*VIII* Nie zostawiajcie mnie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Z pokoju Janka wyszedł wysoki mężczyzna w okularach, zamknął swoją torbę ze sprzętem medycznym i poprawił szary płaszcz. Stanął przed postacią Tadeusza, podrapał się po siwych, krótkich włosach.

-Proszę sobie nie robić nadziei, jego stan jest bardzo krytyczny. Nie daję mu za dużych szans. - oznajmił doktor z grobową powagą na twarzy. Mówił bez żadnego nawet przejawu współczucia w głosie. Jak nie  człowiek, a maszyna. Zośka aż zacisnął pieści z tej ingnorancji z jaką się spotkał, mimo tego, że sam często zachowywał się w ten sam sposób. Nie myślał o tym teraz. Teraz się tylko wściekał i martwił. Martwił to mało powiedziane, on był śmiertelnie przerażony. Czuł też wielką niesprawiedliwość. Wszyscy wokół niego albo byli poszkodowani, albo umierali, a jego nic nie ruszało. Alek leżał ciężko ranny w szpitalu, Rudy jeszcze ciężej, w pokoju obok, a on był nietknięty. Cały i zdrowy.

-Dziękuję, Panie doktorze. Do widzenia. - zamknął za nim drzwi. Od tego wszystkiego zakręciło mu się w głowie, asekuracyjnie oparł się plecami o dębowe drzwi, osunął się na podłogę, podkulając kolana pod brodę. Po policzkach zaczęły płynąć mu strumienie łez. Musiał szybko je opanować, obiecał sobie, że nie będzie płakać przy Janku, który przecież czekał za ścianą. Wziął kilka głębszych odechów i otarł mokrą twarz. Podniósł się i podreptał do ukochanego. Cały się trząsł, a drobne kropelki wciąż mimowolnie spływały z jego oczu.

Rudy czekał na swoją śmierć, odliczał do niej godziny. Pragnął umrzeć, a jednocześnie tak bardzo chciał żyć. Chciał żyć dla swojej mamy i siostry, dla przyjaciół, dla Tadka, najważniejszej osoby w jego życiu. Ale jednocześnie okropnie cierpiał, miał już dość bólu, który czuł od tylu dni. Jeszcze nie tak dawno temu marzył o wyzdrowieniu, planował z Zośką wyjazd na wieś i był niemal pewien, że się on odbędzie. Z upływem czasu dotarło do niego, że to niemożliwe i to kiedy odejdzie z tego świata to tylko kwestia dni, a może nawet godzin. Nie miał już żadnych nadziei. Mimo to, gdy rozmawiał ze swoim chłopakiem, robił  dobrą minę do złej gry. Trzymając jego smukłą, zimną dłoń tworzył z nim plany i wizję przyszłości, jak mantrę powtarzał, że czuję się coraz lepiej. Postanowił sobie, że nigdy  nie wspomni o własnej śmierci.

Zobaczył stojąca postać Zośki w progu izby, zaschnięte i nowe łzy na jego policzkach połyskiwały w słonecznym świetle, wpadającym przez okno. 

-Tadeusz... - westchnął, uśmiechając się nieudolnie. Szatyn podszedł szybko do łóżka i ucałował czoło Bytnara, potem usiadł na fotelu tuż obok. - Ej, nie płacz. - Jasiek szturchnął go delikatnie dłonią, a ten znów otarł wilgotną twarzyczkę. - Będzie dobrze. - na te słowa Tadeusz wybuchł kolejną falą szlochu, on już sam nie wierzył, że jego chłopak wyzdrowieje. Nie trzymał się już własnych postanowień, siedział i ryczał obok Rudego. Czuł się bezsilny, nie mógł go uratować. Widząc to, Bytnar złamał się. Nie chciał już mydlić oczu Zośce, z resztą Zawadzki był zbyt inteligentny na takie gierki. Również złamał własną zasadę. - Obiecałem...obiecałem, że cię nie zostawię. - wyjąkał, zaciskając mocniej palce na dłoni Tadka. - Chyba cię okłamałem.

-Co ty wygadujesz? Nie zostawisz mnie, jeszcze chwila i będziesz zdrów.

-Przepraszam. - teraz on już też łkał słonymi łzami. - Przepraszam. - powtórzył.

-Skarbie, ale za co ty mnie przepraszasz? Przestań.- wdrapał się na łóżko i wtulił w siebie bezwładne ciało Jasia.- Musisz być tylko twardy. - mruknął mu do ucha. Rudemu przypomniał się wtedy wiersz, odszukał w pamięci jego fragment. Nie wiedział czy aby na pewno tak brzmiał ów tekst, ale zaczął cicho recytować tak, jak mu się wydawało, że brzmiał.

Lecz zaklinam niech żywi nie tracą nadziei
A kiedy trzeba na śmierć idą po kolei
Jak kamienie rzucane przez Boga na szaniec

Zośka wypowiedział razem z nim  pojedyncze słowa. Nie godził się na ani jego śmierć, ani śmierć Alka, ani nikogo innego kogo kochał. Już tyle osób stracił. Czy to nie wystarczy?

-Kocham cię, Aniołku. - musnął wargami jego opuchnięty policzek.

-Ja ciebie też kocham, Tadziu. - wymamrotał prawie bezdźwięcznie. Potem nagle zupełnie przestał się ruszać, co Zośka zauważył dopiero po chwili. Sam zapomniał jak się oddycha, gwałtownie uniósł się do pozycji stojącej. Pochylił się nad leżącym chłopakiem i sprawdził puls. Pulsu już nie było. Osunął się na fotel, zaczął oddychać gwałtownie, chuśtając przód i w tył.

-Wstawaj, idioto! - powiedział to tak, jakby chciał go obudzić do szkoły. Jak surowy, starszy brat. - Janek! Janek... - drzwi od mieszkania trzasnęły, do środka wparował Anoda. Tadek ucałował zimne usta, Rudego i wymijając kolegę w drzwiach, ubrał kurtkę i wyszedł z domu. Nie mógł widzieć dłużej martwego ukochanego. Nie chciał go takie oglądać. Wpadł w jakiś dziwny trans. Szedł przed siebie, nogi prowadziły go do szpitala. Do Aleksego. Rikszą przejechał kilka ulic. Czuł się troche jak za czasów małego sabotażu. Riksza była wówczas głównym środkiem ich transportu. Rudy i Alek nimi jeździli. To były zdecydowanie weselsze czasy.
Stanął przed dużym budynkiem, wokół kręciło się dużo osób. Polaków i Niemców. Wszedł do środka i wdrapał się po schodach na piętro. Korytarzem poszedł prosto i skręcił w ostanie drzwi. Po drodze wchodził w ludzi. Czy to w pacjentów czy w zabiegane pielęgniarki. W końcu stanął w progu salki. Dawidowski rozmawiał z Basią i dopiero po chwili zauważył obecność przyjaciela. Wyszczerzył się szeroko.

-Serwus, Zocha! Kochanie, zostawisz nas na chwilę? - blondynka pokiwała głową, wstała, ucałowała czoło narzeczonego i wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Tadeusz usiadł na metalowym stołku obok łóżka. Twarz Maćka była nieco bledsza, ale wciąż niepokojąco radosna. Mimo wszystko wyglądała choro, słabo.

-Jak się czujesz, bracie? - wymusił uśmiech.

-Wspaniale, jak widać. - zachichotał chłopak. - A jak się miewa nasz Janeczek? - gdy zobaczył malujący się smutek na twarzy Zawadzkiego, zrzędła mu mina.

-Rudy nie żyje. - oznajmił pozbawionym emocji tonem, a potem ryknął głośnym płaczem. Alek zacisnął zęby i pięść.

-Cholera.

- Ja go kochałem. - zawył i położył głowę na materacu.

-Wiem, domyśliłem się. - Dawidowski ułożył dłoń na jego barku.

-Nic nie zrobiłem, nie pomogłem mu. Tobie też nie pomogłem.

-Nie mogłeś nic zrobić, a ja sobie poradzę. Wyliżelę się, zobaczysz.

-Musisz, Alek. Musisz, słyszysz? Ja sobie bez was obu nie dam rady. - uniósł się. Kilka minut później, chłopcy pożegnali się, a Zośka zapowiedział, że przyjdzie z wizytą nazajatrz. Wrócił do swojego domu. Wlekł się przez ulicę i wszędzie widział Rudego. Czy to podczas akcji, czy zwyczajnego spaceru. W mieszkaniu zarówno ojciec, jak i siostra chcieli z nim porozmawiać, ale on nie mial na to ochoty. Nie miał siły. Udał się do swojej sypialni, położył się na łóżku i nieustannie, do wieczora gapił się  w sufit. Przypominał sobie różne sytuacje ze swoim ukochanym. Przywoływał jego śmiech. Głos. Nagle do pokoju wbiegła Hanka. Miała wyraźnie zmartwioną twarz.

-Alek zmarł. - wydukała, po czym wyszła zostawiając Zośke samego z tą tragiczną wiadomością. To już było za wiele. Stracił ukochanego i brata.
Został już tylko on. Sam. Poczucie niesprawiedliwości uderzyło go z powieloną siłą. On też musiał zginąć. Nie chciał już żyć. Nie czuł w ogóle powodów do dalszego chodzenia po tej ziemi. Nie miał już siły na to wszystko.

***

Ciche wersy Mazurka Dąbrowskiego wybrzmiały nad wspólnym grobem Rudego i Alka. W końcu wszyscy się rozeszli. Został Tadeusz, a pod rękę trzymała go Hala. Pilnowała aby się z tego wszystkiego nagle nie przewrócił. Zośka w dzień ich śmierci płakał po raz ostani, potem chodził jakby oszołomiony. Nie odzywał się prawie wcale, nie uśmiechał. Mało jadł, nie mógł spać w nocy. Położył bukiecik margaretek na kopcu z ziemi. Stali tam jeszcze kilka minut, Halina opierała się głowa o jego ramię i głaskała kojąco kciukiem, trzymaną przez siebie rękę. Potem Zawadzki odprowadził Glińską do jej mieszkania i sam wrócił do siebie.
Kolejne tygodnie były takie same. Wlekł się smętnie. Chodził na akcje, na chwilę nawet wyjechał na wieś. Ale przez cały ten czas czekał aż to on dostanie kulkę w potylicę i spotka się ze swoimi bliskimi, których już nie ma. Nie potrafił się pogodzić z ich startą. Nie potrafił i nie chciał zaakceptować myśli, że ich już nie ma, że już nigdy ich nie zobaczy. To było zbyt nierealistyczne, żeby było prawdą. Nie wierzył w to, choć mijały dni, tygodnie, miesiące.

Serwus! Dzisiaj smutny rozdział
:( ja wiem. Przed nami już tylko epilog. Żegnam was Misiaki, siea! 🐻

Słup


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro