Cześć, sukinsynu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


TŌRU

Nowy Jork, USA

Wkładałem do ust ostatni kawałek donuta ze wściekle różową polewą, kiedy na zewnątrz rozległ się pierwszy grzmot, a na horyzoncie zamajaczyła błyskawica. Ściągnąwszy brwi, przeżułem powoli pączka i wyjrzałem przez okno na mokrą nawierzchnię lotniska Johna F. Kennedy'ego, gdzie kołował kolejny samolot. Deszcz zacinał o szyby i rozpryskiwał się przy zetknięciu z betonem, przy okazji obmywając stojące w równych rzędach pod ścianą kontenery oraz palety.

Ludzie wychodzili z samolotu, kulili ramiona i z pochylonymi głowami żwawym krokiem przecinali lotniskową płytę, lawirując między trapami, wózkami bagażowymi i samochodami. Nikt się nie zatrzymywał ani nie rozglądał. W taki dzień jak ten każdy wszędzie się spieszył.

Co za ponury, melancholijny obrazek.

Ostrożnie zsunąłem się z hokera, po czym jednym ruchem zgarnąłem ze stolika opakowanie po pączku, a z podłogi podniosłem reklamówkę z obiecanymi rzeczami dla Vi. Prostując się, poczułem nagłe ukłucie bólu w okolicy żołądka i byłem niemal pewien, że winę za to ponosiła sztucznie różowa, wesoła polewa, tak samo kusząca, jak i niebezpieczna. Przechyliłem kubek do góry dnem w nadziei, że uda mi się wytrząsnąć ostatnie krople kawy, ale gdy okazał się pusty, z westchnieniem zawodu wrzuciłem go do kosza razem z serwetkami oraz pudełkiem i powlokłem się w stronę ruchomych schodów prowadzących na niższe piętro.

Odruchowo zacisnąłem dłonie w kieszeniach płaszcza, gdy kolejny burzowy pomruk przetoczył się nad budynkiem. Był tak cichy, że gdybym go nie wyczekiwał, prawdopodobnie utonąłby w zgiełku Dunkin' Donuts, zagłuszony przez rozmowy, płacz dzieci i głośne reprymendy od rodziców. Cierpliwie przedzierałem się przez tłumy czekające w kolejce do kas i dopiero gdy pomarańczowo-różowy neon został daleko w tyle, odetchnąłem z ulgą.

Powietrze.

Zacząłem bezgłośnie odliczać sekundy do kolejnego gromu. Nadszedł po dziesięciu, a to oznaczało, że nawałnica miała się całkiem dobrze i jeżeli nie chciałem narażać Veróniki na skutki atmosferycznego focha, to kolejny raz będę musiał wybulić dzisiaj na taksówkę.

Dotarłszy na halę przylotów na pierwszym piętrze, co chwila natykałem się na automaty z kartami SIM lub wyskakujące zewsząd szyldy punktów obsługi bagażu, które w przyciemnionym korytarzu przyprawiały o ból moje już i tak szczypiące oczy. Zamrugałem, a wtedy po policzkach spłynęło kilka pojedynczych łez. Wytarłem je szybko rękawem, jeszcze zanim wstąpiłem do Hudson News i porwałem z półki najnowszy numer Newsweeka za całe dwa dolary oraz wodę za niecałe półtora, aby mieć czym wypłukać z ust mdły posmak donuta. Podchodząc do kasy, udawałem, że grzebię po kieszeniach w poszukiwaniu gotówki, aby ukryć przed wzrokiem pulchnej kasjerki zaczerwienione gałki oczne, a także by zignorować uśmiech przyklejony do jej pucołowatej twarzy. Wydąłem policzki, gdy szperanina długo nie przynosiła efektu, i posławszy przepraszający grymas w stronę kobiety, w duchu modliłem się, bym wkrótce nie usłyszał osławionego amerykańskiego „How are you?", ponieważ w tym momencie udzieliłbym na nie tylko jednej odpowiedzi.

Wreszcie z dna wewnętrznej kieszeni wygrzebałem pomięte banknoty, zapłaciłem za zakupy i przysiadłem na jednej z ławek. Potoczyłem wzrokiem po otoczeniu, gdzie oprócz słodyczy, czasopism oraz doładowań Netflixa można było znaleźć kolejne nienaturalnie wyglądające pączki, tematyczne pamiątki z dopiskiem „I love NY" oraz koszulki z nadrukiem NYPD za niecałe dwadzieścia pięć dolców sztuka albo promka za dwupak.

Ameryka pełną gębą.

Wyjąłem telefon z kieszeni, żeby pstryknąć kilka zdjęć i wysłać do Iwaizumiego z dopiskiem, że w granatowej koszulce z logiem nowojorskiej policji na pewno byłoby mu do twarzy.

Odpisał niemal od razu, że wolałby czarną, więc w duchu obiecałem sobie, że przed wyjazdem do Irvine na pewno mu taką kupię. Tym postanowieniem zdecydowałem się jednak na razie nie dzielić.

Z głupim uśmiechem wsunąłem telefon z powrotem do kieszeni i otworzyłem gazetę na chybił trafił z zamiarem zagłębienia się w lekturze, kiedy kątem oka, pośród tłumu ludzi wylewających się przez drzwi, dostrzegłem znajomą postać. Wyszczerzyłem się i pomachałem, a widząc, że Vi ruszyła w moją stronę, zebrałem się z ławki, by pomóc jej taszczyć walizkę.

Z początku szła powoli, jakby niepewnie, ale już po chwili przyspieszyła, ostatnie kroki pokonując prawie biegiem. Rzuciła mi się na szyję, przynosząc za sobą woń deszczu oraz wiatru. Z lubością wtuliłem nos w ciemne kosmyki, zapachem przywodzące na myśl lawendowe pole, i oplotłem ramionami jej szczupłą talię. Przymknąłem oczy z wrażeniem, że czas na krótką chwilę się zatrzymał i znów byłem tylko ja i ona. W odróżnieniu do ostatniego razu nie pragnąłem jednak uciekać jak najdalej, Verónica zaś nie moczyła mi koszulki słonymi łzami i nie prosiła, żebym został. Z westchnieniem oparłem brodę o czubek jej głowy, gładząc dłonią długie, poskręcane od wilgoci włosy.

– Cześć, sukinsynu – wymruczała z twarzą wtuloną w zgięcie mojej szyi.

Parsknąłem.

– Cześć, Vi – odparłem, całując ją w miejsce za uchem.

Odsunęła się i pociągnęła nosem, odwróciwszy głowę w bok.

– Płaczesz? – Ściągnąłem brwi.

– Zgłupiałeś?! – Trąciła mnie w ramię. – To przez cholerną klimę w samolocie i tę pizgawicę na zewnątrz – zapewniła z mocą, chociaż wzrok ciągle miała spuszczony.

– Vi... – zacząłem i urwałem natychmiast, ponieważ Verónica na powrót się we mnie wtuliła i ukryła twarz w połach mojego płaszcza, wybuchając płaczem.

Oszołomiony, zastygłem na moment w bezruchu, lecz zaraz ponownie objąłem jej drżące ciało. Obok non stop przepychali się ludzie, tłumnie podążając z lub do hali przylotów. Rozmazana plama wzorów i kolorów, przesuwająca się tak szybko, że aż kręciło mi się w głowie. Nie zliczyłbym, ile razy dostałem z łokcia, barka lub walizki.

– Tak cholernie za tobą tęskniłam, ty pojebany egoisto – wyszlochała nagle. – I nienawidzę cię. Tak bardzo cię, kurwa, nienawidzę... Więc po prostu mnie teraz nie puszczaj, jeżeli nie chcesz, żebym sypnęła ci w mordę – szeptała w połowie po angielsku, a w połowie po hiszpańsku.

– Nie puszczę – obiecałem, pocierając policzkiem o jej włosy.

Między nami kolejny raz zapadła cisza, przerywana jedynie pociąganiem nosa. Tłum w hali przylotów powoli się przerzedzał, a harmider cichł, w miarę jak większość osób zdecydowała się przenieść do Subway lub Dunkin' Donuts.

– Kłamałam – wychlipała po dłuższej chwili, tym samym odciągając mnie od kontemplacji otoczenia. – Wcale cię nie nienawidzę. Wiesz o tym, prawda?

– Wiem.

– Ale pojebanym egoistą jesteś naprawdę.

Uniosłem kącik ust.

– To też wiem.

Parsknęła przez łzy i położyła mi głowę na ramieniu. Palcem wskazującym rysowała niewidzialne wzory na mojej szyi, a w miejscu, którego dotykała, raptownie pojawiała się gęsia skórka.

– Tak dawno cię nie widziałam, Tōru... Włosy ci urosły... – stwierdziła podczas przeczesywania moich matowych pasm. Opuszkami przejechała mi przez policzek aż do brwi i czoła. – No i schudłeś... Znowu. Niedługo nic już z ciebie nie zostanie.

Wydąłem policzki.

– Powiedz coś, czego nie wiem, Vi – sarknąłem. – Albo przynajmniej powiedz coś miłego.

Ujęła moją twarz w dłonie i popatrzyła mi w oczy, kciukami kreśląc niewielkie kółeczka na kościach jarzmowych. Uśmiechała się blado, mimo że na jej policzkach wciąż widniały ślady łez, a pod oczami ciemne sińce z niewyspania.

– Cieszę się, że cię widzę.

Objąłem dłońmi jej nadgarstki.

– Cieszę się, że przyleciałaś. Naprawdę.

Odchrząknęła, ostatni raz pociągnęła nosem, a następnie wytarła pozostałości łez.

– Kupiłeś mi w końcu tę kurtkę? – zagadnęła.

Prychnąłem z niedowierzaniem, przewracając oczami, ale zaraz wyciągnąłem obiecaną puchówkę z reklamówki.

– Czerwona, tak jak chciałaś. A to masz w gratisie – oznajmiłem, zakładając na głowę Veróniki białą czapkę z pomponem.

Skrzywiła się.

– Poważnie? Nie uważasz, że jestem za stara na takie rzeczy?

Machnąłem dłonią od niechcenia.

– Tak jakby czapka pytała cię o wiek. Nie przejmuj się, Vi, naprawdę świetnie się konserwujesz.

Roześmiała się, zasunąwszy suwak pod samą brodę. Dygnęła lekko.

– Jak wyglądam?

Uniosłem brew, lustrując Verónicę wzrokiem. W zimowym wydaniu wyglądała naprawdę rozczulająco, mimo że kurtka była nieco za duża, a pompon przy czapie rozmiarem prawie dorównywał jej głowie.

Przygryzłem wargę.

– Jak ktoś ubrany adekwatnie do pogody? Chociaż nie, te siateczkowe adidasy psują efekt...

Przyłożyła dłoń do czoła.

– Dobra, nieważne, nic już nie mów.

– No co? Przecież prawdę powiedziałem – żachnąłem się.

Pokręciła głową z politowaniem.

– Jak można być tak do dupy w komplementach? – Zaplotła ramiona na piersiach.

Westchnąłem. Chwyciłem rączkę jej walizki, a drugie ramię podałem Verónice.

Przyjęła je bez wahania.

– Wyglądasz tak, jak zawsze, Vi – oznajmiłem, kiedy kierowaliśmy się w stronę ruchomych schodów.

– Czyli jak?

– Czyli dobrze.

– Na ile dobrze? – dopytywała.

Przymknąwszy oczy, wypuściłem powietrze z sykiem, a potem uraczyłem Verónicę przekornym uśmiechem.

– Na tyle dobrze, żebym zapłacił ci za taksówkę na Manhattan, cobyś nie musiała tłuc się metrem w samym środku burzy – rzuciłem lekkim tonem.

Posłała mi spojrzenie pełne oburzenia i zatrzymała się raptownie z otwartymi ustami. Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, odezwałem się ponownie:

– Nie bocz się, to komplement. – Wzruszyłem ramionami. – I chodź wreszcie na powietrze, bo nie jarałem od dwóch godzin.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro