Chcę odzyskać przyjaciela

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


TŌRU

Prefektura Miyagi, Japonia

Ambicja.

To tylko z pozoru takie małe, nic nieznaczące słowo. W rzeczywistości przypominała jednak pęd, który przyczaił się w oczekiwaniu na optymalne warunki. Ziarno ambicji, zasadzone w ziemi stworzonej z pasji oraz regularnie podlewane motywacją, tylko czekało, aby wykiełkować w sercu i otoczyć je mocnymi korzeniami, paradoksalnie tak podatnymi na zewnętrzne uszkodzenia.

Gdy kolejny raz wzbijałem się w powietrze, aby uderzyć podrzuconą piłkę, dotarło do mnie, jak cienka była granica między odwagą a brawurą i jak sprawnie ambicja potrafiła ją zatrzeć.

Wiedziałem, kiedy przestać?

Rozległ się plask i już za chwilę podziwiałem, jak piłka idealnie wykrzywionym łukiem szybuje nad siatką, jak przelatuje na drugą stronę, a potem przez ręce Matsukawy, by na końcu wbić się w parkiet tuż przed linią wyznaczającą kraniec boiska.

Przymknąłem powieki i przez chwilę tylko stałem, chłonąc wszystkimi zmysłami atmosferę sali gimnastycznej, na której ostatni raz byłem ponad cztery lata temu. Czasem zdawało mi się, że od tamtej pory minęła wieczność, a wszystko, co pamiętałem, działo się w jakimś innym, lepszym życiu, może też przytrafiło się komuś zupełnie innemu. W tym momencie jednak nie miało to znaczenia; liczyły się tylko ciężki oddech, przyspieszone bicie serca i pot spływający po ciele. Dziś choć na moment mogłem wrócić do siebie, poudawać, że nic się nie zmieniło i że Tōru z San Juan tak naprawdę nigdy nie istniał. Dziś przez trzy kolejne sety nie wspominałem matki, Veróniki ani Diega, nie byłem upadłą gwiazdą Argentyny, która własne złamane marzenia topiła w butelce taniego wina o podejrzanej jakości. Dziś byłem tylko, a może aż, Oikawą Tōru i robiłem to, co Oikawa Tōru umiał najlepiej – grałem w siatkówkę, zagryzając zęby za każdym razem, kiedy stopy zbyt mocno i gwałtownie zetknęły się z podłożem. Blady grymas bólu wykrzywiał mi wtedy usta; niewielki, nie do zauważenia. Na krótko, na sekundę, nikt nie widział.

Rozkoszowałem się znajomą fakturą, czule muskając ją opuszkami palców, zanim podrzuciłem piłkę ponownie i obserwowałem, jak na ułamek sekundy zawisła w powietrzu, jakby w oczekiwaniu na coś wielkiego, a potem z wolna zaczęła opadać.

Rozbieg, podskok, plask.

I punkt kończący wszystko.

Wyprostowałem się, nie bez trudu, i posłałem zwycięski uśmiech w stronę chłopaków po drugiej stronie siatki, przy okazji napotykając badawcze spojrzenie osoby, której najmniej sobie tutaj życzyłem.

Przełknąłem ślinę.

Zielone oczy śledziły uważnie każdy mój ruch od samego początku meczu, a ilekroć w nie patrzyłem, bardziej mimochodem niż specjalnie, dostrzegałem coś więcej niż determinację i radość z gry. Jeszcze nie ustaliłem, czy chciałbym to w jakikolwiek sposób interpretować.

Po co tu przyszedłeś, Iwa?

Kątem oka zerknąłem w stronę najniższego rzędu trybun, gdzie siedziała uśmiechnięta jasnowłosa dziewczyna, teraz wychylająca się przez barierkę oraz machająca w stronę Hajime. Przygryzłem wargę, udając, że przedramieniem wycieram z twarzy jedynie pot, i pociągnąłem nosem. Zaraz potem poczułem silne klepnięcie w plecy.

– Nie zardziewiałeś, jestem pod wrażeniem! – wykrzyknął Hanamaki, po czym rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.

Zmarszczyłem brwi i zadarłem dumnie brodę.

– Przecież obiecałem, że cię zadziwię.

Parsknął.

– Owszem, i udało ci się, gratuluję. Ostatnim razem byłem tak zdziwiony, gdy się okazało, że przyjęli mnie na uniwerek. – Zerknął przelotnie na przechodzącego pod siatką Hajime i uniósł brew. – Pogodziliście się już?

Wydąłem policzki, podparłszy się pod boki, i skupiłem się na rytmicznym uderzaniu czubkiem prawego buta o parkiet.

Kurwa, jak to boli.

– Nie – burknąłem pod nosem.

Takahiro stłumił chichot i razem ze mną odprowadzał wzrokiem schodzącą ze schodów Lily, która za wszelką cenę starała się odsunąć od pragnącego uścisków spoconego Iwy, zanosząc się przy tym dźwięcznym śmiechem.

Skrzywiłem się boleśnie.

Tak bardzo chciałbym cię nienawidzić.

Odwróciłem głowę, żeby nie musieć dłużej patrzeć na tę scenę i objąłem się ramieniem, odruchowo wbijając paznokcie w bark. Wyminąłem Hanamakiego i nie czekawszy, aż pozostali zbiorą swoje rzeczy, pokuśtykałem z wolna w stronę wyjścia, a potem do pokoju klubowego, gdzie pozwolono nam się przebrać, jak za starych, dobrych czasów.

Wspinając się na kolejne stopnie, przytrzymywałem się kurczowo poręczy i liczyłem w myślach, ile schodków jeszcze zostało, zanim będę mógł stanąć przed drzwiami do szatni. Ścigany przez podniesione głosy, śmiechy i przekomarzania, dotarłem na szczyt, oparłem łokcie o balustradę i czekałem cierpliwie, aż Hanamaki przywlecze dupę na górę, bo dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że nie zabrałem kluczy.

Brawo, Tōru, twoja marna próba ucieczki zakończyła się stuprocentową porażką.

Wydąłem wargi i schowałem głowę między skulonymi ramionami. Co mnie dzisiaj podkusiło, aby posłuchać rudej cholery i dać się namówić na mecz ze znudzonymi licealistami?

Obejrzałem się, gdy na schodach rozległy się dudniące kroki.

– Bardzo szybko spieprzasz, jak na kalekę. – Poklepał mnie po plecach z uznaniem.

– Wal się, Makki – burknąłem, na co on jedynie się roześmiał i oparł biodrem o barierkę obok mnie.

– Jak noga? – zagadnął po chwili, patrząc z góry na zmierzającą w naszą stronę resztę towarzystwa.

Wzruszyłem ramionami.

– Jest.

Spojrzał na mnie z politowaniem oraz uniósł kącik ust.

Westchnąłem.

– Bywało gorzej – przyznałem w końcu niechętnie.

Przytaknął, po czym ruchem brody wskazał na drzwi do szatni.

Podążyłem za nim, drapiąc się pod koszulką, a gdy tylko znaleźliśmy się w środku, od razu dopadłem do szafki oraz schowanej w niej torby, z której wydobyłem pomarańczową fiolkę tabletek przeciwbólowych. Wysypałem dwie na dłoń i przez chwilę przyglądałem im się uważnie, zanim jednym ruchem wpakowałem do ust. Przełknąwszy, oparłem głowę o metalowe drzwiczki za plecami i zamknąłem oczy.

– Na pewno wszystko gra? – zapytał Makki. – Nie wyglądasz najlepiej.

Już otwierałem usta, żeby zapewnić, że czuję się świetnie, kiedy drzwi znowu się otworzyły i stanęła w nim reszta chłopaków. Westchnąłem więc tylko i pokręciłem głową, tym samym dając do zrozumienia, że porozmawiamy później.

Takahiro zacisnął wargi, ale nie skomentował.

Grzebałem za ręcznikiem oraz ubraniami na zmianę, gdy obok, niemal bezszelestnie, pojawił się Iwaizumi. Przełknąłem ślinę i prawie nurkując w torbie, z jeszcze większym zaangażowaniem szukałem potrzebnych rzeczy. Kątem oka śledziłem jednak nieco mechaniczne ruchy Iwy, który przysiadł na ławce tak blisko, że praktycznie stykaliśmy się udami, i jak gdyby nigdy nic zaczął rozwiązać adidasy. W miejscu, gdzie jego przedramię musnęło moje kolano, pojawiła się gęsia skórka.

Zesztywniałem. Serce biło w szaleńczym tempie, a oddech stał się płytki, urywany, i to bynajmniej nie dlatego, że całkiem niedawno rozegrałem pełny, trzysetowy mecz.

Cholerny Iwaizumi... Szlag by cię trafił.

Zacisnąłem zęby i poderwałem się gwałtownie z ławki, tym samym wywołując reakcję, jakiej najbardziej starałem się uniknąć.

Iwa zamrugał i spojrzał na mnie z lekko uniesionymi brwiami oraz pytaniem wymalowanym na twarzy, a ja w myślach skarciłem się za zachowanie żywcem zerżnięte od zakochanej nastolatki. Czym prędzej pochwyciłem z torby sweter wraz z jeansami i odwróciwszy się ostentacyjnie od byłego przyjaciela, ściągnąłem przez głowę przepoconą koszulkę. Wszystkie siły, jakie mi jeszcze zostały, wkładałem w to, aby ustać na nogach i tym samym nie dać Hajime pretekstu do rozpoczęcia dyskusji.

Pokój klubowy powoli pustoszał; licealiści przed wyjściem kłaniali się w pas, a także dziękowali za grę, po czym opuszczali szatnię ze śmiechem. Niedługo w pomieszczeniu została tylko nasza czwórka i niemal fizycznie czułem taksujące spojrzenia przyjaciół, przesuwające się po moich nagich plecach. Wiedziałem, co by powiedzieli, gdybym tylko dał im ku temu okazję. Wycierałem się więc niespieszne ręcznikiem, chcąc w ten sposób uniknąć momentu, kiedy wszyscy jednocześnie zbierzemy się do wyjścia – towarzystwo w drodze do domu było bowiem ostatnią rzeczą, na jaką miałbym dzisiaj ochotę.

– Jesz coś w ogóle, Oikawa?

Drgnąłem, słysząc niespodziewane pytanie i niski głos Matsukawy, w grobowej ciszy przebieralni brzmiący prawie jak wystrzał z armaty. Przymknąłem na krótko oczy, po czym odwróciłem się powoli do przyjaciela, który przyglądał mi się ze zmarszczonymi brwiami oraz cholernym współczuciem wymalowanym na twarzy. W dłoniach trzymał wściekle czerwoną bluzę z kapturem i nadrukiem Charizarda.

Uśmiechnąłem się, ale chyba nie na tyle przekonująco, żeby go nabrać, bo nachmurzył się jeszcze bardziej. Zrezygnowałem zatem z uśmiechu i wypuściłem z sykiem powietrze, zanim odpowiedziałem:

– Czasem mi się zdarza, a co? Mam ci pokazać swoje wyliczone zapotrzebowanie kaloryczne?

Westchnął i nerwowym ruchem odgarnął gęste, ciemne loki z oczu, wzrokiem szukając ratunku u stojącego obok Takahiro. Kiedy go nie znalazł, na powrót skierował spojrzenie na mnie.

– Nawet nie widząc twojego zapotrzebowania kalorycznego, wiem, że jest równe zeru – odgryzł się. – Studenci medycyny mogliby z powodzeniem uczyć się na tobie układu kostnego. Ty naprawdę chcesz się wykończyć, prawda?

Prychnąłem.

– No proszę, jednak umiesz klecić mądre zdania. Kto by się spodziewał...

– Ej! – upomniał mnie ostro Makki. – Ogarnij się, Oikawa, co cię nagle ugryzło? Mattsun się po prostu o ciebie martwi.

– Nie musi. Świetnie sobie radzę – mruknąłem, a Issei uniósł jedynie ręce w wyrazie niemej kapitulacji.

– Widać właśnie – zakpił do tej pory milczący Iwaizumi, na co obrzuciłem go nieprzyjemnym spojrzeniem spod przymrużonych powiek.

– A ty co? – Skinąłem w jego kierunku. – To nie twoja sprawa, więc jeśli się już ubrałeś, to zapierdalaj do żonki, bo pewnie na ciebie czeka – żachnąłem się.

– Taki mam właśnie zamiar, cholera – warknął. – Dość się dzisiaj naoglądałem twojego skwaszonego ryja, śmieciu.

– Cholera, uspokójcie się! Co jest z wami nie tak?! – wykrzyknął Takahiro.

Wszyscy trzej odwróciliśmy się w jego stronę ze zdumieniem, ponieważ Hanamaki bardzo rzadko podnosił głos. Przez siedem lat, odkąd go znałem, nie pamiętałem, aby choć raz zirytował się na poważnie, nie licząc przegranych meczy.

– Jesteście, kurwa, jak dzieci, obaj! Ty. – Zwrócił się w kierunku Iwy. – Przestań go w końcu przezywać, do cholery, bo to przestało być śmieszne już w liceum. A ty – teraz z kolei odwrócił się w moją stronę – przestań wreszcie traktować ludzi jak gówno, które przyczepiło ci się do buta. A obaj przestańcie się już kłócić. – Odetchnął głęboko, ścisnął nasadę nosa i zaraz był prawie całkiem spokojny, jak gdyby nic się nie wydarzyło, a jego wybuch wcale nie miał miejsca. – Nie męczy was to? – zapytał. Opuścił ramiona z westchnieniem, zgarbił się lekko. – Bo mnie cholernie. Mattsuna też i podejrzewam, że Lily także. Jesteście dorośli, więc, kurwa, porozmawiajcie ze sobą jak dorośli. Chociaż raz, bo idzie dostać pierdolca od tego waszego ciągłego chcę, ale nie chcę. – To powiedziawszy, zgarnął kurtkę oraz plecak i opuścił pomieszczenia wraz z depczącym mu po piętach Matsukawą.

Gdy drzwi za chłopakami się zamknęły, w pomieszczaniu zapadła wręcz nienaturalna cisza, tak ciężka, że można by ją było kroić nożem, a my staliśmy obok siebie jak dwójka całkiem obcych ludzi, obawiając się wykonać jakikolwiek ruch.

Pierwszy milczenie przerwał Iwa, parskając śmiechem.

– To jest, cholera, komiczne.

Zmarszczyłem brwi i zerknąłem na niego kątem oka.

– Co niby?

– To, że ta ruda menda ma rację. Straszny filozof się z niego ostatnio zrobił, nie uważasz?

Zacisnąłem wargi w marnej próbie powstrzymania uśmiechu.

– Fakt – zgodziłem się, a potem znowu zapadła niezręczna cisza.

Hajime westchnął.

– Siadaj – poprosił.

Uniosłem brew, popatrując na niego z ukosa.

– Po co? – zapytałem podejrzliwie.

Przewrócił oczami.

– Bo chcę ci, cholera, przykleić tę chudą dupę do ławki. A jak myślisz? – warknął.

– Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. – Właśnie dlatego cię o to pytam.

Przymknął na sekundę oczy, jak gdyby modlił się w duchu o cierpliwość, a kiedy wreszcie je otworzył, zniknęła z nich wszelka irytacja. Zostało jedynie zmęczenie, a także coś, czego nie potrafiłem zidentyfikować. To jednak wystarczyło, abym zrezygnował z dalszych słownych przepychanek i wykonał prośbę.

Iwa przykucnął naprzeciwko, z tubką o niezidentyfikowanej zawartości w ręku.

– Co to?

– Żel chłodzący. Niczego innego nie mam, a coś przeciwbólowego już pewnie brałeś – mruknął w odpowiedzi.

Przytaknąłem.

– Mogę na nie spojrzeć? – Spojrzał na mnie pytająco, unosząc tubkę.

Ponownie przytaknąłem, na co Iwa spuścił głowę i skupił wzrok na moim pulsującym bólem kolanie. Najpierw wycisnął na nie odrobinę żelu, a potem delikatnymi, praktycznie niewyczuwalnymi ruchami go rozsmarował.

Przełknąłem ślinę.

To nic wielkiego, tak? Twój rehabilitant robił dokładnie to samo, Tōru, dokładnie to samo... – powtarzałem sobie w myślach.

To jednak nie powstrzymało przyjemnych dreszczy, rozchodzących się po całym ciele od miejsca, którego dotykał.

Przygryzłem wargę, kiedy uzmysłowiłem sobie, że skórę miał tak samo ciepłą i przyjemnie szorstką, jak zapamiętałem.

Z tej pozycji nie widziałem jego twarzy, ale mogłem się założyć, że przez cały czas zaciskał usta w wyrazie dezaprobaty i gdyby tylko mógł, najchętniej zdzieliłby mnie w łeb za bycie „nieodpowiedzialnym idiotą".

– Boli? – wyszeptał.

– Nie – skłamałem gładko.

Na te słowa uniósł wyzywająco brew, by zaraz potem ścisnąć mnie za opuchnięte miejsce.

Jęknąłem w odpowiedzi, przed oczami zatańczyły mi mroczki, a żołądek podjechał do gardła.

– Oszalałeś?! – krzyknąłem.

– Mówiłeś, że nie boli – wypomniał.

– Bo nie bolało, dopóki nie zacząłeś mi miażdżyć stawu.

Prychnął.

– Ledwo go dotknąłem, imbecylu. Gdzie masz stabilizator? Powinieneś go nosić, jeśli masz zamiar grać. Zwłaszcza – podkreślił – gdy w trakcie planujesz skakać jak pojebany. To miał być jakiś pokaz możliwości? Jeżeli tak, to bardzo głupi. Myślałem, że po operacji choć trochę zmądrzałeś, ale ty dalej jesteś cholernie nieodpowiedzialny. Naprawdę chcesz wylądować na wózku?

Nic na to nie odpowiedziałem, zbyt zajęty podziwianiem podłogi wyłożonej jasnymi płytkami. Starałem się skierować myśli na jakieś przyjemniejsze tory, gdy wtem Iwa przestał mnie dotykać, wytarł dłonie w mokrą chusteczkę, po czym ukrył w nich twarz. Nie ruszył się z miejsca.

– Czego ty chcesz, Iwa? – wydusiłem.

Milczał przez chwilę, zanim ponownie na mnie spojrzał.

– Chcę... – zaczął, po czym urwał raptownie. Przełknął ślinę, a grdyka poruszyła się gwałtownie w górę i w dół. – Chcę odzyskać przyjaciela – oświadczył w końcu tak cicho, że przez chwilę byłem pewien, że się przesłyszałem.

Skrzywiłem się.

– Pozwól mi chociaż spróbować naprawić to, co spieprzyłem. Wiem, że nie będzie jak dawniej, ale nie chcę tak dalej żyć, Oikawa.

Odchyliłem się do tyłu, walcząc z napływającymi do oczu łzami, gdy kolejna fala bólu dźgnęła uszkodzony staw. Dłonie zacisnąłem na krawędzi ławki tak kurczowo, że pod cienką skórą ukazały się białe kostki.

– Powiedz coś...

Co mam ci powiedzieć, Iwa? Przecież obaj doskonale wiemy, że żadnego z tych słów, które pragnąłem wyszeptać ci do ucha, nigdy nie chciałbyś usłyszeć...

– Masz ładną narzeczoną, Iwa-chan – wydukałem. – Pasujecie do siebie i... cieszę się, że jesteś szczęśliwy. Naprawdę.

Spuścił głowę i pokiwał nią niemrawo. Barki mu opadły, a on sam skurczył się, pozbawiony tej energii, jaka jeszcze chwilę temu go rozpierała.

– Dzięki – bąknął i było to najbardziej żałosne podziękowanie, jakie w życiu słyszałem.

Przygryzłem wargę, a potem, niewiele myśląc, oparłem czoło o bark Hajime i zamknąłem oczy.

Nie wyczułem żadnego spięcia – niemal od razu otoczył mnie w pasie silnymi ramionami.

Zaczerpnąłem drżąco powietrza.

W tamtym momencie te ostatnie cztery lata w ogóle nie były ważne, nie wydarzyły się, a my na powrót staliśmy się dzieciakami, które za jedyne zmartwienia miały egzaminy, turnieje siatkówki oraz to, kto wyłowił największy kawałek wieprzowiny z nabemono. I gdy tak przytulałem Iwaizumiego, w końcu do mnie dotarło, że się myliłem. Nigdy nie było żadnych burz z piorunami, zawodzących huraganów czy ryku podobnego do tego, jaki wydawał wzburzony Atlantyk w Brazylii. Serce zawsze pękało po cichu, bez żadnego dźwięku, a każda kolejna rysa pojawiała się milcząca i niespodziewana. Jak nic, ukłucie bólu jedynie, porównywalne do użądlenia upierdliwego owada.

To dopiero ślad po ukąszeniu okazywał się zabójczy.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro