Żałowałem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


HAJIME

Irvine, California

Obudziłem się nagle i ciężko oddychając, usiadłem na łóżku. Łokcie oparłem o kolana podciągnięte pod brodę, po czym, ciągle na wpół przytomnie, ukryłem twarz w dłoniach i przez chwilę siedziałem w takiej pozycji, czekając, aż kołaczące w klatce serce zwolni, uspokoi się. Koszulka lepiła się do pleców, a na piersi oraz pod pachami widniały ciemne plamy od potu. Na ten widok skrzywiłem się z niesmakiem, a potem potarłem kolejno powieki, nos oraz policzki, zupełnie tak, jakbym chciał zedrzeć z nich skórę. Usilnie starałem się przywołać obrazy ze snu, lecz żaden nie przyszedł.

Spuściłem nogi z łóżka i posławszy ukradkowe spojrzenie w stronę uchylonych drzwi, wstałem ociężale, aby poczłapać do łazienki. Tam ochlapałem twarz zimną wodą i przyjrzałem się sobie w lustrze wiszącym nad umywalką. Nie zdziwiłem się zbytnio, gdy kolejny raz, dokładnie tak samo jak codziennie ostatnimi czasy, ujrzałem wymizerowaną twarz i oczy bez życia. Wydąłem wargi. Najpóźniej jutro będę się musiał ogolić, jeżeli nie chciałem w najbliższych dniach przypominać miastowego żula. Odruchowo przejechałem po ostrej kępkach krótkich, ciemnych włosków na żuchwie i zerknąłem w okno, za którym ciemność nocy powoli ustępowała miejsca szarości poranka; cichego, świeżego, jeszcze niczym nieskalanego.

Wachlarz cholernych, niezliczonych możliwości.

Uśmiechnąłem się krzywo.

Prawie jak w idiotycznych coachingowych tekstach motywacyjnych.

Zrzuciłem z siebie przepoconą piżamę i wrzuciwszy ją do kosza na brudy, wciągnąłem czysty strój do biegania. Na odchodne jeszcze raz rzuciłem okiem na własne odbicie, przyklepałem sterczące na wszystkie strony włosy, a potem opuściłem łazienkę, kierując się do kuchni, skąd na korytarz wylewał się miękki, żółtawy blask.

Stanąłem w drzwiach sypialni, opierając się barkiem o ścianę, i skrzyżowałem ramiona na piersi.

Lily siedziała skulona na krześle i obgryzając paznokieć u kciuka, tępym wzrokiem wpatrywała się w laptop stojący na stole. Obok komputera walały się dwie, prawdopodobnie już puste, puszki po energetykach, a tuż przy nich opróżniona do połowy paczka serowych Snyder's. Bambusowa miska na środku ławy była w całości zawalona obierkami po mandarynkach.

Westchnąłem.

Gdy położyłem dłonie na jej szczupłych barkach, wystających spod ogromnego swetra, ukochana prawie podskoczyła na stołku.

Zmierzyła mnie spojrzeniem zmęczonych, czerwonych oczu, a potem odetchnęła, opierając czoło na dłoni. Jej cera, teraz skąpana w świetle ekranu, sprawiała wrażenie wyjątkowo bladej i niezdrowej, suche wargi popękały, a w miejscach pęknięć pojawiły się niewielkie strupki.

– Co tu robisz tak wcześnie? – zapytałem.

Siąknęła nosem, zacisnęła usta w wyrazie rozdrażnienia i pokręciła głową tak gwałtownie, że z koka upiętego niestarannie na czubku głowy wysunęło się kilka pojedynczych pasm.

– Dziś w ogóle się nie kładłam – wychrypiała. – Muszę skończyć esej do... – zawahała się i zerknęła na zegar na kuchni – ...do dziesiątej. Zostało mi więc jakieś pięć godzin, zanim udupię przedmiot, a nie jestem nawet w połowie. – Stuknęła łokciami o blat, rozczapierzone palce wsunęła we włosy, delikatnie je szarpiąc. – Mam dość, Hajime, jestem nieprzytomna...

Nadąłem policzki i wypuściłem powietrze z sykiem, z trudem powstrzymując się od przypomnienia, że miała wystarczająco dużo czasu na napisanie referatu i na pewno zdążyłaby to zrobić, gdyby tylko zabrała się za to odpowiednio wcześniej, zamiast imprezować w klubach ze znajomymi, chodzić na zakupy i przesiadywać u koleżanki. Zamiast tego zacząłem powoli masować jej ramiona, czując pod palcami spięte mięśnie.

– Wiem, co chcesz powiedzieć... – usłyszałem. – I pewnie będziesz miał rację, ale to nie zmienia faktu, że nie chcę i nie potrzebuję aktualnie rodzicielskich kazań.

– Przecież nic nie mówię – mruknąłem.

Przytaknęła. Na powrót skupiła wzrok na ekranie, gdzie na pustej stronie migał kursor; powoli, jakby drwiąco, pojawiał się i znikał – przypomnienie o niedokończonym wypracowaniu, widmo niezaliczenia przedmiotu.

Lily zawiesiła dłonie nad klawiaturą. Kolejny raz przygryzła wargę, zamrugała szybko, po czym zacisnęła pięści. Zaraz jednak uniosła oczy, uśmiechnęła się leciutko i pogłaskała mnie po policzku.

– Wróć dzisiaj wcześniej, dobrze? – zagadnęła.

– Wiesz, że nie mogę kończyć wcześniej zajęć – odparłem bezbarwnym tonem. – Niedługo zawody. Rodzice i bez takich numerów nie dają mi żyć.

– Tak, wiem. – Westchnęła. – Ale byłoby fajnie, gdybyś chociaż dzisiaj zdołał się wcześniej wyrwać.

– Czemu? Planujemy coś?

– Może... – oznajmiła z zagadkowym uśmiechem. – Pomyślałam, że będzie miło, jak ten szczególny dzień spędzimy tylko we dwójkę.

Zamrugałem.

– Bo wiesz, jaki dzisiaj dzień, prawda, Hajime? – Przechyliła głowę i przeczesała leniwie moje włosy między palcami.

Przygryzłem wargę, rzuciwszy przelotne spojrzenie na kalendarz przyczepiony magnesami do lodówki.

– Wtorek? – podsunąłem niepewnie, a widząc coraz bardziej naburmuszoną minę narzeczonej, przełknąłem ślinę i spróbowałem jeszcze raz: – Dziewiąty stycznia? Dzień Martina Luthera Kinga?

Zabrała rękę.

– To osiemnastego.

Wydąłem wargi.

– Dzień Świstaka? Nie wiem... Urodziny twojej matki? – strzelałem, a Lily w tym czasie ze znudzeniem oglądała swoje poobgryzane paznokcie z odpryśniętym błękitnym lakierem.

Pomasowałem miejsce między brwiami.

– Zgoda, poddaję się. Co to za szczególny dzień?

Lily w odpowiedzi jedynie westchnęła i machnęła dłonią.

– Nieważne – burknęła pod nosem.

Parsknąłem.

– O, świetnie, więc teraz robisz halo również z niczego? – burknąłem pod nosem.

– Robię halo? – Uśmiechnęła się stanowczo zbyt słodko, trzepocząc rzęsami i zaplatając ramiona na piersiach.

– A nie? Jeżeli chcesz mi coś powiedzieć, zrób to wprost. Po cholerę te podchody i sprawdziany z samego rana? Masz chyba lepsze rzeczy do roboty, prawda? Nie możesz mnie więc po prostu uświadomić, jaki dzisiaj dzień, i wrócić do pisania? Ach, nie, zapomniałem! Najpierw musisz mi uświadomić, jakim koszmarnym człowiekiem jestem, więc zrobisz udręczoną minę, przestaniesz się odzywać, a potem wylejesz swoje gorzkie żale na Instastory.

Przymknęła powieki i odetchnęła, ściągając usta w dzióbek.

– Najpierw – podkreśliła – chcę ci uświadomić, że sam także powinieneś pamiętać o ważnych rzeczach.

Przewróciłem oczami.

– Widocznie ta rzecz nie jest taka ważna, skoro o niej nie pamiętam – odparowałem i obserwowałem, jak urocza buzia narzeczonej na krótką chwilę wykrzywiła się w grymasie bólu.

Lily zaczerpnęła drżąco tchu, a potem zadarła brodę, by móc spojrzeć mi prosto w twarz.

– To ciekawe, że nie pamiętasz o czymś, co dotyczy naszego związku, natomiast o urodzinach kumpla, którego nie widziałeś od czterech lat, nie trzeba ci było przypominać – odgryzła się.

Drgnąłem.

Na wspomnienie Oikawy raptownie zaschło mi w gardle, dłonie bezwiednie zacisnąłem w pięści.

– Naprawdę próbujesz się z nim porównywać? – zapytałem powoli.

Nie odpowiedziała, a w jej jasnych oczach na sekundę zamigotała niepewność. Spuściła głowę i lekko nią pokręciła.

– Tak sądziłem. Następnym razem, zanim wpadniesz na pomysł licytowania się poziomem zaangażowania, zastanów się, czy swojemu nie masz nic do zarzucenia – syknąłem. – Może nie jestem najlepszym człowiekiem na świecie, ale staram się, okej? Naprawdę się staram...

– Może za mało? – Weszła mi ostro w słowo.

Otworzyłem usta i zaraz na powrót je zamknąłem. Wzruszyłem ramionami.

– Może i tak, ale bardziej na tę chwilę nie potrafię.

Sapnęła, podpierając się pod boki.

– A może nie chcesz? Ostatnio ciągle gdzieś wychodzisz, tak naprawdę już tylko noce spędzasz w domu, w ogóle nie rozmawiamy. W Japonii też tak było. Znikałeś wieczorem, gdy spałam, albo z samego rana, zanim się obudziłam. A gdy byłeś obok, to myślami wybiegałeś gdzieś daleko i tak naprawdę więcej uwagi poświęcałeś swoim kumplom zamiast mnie. Konkretnie: jednemu kumplowi.

Uśmiechnąłem się wymuszenie.

– Chcesz mi wmówić, że ty nie poświęcasz uwagi swoim przyjaciółkom?

Zacisnęła wargi w wąską kreskę.

– Ja cię dla nich nie zostawiam – rzekła dobitnie. – Ciągle tu dla ciebie jestem!

– I ciągle pierdolisz jedynie o ślubie! – Nie wytrzymałem.

Jeszcze zanim ostatnie słowo zdążyło wyjść z moich ust, zacząłem żałować, że w ogóle się odezwałem, że kolejny raz pozwoliłem się sprowokować i powiedziałem, co naprawdę sądziłem. Jednak na równi z wyrzutami sumienia odczułem także ulgę, której w żaden rozsądny sposób nie potrafiłem wytłumaczyć. Patrzyłem, jak pierś Lily w szybkim tempie unosiła się i opadała, a usta co chwila to otwierają się, to zamykają.

W pomieszczeniu zapadła cisza, której nie mącił nawet zwykle przeciekający kran.

– Rozmyśliłeś się? – odezwała się w końcu, a do jej głosu wkradła się piskliwa nuta, zapowiadająca zbliżającą się histerię.

Prychnąłem.

– Serio? Tak sobie to przetłumaczyłaś?

– To przecież powiedziałeś.

– Nie – odparłem stanowczo. – Nie zauważyłaś, że my naprawdę o niczym innym już nie rozmawiamy? A kiedyś mieliśmy całkiem sporo tematów, pamiętasz? Kiedyś też traktowałaś mnie jak człowieka.

– A teraz cię tak nie traktuję? – obruszyła się.

Zaśmiałem się pod nosem.

– Nie jestem z epoki kamienia łupanego, wiesz? Też mam społecznościówki. To trochę smutne, że jedyne słowo, jakim mnie aktualnie potrafisz określić, to „egzotyczny". Jakbym był jakimś pierdolonym domowym zwierzątkiem, które sobie przywiozłaś z dalekiego kraju i którym możesz się pochwalić na Instagramie. Całe nasze prywatne życie wymieniasz na jakieś cholerne serduszka i kciuki w górę. Ślub też weźmiesz ze mną dla zasięgów?

Wytrzeszczyła oczy.

– Czyś ty zwariował, Hajime? – powiedziała cicho.

Przygryzłem wargę.

– Nie wiem już, co sądzić, Lily – odparłem w końcu, przeciągając ze znużeniem dłonią po twarzy. – Chyba potrzebuję czasu.

– Przez jakieś głupie komentarze na Instagramie?

– Tak... Nie... Nie wiem... Ogólnie. Dużo się ostatnio wydarzyło... Tutaj... W Japonii... Muszę to przemyśleć, poukładać jakoś... Sam. Potrzebuję przerwy. Myślę, że oboje jej potrzebujemy.

Zamrugała nieprzytomnie i przez kilka sekund jedynie lustrowała mnie tępym spojrzeniem, zanim opadła bez sił z powrotem na krzesło.

Ukryła twarz w dłoniach.

– Przerwy? – powtórzyła jak echo.

Przytaknąłem, mimo że nie mogła tego zobaczyć.

– To przez Tōru, prawda?

– Oczywiście, że nie. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?

Uśmiechnęła się słabo, ledwo unosząc jeden kącik ust.

– Tak jakoś... Dopóki się z nim nie spotkałeś, nie byłeś taki... inny, obcy. Nieważne... – wyszeptała. – Nieważne...

– Lily, to nie jest... – urwałem. Co właściwie chciałem jej powiedzieć?

– A może właśnie jest? Co się zmieniło Hajime?

– Nic.

– Nieprawda. – Pokręciła głową. – Jak długiej... przerwy potrzebujesz?

– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Podniosła na mnie załzawione oczy.

– Chcesz się wynieść?

– Jeżeli wolisz tu zostać, to się wyniosę – mruknąłem.

– Nie. Zostań. Ja mogę się zatrzymać u rodziców w Santa Ana.

Skinąłem.

– Dasz radę stamtąd dojeżdżać na uczelnię?

Uniosła brwi z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy.

– Nagle cię to interesuje? – rzuciła z przekąsem.

Zaśmiałem się bezgłośnie.

– A skąd! Przecież egzotyczna małpa w cyrku z założenia niczym się nie interesuje, prawda?

Skrzywiła się.

– To nie było na poważnie, wiesz przecież – odparła słabo. – To były tylko żarty.

– Mnie jakoś nie śmieszyły. Idę pobiegać – oznajmiłem po krótkiej ciszy, która zdawała się przeciągać w nieskończoność. Jakby kogokolwiek to jeszcze obchodziło. – Mam nadzieję, że wyrobisz się z esejem na czas. – To powiedziawszy, odwróciłem się ostentacyjnie na pięcie i pomaszerowałem do przedpokoju.

Niech to wszystko szlag!

Gdy próbowałem zasunąć suwak bluzy, dłonie mi się trzęsły. Pospiesznie założyłem buty, nie zaprzątając sobie głowy ponownym zawiązywaniem sznurówek, i zatrzasnąłem za sobą drzwi.

Huk rozniósł się echem po pustej, pogrążonej w mroku klatce schodowej.

Zbiegłem po stopniach i dopiero na parterze przykucnąłem z zamiarem poprawienia sznurowadeł. Pchnąwszy ciężkie drzwi, wyrwałem na zewnątrz, w stronę oddalonego o sześć mil Costa Mesa, zupełnie ignorując zdrowy rozsądek, który podpowiadał, że przebiegnięcie tak długiego dystansu bez rozgrzewki to zdecydowanie jeden z najgorszych pomysłów, na jakie ostatnio wpadłem.

Poranna mgła otulała wciąż pogrążone we śnie budynki, a na wschodzie, tuż przy linii horyzontu, niebo zaczynało płonąć. Rześkie powietrze przedostawało się przez cienki materiał bluzy, owiewało moje policzki i nagie kostki, nieosłonięte przez obuwie.

Przyspieszyłem.

Drzewa i domy przemykały obok, gdzieś na granicy pola widzenia, niezauważone. Gdy mijałem lotnisko Johna Wayne'a, zza horyzontu powoli, jakby nieśmiało, wyłaniało się słońce – zapowiedź kolejnego pięknego dnia, który będzie mi się śmiał prosto w twarz.

Zatrzymałem się, dysząc ciężko, i zmrużywszy oczy, skierowałem twarz w stronę wciąż jeszcze nikłego ciepła.

Dziś po raz pierwszy przemknęło mi przez głowę, że wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybym tamtego kwietniowego poranka cztery lata temu podjął zupełnie inną decyzję, niepodyktowaną strachem.

Zacisnąłem zęby.

Wszystko byłoby inne, gdybyś tu był, śmieciu.

Żałowałem.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro