Ciotka nie żyje

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


TŌRU

Styczeń 2018, Nowy Jork, USA

Gdy stanąłem wreszcie na skrzyżowaniu Orchard i Broome Street, słońce chyliło się już ku zachodowi, a granatowoszare chmury pełzły leniwie po niebie, pochłaniając coraz więcej błękitu i przywodząc na myśl farbę rozlaną na płótnie. Tuż obok, po prawej, znajdowała się rozświetlona ciepłym blaskiem kawiarnia Irving Farm, której drzwi co chwila zamykały się i otwierały, wypuszczając na ulicę szmery rozmów i śmiechów. Na szybie dumnie prezentowała się tęczowa naklejka LGBT-friendly.

Z uśmiechem uniosłem do ust papierowy kubek letniej kawy ze Starbucksa i zlustrowałem wzrokiem kamienicę z żółtej cegły oraz przeciwpożarowe schody, pnące się po ścianie jak zurbanizowany bluszcz, tuż nad Scotch & Soda, gdzie trwała właśnie pięćdziesięcioprocentowa obniżka.

Westchnąłem.

Moje miejsce docelowe.

Stłumiłem ziewnięcie, po czym, poprawiwszy na ramieniu pasek od torby, powlokłem się w stronę przejścia dla pieszych, ciągnąc za sobą walizkę po oblodzonym chodniku. Za każdym razem, gdy stawałem na prawej nodze, najpierw mimowolnie się krzywiłem, a potem wyklinałem pod nosem klasę ekonomiczną, która zapewniała niecałe osiemdziesiąt centymetrów przestrzeni na nogi w trakcie kilkunastogodzinnej podróży.

Wychodząc zza zakrętu, już z daleka zobaczyłem drobną postać, krążącą przy wejściu do budynku.

Uniosłem brew.

Z tej odległości dziewczyna wydawała się wyjątkowo niska i drobna, prawie topiła się w fałdach neonowo różowej puchowej kurtki. Przytupywała co kilka kroków, stawała, wycierała nos i rozglądała się dookoła, jakby kogoś wypatrywała. Powiodłem wzrokiem po najbliższym otoczeniu, ale poza nią nie widziałem nikogo, kto szczególnie by się wyróżniał lub zmierzał w tę stronę, więc mogłem śmiało założyć, że właścicielką mieszkania było właśnie to marznące na mrozie chuchro z włosami w kolorze niemal identycznym jak puchówka/

Dziewczyna, gdy tylko mnie spostrzegła, zatrzymało się raptownie i uśmiechnęła, z początku nieśmiało, a po sekundzie już nieco pewniej.

Odwzajemniłem gest i wyciągnąłem dłoń. To chyba zacznie wchodzić mi w nawyk.

– Tōru Oikawa, pisaliśmy ze sobą w sprawie mieszkania – wypaliłem na wdechu.

Zamrugała kilkakrotnie, ciemne brwi wystrzeliły w górę, przez co zacząłem się obawiać, że przekręciłem idiotycznie jakieś słowo i powiedziałem coś zupełnie innego, niż zamierzałem. Zaraz jednak odetchnąłem z ulgą, bo dziewczyna wyszczerzyła się ponownie, ukazując rząd nieco krzywych, ale białych zębów, co upodabniało ją do znanego na całym świecie królika z kreskówki.

– Pamiętam. Tak podejrzewałam, że nie będziesz tutejszy, ale nie spodziewałam się... – zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów – Azjaty? – dokończyła niskim głosem, zupełnie niepasującym do niepozornej postury, a następnie uścisnęła moją wyciągniętą dłoń. – Japończyk?

Skinąłem ostrożnie głową, notując w pamięci, że uścisk Alice McCartney również nie pasował do chuchrowatej powierzchowności.

Intrygujące.

Po wymianie uprzejmości i odpowiedzeniu na deszcz standardowych pytań, obejmujących powód przyjazdu, plany oraz upodobania ludzko-zwierzęce, powlokłem się za dziewczyną korytarzem w głąb budynku, którego jasnoszare, odrapane ściany, skąpane w sztucznym świetle jarzeniówek, przywodziły na myśl kostnicę lub, co gorsza, wnętrze grobowca.

Zadrżałem.

Podczas gdy ja rozglądałem się z kamienną twarzą po wnętrzu, moja towarzyszka paplała o rzeczach mniej lub bardziej istotnych. Zwykle mniej, dlatego pozwoliłem sobie na słuchanie jednym uchem o wszelkich mankamentach kamienicy oraz samego lokum i dopiero gdy stanęliśmy przed drzwiami windy, włączyłem się z powrotem.

– Winda zwykle działa – zaczęła powoli, ostrożnie dobierając słowa – ale czasem miewa swoje humorki i może się zdarzyć, że zaklinuje się na półpiętrze – dokończyła, lecz kiedy dostrzegła moją niewyraźną minę, dodała uspokajająco: – Ale to się rzadko zdarza, a jeśli się zdarzy, to wystarczy wezwać serwis z numeru, który jest tu podany. – Wskazała na przyklejoną brudną taśmą klejącą karteczkę z odręcznie wypisanymi cyframi. – Przyjeżdżają błyskawicznie.

Wypuściłem z sykiem powietrze i w myślach zanotowałem również, żeby w przyszłości nie jeździć windą. Mimo to wgramoliłem się do środka razem z Alice i wypchanymi do granic możliwości bagażami, a potem obserwowałem, jak kolejne cyferki podświetlały się i gasły, dopóki metalowe więzienie nie rozwarło się z przeraźliwym zgrzytem na piętrze z numerem czwartym.

Pierwszy zły omen.

Puściłem dziewczynę przodem, pokręciwszy głową na jej propozycję pomocy, po czym, ciągle dzierżąc kubek, zgarnąłem z podłogi torbę, a drugą dłonią chwyciłem rączkę walizki na kółkach i podreptałem za różowym chuchrem wzdłuż rzędu drzwi, aby w końcu zatrzymać się przed ostatnimi po prawej.

Oparłem się ramieniem o ścianę i w ciszy obserwowałem, jak nowa znajoma najpierw usiłuje znaleźć klucze w przepastnej torbie, a później otworzyć zamek. Na ułamek sekundy powędrowałem myślami do Japonii oraz ostatniego dnia roku, kiedy tata wrócił wcześniej do domu, a ja w trakcie oglądania Kohaku Utagassen przedstawiłem mu cały genialny plan podróży do Nowego Jorku. Uśmiechnąłem się blado, gdy przypomniałem sobie, że jedyną prośbą ojca do bogów podczas noworocznego odwiedzania świątyni było to, aby syn mu wreszcie zmądrzał.

– No, gotowe!

Wzdrygnąłem się, gdy zachrypnięty głos McCartney znienacka przeciął ciszę, odbił się echem od ścian i wrócił, by bezlitośnie zaatakować moje bębenki. Potrząsnąłem głową, pozbywając się resztek wspomnień, i wszedłem za właścicielką do środka, gdzie od razu dopadł mnie charakterystyczny, ostry zapach środka czyszczącego. Podeszwy butów lepiły się do odrapanych paneli, gdy z pustego przedsionka wszedłem do jeszcze bardziej pustego salonu, gdzie ogołocone z firanek okna wychodziły na ulicę i kamienicę po drugiej stronie, a plama po czerwonym winie, o której opowiadała Alice, została zamalowana farbą o ton ciemniejszą niż pierwotny kolor ścian.

Mieszkania zdecydowanie nie określiłbym mianem przytulnego, ale nie zmieniało to faktu, że posiadało jedną, niepodważalną zaletę, jaka wynagradzała wszystkie teraźniejsze, a także przyszłe wady: jak na manhattańskie standardy było tanie.

Przechadzałem się od jednego okna do drugiego i kątem oka przypatrywałem się w szybie odbiciu Alice.

Wściekle różowe włosy otulały jej drobną sylwetkę jak kokon, płonąc w świetle nagiej żarówki i dając złudne wrażenie, jakoby chuchro składało się wyłącznie z tych kłaków; długich aż do bioder i powykręcanych w każdą możliwą stronę niczym korzenie fantastycznego drzewa, wyrastające spod czapki z pandą.

– Biorę – oznajmiłem.

Drgnęła lekko, ale szybko się zreflektowała i przytaknęła. W jej ciemnych oczach na moment dostrzegłem ulgę, jednak kiedy zamrugałem, wrażenie rozwiało się, jak gdyby było jedynie przywidzeniem.

Uniosłem brew.

Z ociąganiem sięgnąłem po plecak, pozostawiony na jednym z kuchennych blatów, i wydobyłem z niego kopertę, którą następnie wyciągnąłem w kierunku Alice, jednak gdy tylko dziewczyna próbowała ją odebrać, cofnąłem rękę.

Uśmiechnąłem się półgębkiem, mrużąc oczy, na co zmarszczyła brwi.

– Coś nie tak?

– Nie, naprawdę biorę, ale zanim ci zapłacę, chcę wiedzieć, co jest nie tak z tym mieszkaniem.

Zamrugała.

– Nie rozumiem – bąknęła, kręcąc głową. – Widziałeś wszystkie wady, wcześniej też ci o nich wspominałam.

Machnąłem ręką.

– Jasne: plama na ścianie, odrapane panele, brak pralni w budynku, szczury w piwnicy i średnio działająca winda... – Wyliczałem na palcach. – Okej. To dalej nie tłumaczy, dlaczego wynajem jest dwa razy tańszy niż normalnie. To cholerny Manhattan. Poza tym nie interesuje cię moja historia kredytowa ani mieszkaniowa, nie chcesz oglądać żadnych dokumentów i tak naprawdę mam wrażenie, że odetchnęłaś z ulgą, kiedy się zdecydowałem. Z jednej strony się cieszę, bo to świetna okazja, lepszej nie znajdę, a z drugiej wolałbym wiedzieć wcześniej, że mogę, dla przykładu, wylądować u sąsiada z dołu, jak będę się przechadzał po salonie – zakończyłem, wspierając się o blat, bo noga coraz bardziej dawała o sobie znać. – Zatem?

Alice przez chwilę jedynie na mnie patrzyła. Przygryzła wargę, a potem zdjęła czapkę i zaczęła miętosić ją w dłoniach.

– Jak ci powiem, to uciekniesz – wydukała w końcu.

– Ha?

Wydęła policzki.

– Mieszkanie należało do ciotki... a ciotka nie żyje. – Zawahała się. – Zmarła tutaj, a że mój ojciec jest przesądny, to stwierdził, że nie przeprowadzi się do tego mieszkania i mogę z nim zrobić, co chcę. To było ponad rok temu, ale od tamtego czasu ludzie zdążyli już podchwycić temat i skutecznie odstraszali potencjalnych wynajmujących. Szczególnie jedna sąsiadka z dołu, która upodobała sobie również nocne walenie kijem od szczotki w podłogę dla lepszego efektu. Wiem, bo nocowałam tu kiedyś ze znajomą i idzie dostać zawału, jak pierdyknie w środku nocy. Poza tym ta sama sąsiadka często się awanturuje, tak chyba dla zasady... W każdym razie nie mam zbyt wielu chętnych na to lokum, a potrzebuje kasy – wyrzuciła z szybkością karabinu maszynowego. – Dlatego jest tak tanio – dodała ciszej.

Poruszyłem żuchwą, aż coś nieprzyjemnie mi w niej przeskoczyło.

– Mogę tu palić? – zapytałem nagle.

Poderwała głowę i ściągnęła brwi.

– Co? Tak – odpowiedziała, zdezorientowana.

– A pić?

– Też. Nie rozumiem...

– To w porządku – wszedłem jej w słowo i przesunąłem kopertę po szafce.

Z dna plecaka wygrzebałem pomiętą paczkę papierosów, wyciągnąłem jednego, pstryknąłem kilka razy zapalniczką i zaciągnąłem się, mrużąc oczy z lubością. Zerknąłem na różowe chuchro, które przez cały ten czas nawet nie drgnęło, a jedynie gapiło się na mnie z półotwartymi ustami, jakbym co najmniej wyznał, że zamierzałem tu otworzyć burdel dla gejów. Parsknąłem i zerknąłem jeszcze raz.

Tak, teraz na pewno uważała cię za czubka, Tōru.

Ruchem brody wskazałem na trzymaną w dłoni fajkę.

– Pierwsza od cholernych czternastu godzin. Wybacz, zaczęło mi już trochę odwalać i musiałem zapalić – wyjaśniłem. – Naprawdę biorę to mieszkanie. W kopercie masz już odliczony czynsz za rok z góry, ale możesz jeszcze raz policzyć, czy wszystko się zgadza.

Otworzyłem okno i oparłszy się biodrem o parapet, strzepnąłem popiół na zewnątrz.

– To żart? – usłyszałem pełen niedowierzenia głos dziewczyny.

Zaprzeczyłem.

– Za rok? – powtórzyła z naciskiem. – To kupa czasu i kupa hajsu. Nawet nie zacząłeś tu mieszkać, więc skąd pewność, że tak długo zostaniesz? Nie mogę tak... – Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, jak gdyby chciała się upewnić, że nie żartuję.

Westchnąłem.

– Zostanę. Spróbuję znaleźć robotę i wyrobić wizę. Uwierz mi, że upierdliwi sąsiedzi i domniemany duch twojej ciotki nie robią na mnie wrażenia. Czasem po prostu... – urwałem, czyniąc w powietrzu bliżej nieokreślony gest dłonią. – Czasem mogę... zaniemóc i nie zapłacić – dokończyłem.

Parsknęła.

– Jezu... – Wczepiła palce we włosy. – Albo jesteś szaleńcem, albo ja trafiłam do ukrytej kamery – stwierdziła już całkiem poważnie.

Wydąłem wargi.

– Wyglądam na gościa, który prowadziłby taki program?

Przechyliła głowę jak sowa i przyglądała mi się przez moment.

– W sumie nie – przyznała w końcu. – Ale wyglądasz na głodnego. Pizza? Ja stawiam.

Uśmiechnąłem się pod nosem, a potem zgasiłem peta o parapet i tam zostawiłem. Zanotowałem w pamięci, że pierwszą rzeczą, jaką musiałem sobie sprawić, była popielniczka.

– Zawsze jesteś taka miła dla obcych? – zagadnąłem.

Wyszczerzyła się w odpowiedzi.

– Tylko dla tych, którzy zdecydowali się wynająć nawiedzony dom. – Puściła oczko.

Potarłem twarz dłońmi.

– Niech będzie. – Poddałem się.

– Świetnie! To na co masz ochotę? – zapytała, jedną ręką podtrzymując smartfon, a drugą usiłując ściągnąć kurtkę. – Williamsburg Pizza ma całkiem dobre. Lubię ich Babcię.

Zaśmiałem się.

– Co?

– No pizzę! – wykrzyknęła. Położyła telefon na szafce i postukała palcem w ekran. – Babcia ma dużo sera, sosu pomidorowego i czosnku. I bazylię, o! I jest świetna z korzennym piwem, ale imbirowe Ale też daje radę. To jak? Skusisz się? – Poruszyła zabawnie brwiami.

Udałem, że się zastanawiam.

– Chyba mogę się skusić. – Wzruszyłem ramionami. – Jak by nie patrzeć, to właśnie sprzedałaś mi nawiedzoną chatę na rok, więc liczę, że raczej mnie nie otrujesz, bo nie wiem, jak ciotka, ale ja na bank bym cię nawiedzał zza grobu.

Zarechotała i kilka kliknięć w wyświetlacz później siedzieliśmy już pod ścianą w oczekiwaniu na dostawę, a za prowizoryczne siedzenia robiły różowa puchówka oraz czarny płaszcz. W odruchu dobrego serca poczęstowałem Alice papierosem, co przyjęła z wdzięcznością. Musiałem przyznać, że wyglądała naprawdę uroczo, kiedy przy każdym zaciągnięciu robiła zeza, a później, ułożywszy usta w dzióbek, niespiesznie wydmuchiwała obłoczki siwego dymu. Dłoń ze szlugiem oparła o zgiętą w kolanie nogę, wystukując ciężkim buciorem tylko sobie znany rytm.

Z tej pozycji mogłem dokładniej przyjrzeć się wymyślnym, kolorowym wzorom, wijącym się na jej ciemnej skórze obu przedramion, oraz pokaźnej kolekcji kolczyków zdobiących prawe ucho. Jednakże tym, co bezsprzecznie jako pierwsze przyciągało uwagę, były włosy, które gdy usiadła, ułożyły się wokół jej drobnej sylwetki jak wachlarz.

– Masz najbardziej spektakularne włosy, jakie w życiu widziałem – przyznałem.

Roześmiała się cicho, tym razem bez cienia wesołości.

– Ach, to... – Westchnęła i pogładziła z czułością jedno z długich pasm. – Dziękuję. Cieszę się, że ci się podobają – odparła, a w jej głosie pojawiła się jakaś nowa nuta, której nie potrafiłem rozszyfrować.

Nim jednak zdążyłem zapytać, czy wszystko w porządku, ciszę rozdarł przenikliwy dźwięk domofonu, obwieszczający przybycie Grandma w towarzystwie Ale. Alice pognała otworzyć, po czym, rozliczywszy się z dostawcą, zamknęła drzwi kopniakiem. Okręciła się na pięcie oraz posłała mi szeroki uśmiech, przy okazji podając pudełko z pizzą w rozmiarze XXL. Wszystko tu było w rozmiarze XXL, nawet jeżeli zapewniano, że nie.

Reszta wieczoru upłynęła wyjątkowo miło i szybko, okraszona mnóstwem sera, piwa, dymu tytoniowego, a także muzyki country zapuszczonej ze smartfonu. Sama Alice zaś okazała się większą gadułą, niż początkowo zakładałem, więc już w połowie pierwszej butelki dowiedziałem się, że ukończyła weterynarię na jednym z nowojorskich uniwersytetów, od przeszło półtora roku pracowała jako barmanka w Gotham City Lounge na jednej z dzielnic Brooklynu, a w weekendy wolontariacko zajmowała się bezdomnymi zwierzętami, które trafiały do przychodni weterynaryjnej dwie przecznice stąd. Do niedawna miała także białego szczura o naprawdę wdzięcznym imieniu Sofokles, ale już mniej wdzięcznym żywocie, bo zwierzę, odratowane z laboratorium, koniec końców wylądowało w pysku kota sąsiadki.

Wydąłem policzki. Jeżeli Alice miała kiedykolwiek jakieś wątpliwości, dotyczące wpływu imienia na jakość życia, to w chwili gdy truchło Sofoklesa zostało podarowane właścicielce mruczka, raczej się one rozwiały. Nie odważyłem się z nią jednak podzielić na głos tym błyskotliwym spostrzeżeniem.

Słuchałem za to, gdy mówiła o wszystkim i o niczym, szybko i głośno, żywo przy tym gestykulując, a im więcej mówiła, tym bardziej byłem jej za to wdzięczny, bo aż do teraz nie zdawałem sobie sprawy z tego, że uliczne hałasy metropolii wcale nie zagłuszały wewnętrznej pustki.

Żałosny idiota. Jesteś żałosnym idiotą, Tōru.

Odchyliwszy głowę w tył, roześmiałem się nagle z absurdu całej sytuacji, co nowa znajoma musiała zinterpretować jako oznakę radości, ponieważ ochoczo mi zawtórowała.

Czwartego dnia nowego roku śmialiśmy się więc z odrapanej podłogi w manhattańskiej klitce, szczurów w piwnicy i cholernego braku pralki. Śmialiśmy się długo i nawet kiedy w kącikach oczu pojawiły nam się łzy, nie przestaliśmy się śmiać, a nasze głosy odbijały się echem od pustych ścian mieszkania i wracały: obce, zmienione, nie te.

Gdy czwartego dnia nowego roku, na drugim końcu świata, wciąż mogłem usłyszeć siebie, zrozumiałem, że Nowy Jork nigdy nie był w stanie mnie uratować.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro