Co ja tu, kurwa, robię?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

TŌRU

San Juan, Argentyna


Wyszedłem z restauracji i przeciągnąłem się; kręgosłup strzelił nieprzyjemnie. Odetchnąłem nocnym, zakurzonym powietrzem, pociągnąłem nosem i zacisnąłem dłoń na pasku od torby. Miałem przed sobą ponad godzinę samotnego marszu, którego perspektywa cieszyła jak nic innego. Mogłem pomyśleć, zresetować się i zdystansować, zanim z jednej skrajności rzucę się w drugą.

Z jednej skrajności w drugą...

Zwinąłem dłoń w pięść i dopiero gdy paznokcie wbiły się w skórę, rozluźniłem się, po czym zadarłem głowę, by popatrzeć na gwiazdy. One się nie zmieniły. Zawsze takie same – zimne, niewzruszone. Nieczułe.

Jak się miewasz, Iwa-chan? Jesteś szczęśliwy? Wspominasz czasem liceum? A mnie?

Skrzywiłem się i pomasowałem klatkę piersiową.

Upierdliwe uczucie. Cztery lata temu wierzyłem, że wyjazd z kraju będzie ratunkiem. Ucieczką. Przed sobą, przed niechcianymi emocjami, a przede wszystkim przed nim. Co, cholera, poszło nie tak?

Ponownie pociągnąłem nosem, wyjąłem z kieszeni pomiętą paczkę papierosów i zapaliłem jednego. Zaciągnąłem się mocno, poczekałem, aż dym wypełni płuca, a następnie odchyliłem głowę i wypuściłem go wprost w nocne niebo.

Co ja tu, kurwa, robię?

Mimo bólu, majaczącego gdzieś na granicy czucia, starałem się iść, nie utykając. Przy okazji toczyłem zmęczonym wzrokiem po otoczeniu; żółte światła latarni przenikały się z jaskrawymi neonami sklepów oraz nocnych klubów, okupowanych przez pijanych studentów będących na wakacjach. Głośna muzyka, śmiechy i krzyki niosły się echem po okolicy i mieszały z biciem dzwonów z pobliskiej cerkwi, nie pozwalając spokojnie zasnąć miejscowym.

Uśmiechnąłem się półgębkiem. Mieszkanie w takim miejscu mogło być prawdziwą torturą, jeśli od życia chciałeś już tylko świętego spokoju. A może się myliłem? Może najbliżsi sąsiedzi zdążyli się już przyzwyczaić do odgłosów otoczenia? W końcu człowiek do wielu rzeczy mógł przywyknąć, jeżeli tylko mu się na to pozwoliło.

Przytknąłem fajkę do ust, kiedy zatrzymałem się przed szyldem monopolowego. Cheesimo migało na biało i wręcz zapraszało do tego, aby wejść do środka. Czerwone wina pyszniły się w witrynach i tylko cena nie była zbyt zachęcająca dla przeciętnego Argentyńczyka, którego pensja nie szła w górę wraz ze wzrostem cen.

Przygryzłem wargę. Wejść? Nie wejść?

Już chwytałem za klamkę przy drzwiach, kiedy przypomniałem sobie dzisiejszy poranek i zarzygany podkoszulek. Podrapałem potylicę, lecz w końcu z głośnym westchnieniem ruszyłem dalej.

– Bądź ze mnie dumny, Iwa-chan – mruknąłem pod nosem. – Dzisiaj wrócę do domu trzeźwy.

Chyba nie było ze mną najlepiej, skoro zaczynałem gadać do siebie.

Wkroczyłem w jedną z turystycznych alejek; z rzędami pozamykanych o tej porze straganów z pamiątkami, budek z fast foodami oraz kawiarni.

Strzepnąwszy popiół ostatni raz, zgasiłem papierosa na pierwszym lepszym koszu.

Nagle telefon zawibrował. Ziewnąłem, a gdy po kilku nieudanych próbach wreszcie wydobyłem komórkę z tylnej kieszeni jeansów, niechętnie spojrzałem na wyświetlacz. Skrzywiłem się na widok zdjęcia Veróniki.

Wspaniale. Za co i jak bardzo ojebiesz mnie tym razem?

Westchnąłem, ale zanim przejechałem palcem po ekranie, odrzucając połączenie, pozwoliłem, by rozbrzmiały kolejne dwa sygnały. Taka mała zemsta za podniesienie żaluzji, ponieważ dalej byłem przekonany, że zasłaniałem je poprzedniego wieczora. Potem na wszelki wypadek wyciszyłem urządzenie i wepchnąłem głęboko do torby, ale przyspieszyłem kroku, jak tylko się zorientowałem, że nie zabrałem kluczy do mieszkania.

Idąc chodnikiem wzdłuż dwupasmówki, co chwila się wzdrygałem, kiedy mijały mnie trąbiące samochody, niektóre nawet bez tłumika, i obserwowałem liczne restauracje, szykujące się powoli do zamknięcia. Ostatni pracownicy składali parasole, wnosili stoliki do środka oraz rzucali w eter siarczyste hiszpańskie przekleństwa.

Rozumiałem ich jak nikt inny, bo nie zliczyłbym, ile razy miałem ochotę rzucić tę robotę w pizdu. Jednak w przeciwieństwie o nich mogłem to zrobić, było mnie na to stać. Miałem pewność, że po złożenie wypowiedzenia nie dojadą mnie rachunki, ceny żywności, skaczące z tygodnia na tydzień, ani czynsz za mieszkanie. Oni jej nie mieli. Powodem, dla którego do tej pory zajmowałem etat, za który pierwszy lepszy mieszkaniec tego kraju całowałby Verónicę po stopach, było moje „wstań i żyj". Jedyna motywacja do podniesienia się z łóżka, jeśli ktoś wolał mniej łzawe metafory. Szykowanie klientom drinków było z reguły nudne, ale znajome. wypełniało czas i pozwalało na chwilę zapomnieć o tej dziurze w moim sercu.

O tym, że byłem nikim.

Przystanąłem – trochę, aby odciążyć nogę, a trochę wiedziony zwykłą ludzką ciekawością i brakiem instynktu samozachowawczego – i zapatrzyłem się w gmach muzeum, wznoszący się po przeciwnej stronie ulicy.

Soczyście zielony skwer oraz opuszczone o tej porze mury budynku podświetlały naziemne reflektory, a ciemne okna przywodziły na myśl puste oczodoły. Gdy ruszyłem dalej, odniosłem wrażenie, że mnie śledziły.

Zbyt zaaferowany upiornym wyglądem budynku, niemal potknąłem się o kota, który wypadł z krzaków. Miauknął przeraźliwie i przeciął ulicę, by ostatecznie zniknąć za zakrętem.

Był czarny.

Zamrugałem, po czym wypuściłem powietrze z sykiem. Serce biło mi jak szalone.

Głupie futro.

Wciąż przeklinając mruczka, skręciłem w osiedle licznych urokliwych domków w stylu hiszpańskim i starym zwyczajem zgadywałem, jakie życie mogliby prowadzić ich mieszkańcy.

Byli szczęśliwi? A może wręcz przeciwnie? Może w którymś z rozkosznych parterowych budynków pomalowanych na kolor écru, gdzie przez okna na ulicę wylewał się ciepły żółtawy blask żyrandoli, wydarzyło się właśnie coś złego? Czy za tak piękną fasadą mogło się skrywać gnijące wnętrze stworzone z ludzkich emocji? Pozory, pozory... Jak dużo człowiek był w stanie poświęcić, żeby je utrzymać? Jak dużo ja byłem w stanie poświęcić?

Odetchnąłem, kiedy w oddali zamajaczył znajomy blok. Duże balkony, jeszcze większe okna, odwrotnie proporcjonalne do serc mieszkających tam bogaczy.

Byłem jednym z nich, więc kiedy tak naprawdę zacząłem nienawidzić tego miejsca?

Dotarłszy do drzwi, z ociąganiem wystukałem kod na domofonie i szarpnąłem za uchwyt, jak tylko rozległo się charakterystyczne brzęczenie. Wbiegłem po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz, sycząc, ilekroć prawa stopa zderzała się z podłożem, a w kolanie pojawiało się kłucie. Najwyraźniej wciąż byłem nieodpowiedzialnym masochistą.

Doczłapałem się na najwyższe piętro, nacisnąłem klamkę i wtoczyłem się do przedpokoju. Z miejsca, gdzie stałem, widziałem skrzyżowane w kostkach nogi Veróniki, siedzącej na kanapie w salonie. Ani drgnęły. Tak samo jak ja. Minęła cała minuta, odkąd wróciłem, a Vi nadal nie podniosła się z miejsca i nie próbowała rozkwasić mi twarzy na ścianie. Albo więc przestała już rzucać klątwy, albo dopiero miała zamiar zacząć.

Zrzuciłem buty, odłożyłem torbę na posadzkę i przeszedłem przez korytarz, omijając po drodze wieszak zawalony okryciami w każdym możliwym wzorze i kolorze, teraz ładnie ułożonymi. Widać Gloria znów miała dziś pełne ręce roboty.

Zacisnąłem wargi.

Niezależnie od tego, jak bardzo złorzeczyłem na Verónicę, mieszkanie z nią miało jedną bezdyskusyjną zaletę: miłą pomoc domową, która pomimo rozumienia angielskiego na poziomie najbardziej podstawowym była jednocześnie jedną z najmilszych osób na świecie. I cudownie gotowała. Dalej nie mogłem wyjść z podziwu, że praktycznie codzienne obcowanie z Vi nie było w stanie popsuć Glorii humoru.

Przechodząc przez salon, zupełnie zignorowałem Verónicę, która z wypiekami na twarzy oraz rozchylonymi wargami śledziła telenowelę, i podszedłem do zlewu, aby nalać wody do kubka. Kac nie miał dzisiaj litości.

Może jednak powinienem kupić to wino w Cheesimo? Klin klinem, czy cos takiego...

Ledwo jednak odkręciłem kran, telewizor umilkł, a kłótnia kochanków została zastąpiona przez powolne kroki. Zaraz potem Verónica objęła mnie w pasie szczupłymi ramionami, przylgnęła do moich pleców i wtuliła nos w kark.

– Długo cię nie było... Śmierdzisz nim... – wymamrotała.

Napiłem się niespiesznie, otarłem usta wierzchem dłoni, lecz nic nie odpowiedziałem. Patrzyłem na pojedyncze kropelki wody, które osiadły na powierzchni zlewu. Rozsmarowałem je palcem.

Uścisk się wzmocnił.

– Jesteś okrutny, Tōru – podjęła. – Mógłbyś przynajmniej udawać, że do niego nie poszedłeś.

Prychnąłem i w końcu się odwróciłem. Ująłem idealnie owalną twarz Veróniki w dłonie, a kciukami pogładziłem jej policzki. Rozmazany tusz do rzęs nie robił już na mnie takiego wrażenia jak kiedyś. Wręcz przeciwnie – miałem ochotę sprawić, żeby rozmazał się jeszcze bardziej.

Byłem ohydnym człowiekiem.

– Nie poszedłem. Zostaliśmy dłużej w restauracji – odparłem lekko.

Zmarszczyła brwi i odepchnęła mnie.

– W restauracji to robiłeś? Popieprzyło cię?! Co, gdyby ktoś was nakrył? Ktoś, cholera... Co, gdyby mój ojciec was nakrył?! Wiesz przecież, że w niektóre wieczory tam przychodzi. Myślałeś o tym?

– Szczerze? Nie bardzo. – Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się krzywo. Irytowanie Veróniki było naprawdę ciekawym zajęciem.

– Widać – prychnęła.

Przewróciłem oczami.

– Twoje sztuczne aktorstwo mnie męczy. Czego się tak boisz? Nic ci przecież nie grozi, bo to ja w najgorszym wypadku wylecę... No i Diego – dodałem po chwili namysłu.

Uderzyła się otwartą dłonią w czoło i spojrzała na mnie jak na idiotę, kręcąc głową z niedowierzaniem.

– Czy ty masz mózg?! Rusz nim czasami, bo zaczynam podejrzewać, że na stałe zamienił się miejscami z twoim kutasem!

Przewróciłem oczami.

– Co za wyszukane słownictwo. Masz jeszcze jakieś obraźliwe epitety w zanadrzu?

Wyrzuciła dłonie w powietrze.

¡Joder![1] To jest dla mnie ważne, pendejo[2]! Ta restauracja jest dla mnie ważna. Naprawdę muszę ci kolejny raz tłumaczyć, co się stanie, jeżeli ktoś dowie się, że jesteś pieprzonym pedałem, i powie o tym ojcu? Wtedy nie tylko wylecisz z roboty razem ze swoim przydupasem, ale ja stracę szansę na to, że odziedziczę interes. Dostanie go mój wybitny przyrodni brat, który będzie w stanie zapewnić ciągłość pokolenia. Potrzebuję cię, do cholery, – uderzyła mnie w pierś – więc poudawaj jeszcze przez chwilę szczęśliwą drugą połówkę z określonymi planami na przyszłość!

Ukryłem twarz w dłoniach, powoli ją pocierając.

– Przestań się drzeć, do cholery, bo łeb mi już od tego pęka. Byłem ostrożny.

– Tak jak dziś rano? – zironizowała.

Zmrużyłem oczy.

– Droczymy się? Wiesz, że jeżeli mi podpadniesz, zrobię coming out osobiście i przy wszystkich? – Uśmiechnąłem się aż nazbyt szeroko, widząc, jak pobladła. – Tego chcesz? Ja nie mam nic do stracenia.

¡Vete al carajo![3]

Ziewnąłem ostentacyjnie i pogrzebałem palcem w uchu.

– Mów do mnie po angielsku, bo nie rozumiem, co tam bełkoczesz po swojemu.

– Pieprz się – syknęła. – Teraz zrozumiałeś, żółtku?

Uniosłem drwiąco brwi.

– Pieprzyłem się już dzisiaj, daj mi spokój.

Rozległ się głośny plask, głowa odskoczyła mi w bok pod wpływem silnego uderzenia.

Zamrugałem, dotykając piekącego miejsca, po czym rzuciłem Verónice triumfalne spojrzenie. Znów wyprowadziłem ją z równowagi.

Obserwowałem, jak jej pierś gwałtownie unosiła się i opadała, jak jej oczy się zwężały, a w ich zewnętrznych kącikach zalśniły łzy.

– Jesteś największym sukinsynem, jakiego spotkałam... – wyszeptała. Zadrżała i objęła się ramionami. – Największym...

– Mogłabyś się zdziwić.


[1] ¡Joder! – z hiszp. kurwa (przyp. aut.).

[2] Pendejo – z hiszp. idiota (przyp. aut.).

[3] ¡Vete al carajo! – z hiszp. pieprz się (przyp. aut.).


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro