Cześć, Vi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

TŌRU

Nowy Jork, USA

Mruknąłem z niezadowoleniem, gdy pod powieki wdarło się ostre światło dnia. Obróciłem się na drugi bok i trąc oczy, spuściłem nogi z łóżka. Ziewnąłem, po czym zgarnąłem z szafki zapalniczkę. Zimne panele przyprawiały mnie o dreszcze, gdy boso przemierzałem pomieszczenie wielkością przywodzące na myśl pudełko po zapałkach.

Założyłem kapcie suszące się do tej pory na grzejniku, pociągnąłem nosem i opatuliwszy się bluzą naprędce narzuconą na piżamę otworzyłem okno wychodzące na schody przeciwpożarowe. Naraz uderzył we mnie lodowaty podmuch wiatru, który zapierał dech w piersiach, wciskał się pod ubranie i wywoływał gęsią skórkę na ciele.

Skuliłem się.

– Kurwa, ale zimno, ja pierdolę – burknąłem pod nosem.

Wygramoliłem się na zewnątrz i oparłszy się łokciem o barierkę, drugą ręką zacząłem przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu fajek. Wyjąłem jedną z pogniecionego pudełka i odpaliłem, patrząc z góry na budzący się do życia Nowy Jork; stalowoszare niebo, brudne resztki nieroztopionego jeszcze śniegu na ulicach oraz nagie konary drzew. W tym przytłaczającym, monochromatycznym obrazku kolorowe sklepowe neony wyglądały wyjątkowo nienaturalnie. W dole pomykały taksówki, a ludzie spieszyli w tylko sobie znanych kierunkach.

Zaciągnąłem się.

Styczeń zawsze był miesiącem rozczarowań, bolesnego powrotu do rzeczywistości po wystawnym Bożym Narodzeniu i hucznym sylwestrze w stylu amerykańskim na Times Square. Do zaspanych umysłów, do tej pory bez reszty pochłoniętych gorączką świątecznych przygotowań, w końcu zaczynało docierać, że ktoś kiedyś musiał pospłacać zaciągnięte przed Black Friday kredyty, że ciotka od strony babci wcale nie życzyła nikomu wszystkiego najlepszego podczas świątecznego obiadu, a ostatni nieszczęśliwy związek siostry stał się głównym tematem rodzinnych plotek. Przecież każdy z tych ludzi wiedział o wiele lepiej, co uczyniłoby cię szczęśliwym.

Nowy Jork był całkiem inny niż słoneczne, kolorowe San Juan. Nie powiedziałbym, że się rozczarowałem bezsenną metropolią, ale czasem, w takich chwilach jak ta, nawet tęskniłem za Argentyną. Za wszechobecnym, ciężkim zapachem grillowanej wołowiny i słodkim smakiem wina. Za głośnymi, wiecznie uśmiechniętymi ludźmi, którzy widząc smutnego człowieka, klepali go po plecach i byli gotowi słuchać historii jego życia teraz, natychmiast. Tęskniłem, ale nie mogłem tam zostać. Zabrakło mi cholernej siły, żeby codziennie patrzeć na to, co straciłem.

Tchórz.

Wytarłem rękawem lejącą się z nosa wodę i westchnąłem. Kolejny raz zaciągnąłem się papierosem, zasysając policzki, po czym wypuściłem kłąb szarego dymu razem z parą i patrzyłem, jak leniwie unoszą się w górę, by po chwili zniknąć.

Jak ja?

To zabawne, jak wszystko się potoczyło, nie sądzisz, Iwa-chan? Doskonale pamiętam ten dzień, kiedy na zakończenie liceum obiecaliśmy sobie, że następnym razem spotkamy się po przeciwnych stronach boiska. Takie piękne, naiwne marzenia. Życie rzuciło mnie jednak całkiem gdzie indziej, niż planowałem, postawiło na drodze zupełnie innych ludzi. Niektórych z nich pragnąłem poznać. O innych chciałabym zapomnieć.

Zmieniłeś się, Iwa-chan. Obaj się zmieniliśmy.

Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, przepaść między nami była tak wyraźna, że nie sposób ją było zignorować. Nagle stanął przede mną zupełnie obcy człowiek, jakby dojrzalszy, poważniejszy, z którym nie potrafiłem się porozumieć. Wczoraj nie miałem jednak wątpliwości, że rozmawiam ze starym przyjacielem z dzieciństwa.

Uśmiechnąłem się półgębkiem, kiedy wróciły wspomnienia sprzed zaledwie kilku godzin.

Tyle rzeczy powiedziałeś wtedy między słowami. Miałem wrażenie, że wbrew wszelkim zapewnieniom pamiętasz. A może tylko mi się wydawało? To przecież całkiem w moim stylu.

Zaśmiałem się z własnej naiwności, po czym zdusiłem peta o poręcz i wrzuciłem go do przepełnionej butelki, notując w myślach, po raz nie wiadomo który, że popielniczka to absolutnie niezbędny dodatek. Wyjąłem z kieszeni telefon i przez krótką chwilę się wahałem, zastygłszy z palcem zawieszonym nad zieloną słuchawką.

W życiu popełniłem mnóstwo błędów, ale teraz jeden z nich miałem szanse naprawić. Choć raz chciałem dotrzymać obietnicy.

Przełknąłem ślinę, zanim jednym ruchem wcisnąłem klawisz, by następnie przyłożyć komórkę do ucha. Zacisnąłem palce na przodzie bluzy i czekałem, liczyłem sygnały.

Odbierzesz? Po tym wszystkim?

– Flores del Campo. Słucham.

Oblizałem spierzchnięte usta.

– Cześć, Vi – wyszeptałem.

W słuchawce na dłuższy czas zapadła cisza, na co serce zaczęło mi walić jak oszalałe, boleśnie obijając się o żebra.

Nie rozłączaj się, proszę.

– Tōru! – wykrzyknęła z wyraźną ulgą w głosie.

Przymknąłem oczy i wypuściłem sługo wstrzymywane powietrze.

– Nie obudziłem cię?

– Nie, nie spałam już. Niedługo będę wychodzić do pracy, ale mniejsza o to. Co u ciebie? Dawno się nie odzywałeś.

Przygryzłem wargę i mocniej zacisnąłem spoconą dłoń na urządzeniu.

– Musiałem przemyśleć kilka spraw, ale w końcu wróciłem do Ameryki. Masz może ochotę na wycieczkę do Nowego Jorku?

– Do Nowego Jorku? Do tej zimnicy?

Zaśmiałem się, gdy wyobraziłem sobie, jak ściągała z odrazą brwi i marszczyła nos.

– Nie jest tu wcale tak źle.

– O tak, wierzę na słowo, zwłaszcza jak szczękasz mi zębami do telefonu – zironizowała. – Właź do środka, bo znając ciebie, zaraz nabawisz się zapalenia płuc.

Już miałem zaprzeczyć, kiedy jak na zawołanie dopadł mnie atak kaszlu. Czym prędzej wsunąłem się z powrotem do sypialni, a potem pod kołdrę, podczas gdy Verónica szczebiotała radośnie na temat prowadzenia firmy, udanych wakacji i nowo poznanego Argentyńczyka. Zapytała też, czy aby na pewno zdawałem sobie sprawę, że będzie musiała lecieć kilkanaście godzin i mieć minimum jedną przesiadkę, a wszystko tylko po to, żeby zobaczyć się ze mną na weekend.

Postanowiłem przytaknąć i udawać, że jestem mniejszym debilem, niż byłem w rzeczywistości.

– Minęło tyle czasu, Tōru... – Spoważniała nagle. – Naprawdę nie sądziłam, że jeszcze kiedyś zadzwonisz. Ponad pół roku się nie odzywałeś.

Przełknąłem ślinę i zapatrzyłem się w sufit.

– Jeżeli chcesz, to możesz teraz odłożyć słuchawkę i będziemy udawać, że nic się nie wydarzyło – powiedziałem cicho.

– Przecież wiesz, że tego nie zrobię. Właśnie dlatego zadzwoniłeś. Bo wiesz, że tego nie zrobię.

Pociągnąłem nosem.

– Dziękuję.

– Nie dziękuj. Lepiej kup mi kurtkę puchową. W szafie nie mam takiego wynalazku, bo do tej pory nie był mi potrzebny, mimo że w Argentynie lata bywają chłodne... Aż dziwne...

Odruchowo uniosłem kącik ust.

– Czerwoną?

– Jak miło, że wciąż pamiętasz mój ulubiony kolor – rzuciła z przekąsem.

– Nie mam sklerozy.

– W takim razie bywasz wyjątkowo złośliwym sukinsynem.

– To prędzej – przyznałem. – To kiedy mogę się ciebie spodziewać? Wiesz... żeby kupić tę kurtkę na czas.

– Postaram się wyrwać jakoś w połowie miesiąca. Dam znać. I Tōru... – zawahała się na moment, a ja wstrzymałem oddech. – Nie zrobię tego już nigdy więcej. Muszę się zająć własnym życiem i ty w końcu też powinieneś zacząć ogarniać do kupy swoje. Sam.

– W porządku.

– Chcę, żebyś zrozumiał...

– Rozumiem, Vi – wszedłem jej w słowo. – Naprawdę rozumiem.

– To dobrze. Do zobaczenia, Tōru.

Odczekałem, aż w słuchawce rozlegnie się charakterystyczny dźwięk przerwanego połączenia, i dopiero wtedy odłożyłem urządzenie. Przeczesałem dłonią włosy, a potem ponownie zakopałem się w pościeli, zwijając w kłębek i nakrywając kołdrą po sam czubek nosa.

– Do zobaczenia, Vi – wyszeptałem.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro