Gdy spoglądam na jego włosy zawsze w nieładzie, na doskonałą żuchwę, usta wyginające się w szczery uśmiech, na białe i czyste zęby i na końcu w oczy. Kiedy w nie spoglądam widzę całą jego szczerość, miłość, emocje nim targające. Znam go kilka lat a odczuwam, że znam całe życie. Wie gdy mi smutno, wie kiedy chcę pohamować śmiech lub kiedy kłamię.

Dzisiaj właśnie idziemy naszą czwórką na Stare Miasto. Zawsze gdy tam chodzę odczuwam wielką przynależność do tego miasta. Zawsze gdy zadzieram głowę do góry i widzę te piękne, starodawne kamieniczki moja twarz się uśmiecha. Gdy siedzę pod Kolumną Zygmunta i patrzę w stronę Zamku, wyobrażam sobie jak to kiedyś ludzie tu żyli. Jak mieszkał król Poniatowski? Czy przechadzał się nad Wisłę? Czy wychodził z zamku u patrzył na ludność warszawską? Czy kiedykolwiek pomyślał, jak przez jego wybory zmieni się kraj? Czy myślał, że Polska nie będzie istnieć przez sto dwadzieścia trzy lata? Jedno miejsce a tyle pytań. Choć Warszawa zmieniła się, przybyło budynków i mostów ta jedna dzielnica zostaje ta sama - Stare Miasto.

Zaczął nam się luty, miesiąc siarczystych mrozów. Wczoraj w południe było -13 stopni! W nocy to ja nawet nie chcę wiedzieć!

Wychodzę a pod kamienicą czekają już chłopcy. Opatuleni szalikami i szczelnie zakrywającą uszy czapką. Widzę jak o czymś gawędzą a na ich policzkach są czerwone, naturalne rumieńce. Wymachuję ręką i krzyczę:

- Czołem chłopaki!

- Kama, ty nawet w zimie! Musisz się drzeć. No proszę cię, daj spokój. Robisz się nudną Kamilką - złośliwie uśmiechnął się Janek.

- Rudy, ty jesteś nudny jak flaki z olejem! - odparł z radością Maciek

- Ja chociaż umiem robić flaki, mądralo - szturchnął go Bytnar.

- A tam jedzenie, kto jest najlepszy harcerzem w całej stolicy? - spytał Glizda

- Jasne, że Zocha! - odparli chórem

- Co ja się z wami mam, gamonie - pokręcił głową jak zawsze spokojny Tadeusz.

- Oj dobra, chodźcie nie rozmawiać mi tu. Idziemy na Stare Miasto! - zawołałam z uśmiechem

Tylko pokiwali głowami i ruszyliśmy.

Za parę minut zobaczyłam stare zabudowania, byłam szczęśliwa.

- Co Kama, fajnie tu. No nie? - spytał Janek z triumfalnym uśmiechem na twarzy

- Pewnie, że fajnie. Janeczku to Stare Miasto. Tutaj czuję się jakbym przeniosła się w czasie! Ten inny chodnik, te kolorowe kamieniczki, ten potężny gmach zamku w centralnym miejscu. I na to wszystko patrzy Zygmunt. Tylko tutaj tak się czuję - spojrzałam w górę na niebo.

- Tak, ale niebo jest takie samo. Księżyc i słońce też są takie same jak wtedy. Zamek został pomalowany, kamieniczki kiedyś zostaną zburzone, chodnik wyblaknie. Nawet ludzie będą inni niż my teraz - mówili na przemian Maciek z Jankiem.

- Może i macie rację, ale ludzie to odbudują. Będzie podobny zamek do tego, będą kościoły, będą kamieniczki. I wtedy też każdy będzie to zachwalał. Ci ludzie z przyszłości będą mieli wierną kopię, my oryginał. To nasze pocieszenie - Tadeusz poklepał po plecach chłopców.

- Nie chciałbym żyć i patrzeć na kopię Starego Miasta. To byłoby nie fajne - wygięłam usta pokazując ,,obrzydzenie".

- Rozumiem cię. Pomyśl tylko, miałabyś wyjście? Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma - zacytował Maciek, siedząc na schodkach pod kolumną, patrząc przed siebie.

                                                                                     ***

Nikt nie da wiary, ale znalazłam pracę! Jestem na tyle stara, że muszę zarabiać. Bogata od razu nie będę, ale to zawsze coś. Będę sprzedawać kapelusze na pobliskim targu. Praca taka sobie, ale nie ma powodu do narzekania.

Już dzisiaj zaczynam tam pracować. Właśnie widzę już stoisko przy którym zaraz będę sprzedawać.

Siadam za stolikiem i rozmawiam z właścicielką. Wie, że nie potrafię mówić po niemiecku wie, że mogę obsługiwać klientów w języku naszym polskim.

Po kilku godzinach pracy widzę jakąś awanturę. Po chwili wyłania się zza zakrętu dwóch mężczyzn. Jeden z nich jest starszy, ma on długą brodę i opaskę z gwiazdą Dawida na ramieniu. Tuż za nim biegnie esesman. Zezłoszczony krzyczy coś do Żyda i tłucze pięściami po jego twarzy. Tego już za dużo! W biały dzień ten Niemiec bije bezbronnego człowieka w miejscu publicznym.

Wybiegam zza stoiska i podbiegam do esesmana.

- Puść go - mówię spokojnym głosem powstrzymując ciosy.

- Nie przeszkadzaj mi, polski psie - ryknął z pogardą.

Gdy tylko usłyszałam te słowa i zauważyłam, że odwrócił twarz w moją twarz, szybko uderzyłam pięścią w tą część jego ciała. Mimowolnie stracił równowagę. Poprawiłam swój nokaut, kopiąc go po nogach a później w brzuch.

Uspokojona zrozumiałam, że muszę uciec. On posiada przy sobie broń.

Szybko uciekam w kierunku kamienic, za nimi zaczyna się Stare Miasto. Biegnę ile sił w nogach i nawet się nie odwracam. Boję się, że tamten mnie dogoni. Dam radę już kilka metrów i będę w motłochu ludzi! W tłumie głów, nikt mnie nie rozpozna. Gdy byłam już bezpieczna, było mi tak gorąco a do przecież mroźny luty!

Byłam z siebie dumna, że to zrobiłam.

Pomogłam temu człowiekowi.

Oby tak dalej Kama!

                                                                                       ***

Nadchodzi powoli wiosna. Niedługo zazielenią się trawniki i wszelkiego rodzaju rośliny. Będzie coraz cieplej i pojawi się ten świetny zapach wiosny!

Aby uczcić tą panującą jeszcze zimową aurę, dzisiaj idę na akcję. Plan na dzisiaj jest dość prosty. W nocy idziemy na Krakowskie Przedmieście i malujemy na murach literę ,,V". Jeśli ktoś by nie wiedział, to pierwsza litera od słowa Victoria czyli zwycięstwo.

Zadanie nie wydaje się aż tak bardzo trudne. Farba, pędzel i ostrożność. Dzisiaj na akcji nie będzie Tadeusza. Biedak rozchorował się okropnie! To pewnie przez te mrozy. Strasznie żałuje, że akurat teraz dopadła go choroba. Spokojnie, jest z nim coraz lepiej, ale lepiej nie kusić losu.

Z racji tego idę tylko ja, Maciek i Janek. Oj, przepraszam idzie Ala, Alek i Rudy. Ciągle zapominam, że jak jest akcja nie mamy imion lecz pseudonimy.

Robi się już późno, więc zakładam płaszcz i czapkę. Do kieszeni chowam pistolet dany mi przez Orszę. Do drugiej kieszeni chowam orzełka, znalezionego we wrześniu.

Wychodzę i już na schodach widzę chłopców. Zachowują się bardzo cicho w co trudno uwierzyć! Patrzą w ciszy przez okno na klatce schodowej.

Lekko pukam ich w plecy i kieruję się do schodów aby zejść na dół.

Gdy jesteśmy na zewnątrz w końcu mogę się po ludzku przywitać.

- Ty tu Kama się nie witaj. Bierz no pędzel i zmykamy na Krakowskie - szeptał Janek podając mi gruby pędzel.

- Ja w przeciwieństwie do niektórych - spojrzał ,,karcąco" na kolegę - powiem ci: Serwus Kama - mówił śmiejąc się Maciek.

- Chociaż ty - obróciłam teatralnie oczami.

Gotowi kierowaliśmy się we właściwym kierunku.

Już szłam z pędzlem pod pałac Staszica, Janek pod kościół św. Krzyża a Maciek pod pomnik Mikołaja Kopernika.

Żadnego żołnierza, żadnej policji, aż dziwne w tych czasach! Chwyciłam pędzel i zamoczyłam go w białej farbie. Po chwili na murach pałacu pojawiła się metrowa litera ,,V". Spojrzałam na pomnik Kopernika. Maciek z radością na twarzy spoglądał na swoje dzieło.

- Fajne, no nie - uśmiechnął się.

Wzięłam go za rękę i razem skierowaliśmy się do Janka. On z dumą na twarzy pokazał swoje cudeńko.

I już w następnej chwili wracaliśmy do domów. Szczęśliwi, młodzi ludzie idą patrząc na warszawskie ulice. Nikt chyba by się nie domyślił, że wracamy z akcji Polskiego Państwa Podziemnego. Nikt by nie zgadł, że w naszych kieszeniach są pistolety.

Dla ludzi jesteśmy zwykłymi, młodymi ludźmi. Ach, chciałabym być taka. Nas jednak ludzie zapamiętają za uśmiech nie za to co zrobiliśmy dla kochanej Polski.







Wiem kochani, rozdział krótki! Obiecuję, że następny będzie taki cool! Mam już świetny pomysł!

Kto będzie recytował wiersz Testament Mój na konkursie powiatowym? Kto będzie organizował zbiórkę o Kamieniach na Szaniec a nie jest zastępowym?

JA, JA, JA!

Coraz więcej ludzi czyta historię Kamy. Serce rośnie, tyle mogę napisać.

Do następnego rozdziału!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro