Co ty robisz z moim życiem, śmieciu?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

HAJIME

Irvine, Kalifornia

Park Jeffrey Open Space Trail był równie zielony, co cichy. I chociaż według statystyk Yelp biegnąca tamtędy trasa znalazła się na pierwszym miejscu w kategorii najpopularniejszych, to po przebiegnięciu niecałych dwóch mil z trzech naliczyłem jedynie kilkoro starszych spacerowiczów i parę rowerzystów. W żadnym stopniu mi to jednak nie przeszkadzało, gdy w miarowym tempie mijałem drzewa oraz pustą ławkę z zaparkowanym obok rowerem. Irvine miało wiele plusów, a brak tłumów w publicznych miejscach w niedzielne przedpołudnie był jednym z nich.

Mocniej wcisnąłem do uszu słuchawki, kiedy po krótkiej przerwie na reklamy wrócił Mr. Carter i zaczął opowiadać o zbrodni dokonanej rok temu w elitarnej szkole w Indianie. Wsłuchiwałem się w jego głęboki i spokojny głos, mijając po drodze parę obściskujących się na ławce chłopaków.

Fuknąłem, gwałtownym ruchem głowy próbując odpędzić napływające wspomnienia.

Ci dwaj byli młodzi, głupi i naiwni. Zupełnie jak ja w tamtym czasie, gdy jeszcze uparcie wierzyłem, że żadna miłość nie mogła być zła i że wystarczyło kogoś mocno kochać, żeby wszystkie problemy same magicznie się rozwiązały. Nie rozwiązały się, a twoja cholerna odwaga, śmieciu, rozpoczęła zjazd po równi pochyłej naszej znajomości.

Dosyć!

Klepnąłem się w policzki, zaczerpnąłem drżąco tchu i całą siłą woli skupiłem się na treści podcastu.

Wzdrygnąłem się, gdy telefon w kieszeni zaczął wibrować, a Mr. Cartera zastąpioła przez żenująca melodyjka, którą Lily ustawiła mi na jednej z imprez i której nadal nie zmieniłem mimo licznych zapewnień, że to zrobię. Przystanąłem i po kilku głębszych oddechach odebrałem połączenie, nie sprawdzając nawet, kto dzwonił.

– Iwa?

Zmarszczyłem brwi i na moment odsunąłem telefon od ucha, żeby zerknąć na ekran.

– Oikawa? – upewniłem się.

W odpowiedzi w słuchawce rozległ się nerwowy śmiech.

Zamrugałem.

– Wszystko gra? Dziwny jesteś...

– Tak, jasne, wszystko w porządku... Tak myślę, chyba... – dukał bez ładu i składu.

Ścisnąłem nasadę nosa, po czym skierowałem się w stronę najbliższej ławki. Przysiadłem na niej, opierając łokcie na kolanach, bo przeczuwałem, że szykowała się dłuższa rozmowa.

– Chyba? – powtórzyłem. – To nie jesteś pewien?

Po drugiej stronie na kilka sekund zapadła cisza i teraz o wiele wyraźniej słyszałem przyspieszony oddech przyjaciela.

Przygryzłem wargę.

– Emm... Iwa-chan? – zagaił nieśmiało.

– No?

– W skali od jednego do dziesięciu, jak bardzo jesteś teraz spokojny?

Parsknąłem.

– Co to za durne pytanie?

– Odpowiedz – nalegał, a głos miał tak piskliwy, że mimowolnie sam zacząłem wiercić się z nerwów.

Przełknąłem ślinę.

– Teraz to jakieś dziewięć i pół – odparłem. – O co chodzi?

– Jakby... Trudno to wytłumaczyć... Jeżeli ci powiem, to obiecasz, że nie będziesz zły?

Przymknąłem powieki, a w duchu pomodliłem się o cierpliwość. Jednocześnie gdzieś tam w środku zaczęła kiełkować irracjonalna obawa, że stało się coś niedobrego. Mocniej ścisnąłem smartfon w śliskiej od potu dłoni i wziąłem głęboki oddech.

– Po prostu to powiedz, jeśli nie chcesz, żeby poziom mojej wewnętrznej harmonii poleciał na łeb na szyję.

Oczami wyobraźni zobaczyłem, jak Oikawa bił się z myślami, wyłamując sobie przy okazji palce w każdą możliwą stronę. Mogłem się założyć, że właśnie w tej chwili rozpaczliwie przygryzał wargę i błądził wzrokiem po pokoju, czy gdzie tam aktualnie się znajdował.

– Na weekend przyleciała do mnie... eee... znajoma? Tak, chyba tak, stara znajoma z Argentyny, o. No i wczoraj poszliśmy do klubu się napić, no nie? Wiem, że nie powinno się mieszać alkoholi i tak dalej, ale...

– Oikawa – wszedłem mu w słowo.

– Tak, Iwa-chan?

– Wykrztuś to wreszcie.

Nabrał ze świstem powietrza, a potem na wdechu wyrzucił:

– Nawaliłem się i nie mam zielonego pojęcia, jak to się stało, ale kupiłem bilety. Na samolot. Do Irvine. Na następny weekend, tak. Ale zanim zaczniesz krzyczeć, to od razu zaznaczam, że chyba mogę je zwrócić... albo przebukować, albo po prostu ich nie użyć, nic się nie stanie, to w porządku. W ogóle nie mam pojęcia, po co ci tym zawracam głowę, kiedy mogłem właśnie tak zrobić. To znaczy je zwrócić, czy coś. To znaczy nie, nie mogę ich zwrócić. Mogłem ich nie użyć. Tak, mogłem ich nie użyć.

Przyłożyłem dłoń do skroni.

– Czekaj, Oikawa, zwolnij, oddychaj – poprosiłem. – I uspokój się. Zachowujesz się tak, jakbym miał cię za to zabić.

Nabrał powietrza.

– A nie planujesz?

Przewróciłem oczami.

– Nie. Niby dlaczego?

– Bo nie lubisz niespodzianek? – odpowiedział po kilku sekundach, tak cicho, że przez chwilę byłem pewny, że się przesłyszałem.

Otarłem pot spływający do oczu i pociągnąłem nosem.

– Nie zamorduję cię tylko dlatego, że tu przylecisz, ogarnij się.

– Serio? – zapytał, a jego zdziwienie brzmiało tak autentycznie, że nagle zapragnąłem odwołać wcześniejsze słowa.

– Teraz mam ochotę cię zamordować – burknąłem.

Roześmiał się, tym razem szczerze i z głębi serca. Poczułem, że mimowolnie również rozciągnąłem usta w uśmiechu.

Zacisnąłem wargi.

Co jest? Reaguję jak cholerna nastolatka.

– Wybacz, wybacz... Już nie będę wątpił w twoją wspaniałomyślność – oznajmił z przekąsem.

– Mam nadzieję – odgryzłem się, mrużąc oczy do słońca. – Kiedy dokładnie i o której tu wylądujesz?

– Poczekaj, sprawdzę... W... piątek. Tak, w piątek. Parę minut przed piątą po południu.

Podrapałem się po głowie.

– W porządku. Do tej pory skończę już zajęcia. Ale nie zdążę zrobić zakupów. Piszesz się na wycieczkę do spożywczaka?

– Zawsze! – wykrzyknął i byłem niemal pewien, że przy tym wyszczerzył się jak dziecko.

Pokręciłem głową z politowaniem.

– Iwa? – zagadnął.

– No?

– Podmienili cię kosmici?

Uderzyłem się dłonią w czoło.

– Co ty znowu bredzisz, Oikawa? – żachnąłem się.

Zarechotał.

– Tak jakoś... Przyjąłeś to wyjątkowo spokojnie. Naprawdę myślałem, że się wściekniesz.

Uniosłem brew.

– A chciałeś mnie tym rozwścieczyć? Bo jeżeli tak, to pragnę cię poinformować, że stąpasz w tym momencie po bardzo cienkim lodzie, więc próbuj dalej, może ci się uda.

– Nie! – wykrzyknął natychmiast.

Zaśmiałem się.

Odchyliłem się na oparcie ławki i potoczyłem spojrzeniem po otoczeniu. Dwójka starszych spacerowiczów, których jakiś czas temu mijałem po drodze, przechadzała się niespiesznie, trzymając za ręce i co chwila nawołując biegającego między drzewami złocistego retrievera. Pies szczeknął głośno w odpowiedzi, zamachał puszystym ogonem, a następnie pognał w zupełnie inną stronę.

Ładny obrazek.

– Cieszę się, że przylecisz – wypaliłem, na co moje serce zabiło radośniej niż zwykle. Jesteś idiotą, Hajime. Głupim, naiwnym idiotą, zupełnie jak tamci dwaj na ławce. – Serio.

– Ja też – wyznał, a po sposobie, w jaki to powiedział, wyczułem, że także się uśmiechał. – Przy okazji przywiozę ci tę koszulkę z logiem NYPD. Czarną – dodał. – Pamiętam, że wolałeś czarną.

– Trzymam cię za słowo.

– To... do zobaczenia za tydzień? – rzucił pytającym tonem.

– Ta. Do zobaczenia za tydzień.

Rozłączyłem się, patrząc na ekran oraz szczerząc się jak kretyn. Gdyby po Jeffrey Open Space Trail przechadzało się więcej mieszkańców, byłbym zapewne całkiem zabawnym widokiem. Albo podejrzanym. Kolejny raz pokręciłem głową z politowaniem i schowawszy telefon z powrotem do kieszeni, odchyliłem się na oparcie.

Wydąłem policzki.

Co ty robisz z moim życiem, śmieciu?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro