Dzięki, Alice

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


TŌRU

Nowy Jork, USA

Dochodziło wpół do drugiej, kiedy przechodziłem niemal pustą halą przylotów obok pozamykanych o tej porze kawiarni i restauracji. Wskoczyłem na stopień, ziewnąłem przeciągle i odgarnąłem włosy z oczu. Ruch niemal machinalny, wyuczony, bo nawet jeżeli żaden włos nie opadał mi w tej chwili na twarz, to mogłem przecież tak zwyczajnie przeczesać czuprynę i tym samym jeszcze przez moment zająć czymś ręce, odroczyć chęć sięgnięcia po papierosy, których poprzedniego dnia wypaliłem zdecydowanie za dużo. Założyłem więc pasma za uszy i oparłszy się o barierkę, zacząłem okręcać na palcu pojedyncze kosmyki. Były zdecydowanie za długie i na pewno nie zaszkodziłoby im miłe spotkanie z nożyczkami, ale przez ostatni rok tak bardzo przyzwyczaiłem się do nowego wizerunku, jaki ani trochę nie przypominał Wielkiego Króla Boiska z liceum, że ilekroć pojawiał się temat fryzjera, odkładałem go do rozpatrzenia „na później". To „później" jednak nigdy nie nadchodziło. Koło się zamykało, a ja dalej wyglądałem, jakbym końcówki włosów potraktował minilokówką. Taką dla Barbie.

Ziewnąłem ponownie, poprawiłem zsuwający się z ramienia pasek od torby, po czym pokuśtykałem w stronę stopni wiodących do AirTrain, by za pięć dolców przedostać się z lotniska do stacji przesiadkowych. Całe trzynaście minut nieustannej szarpaniny później w końcu wysiadłem na Jamaica Station, gdzie cierpliwie odczekałem, aż pozostali pasażerowie przestaną się przepychać w przejściu, a potem podążyłem za nimi przez wąski korytarz i bramkę, by ostatecznie znaleźć się na zewnątrz.

Skrzywiłem się i zadygotałem, kiedy chłodne styczniowe powietrze wdarło się między poły płaszcza. Przez weekend tak bardzo przyzwyczaiłem się do kalifornijskiego ciepła, że niemal zapomniałem, jak paskudna pogoda panowała po drugiej stronie kontynentu.

W trakcie studiowania tablicy informacyjnej w kieszeni spodni poczułem wibracje telefonu, więc tłumiąc niezgrabnie następne ziewnięcie, wyciągnąłem go i zgrabiałymi od zimna palcami odblokowałem ekran. Ściągnąłem brwi, kiedy na wyświetlaczu wyskoczyła nowa wiadomość od Iwy. Kliknąłem w nią bez zawahania i zamarłem, ponieważ zupełnie nie takiej treści się spodziewałem. Szybko policzyłem, że skoro tutaj było przed drugą nad ranem, to w Irvine aktualnie musiało być około dziesiątej wieczorem. To oznaczało, że Lily faktycznie wróciła do domu, tak jak zapowiedziała poprzedniego dnia.

– No proszę. Chyba musisz lepiej pilnować komórki, Iwa-chan – mruknąłem pod nosem.

Na razie zignorowałem esemesa i zalogowałem się na Facebooka. Przeleciałem wzrokiem listę kontaktów z nadzieją, że przy nazwisku różowego chuchra będzie się żarzyć zielona kropka. Uniosłem kącik ust – żarzyła się. Wystukałem więc wiadomość z zapytaniem, czy Alice dziś pracuje i czy mogę wpaść, a po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi ponownie zerknąłem na tablicę informacyjną.

Ze Sutphin Boulevard–Archer Avenue –JFK Airport linia J odchodziła za niecałe siedem minut i według rozpiski miała zawieźć mnie aż do Kosciuszko Street Station, a stamtąd, o ile GPS nie robił mnie w balona, do przejścia zostanie mi już tylko niecała mila. Trochę zachodu, ale warto, tylko musiałem się pospieszyć. Wcisnąłem się zatem do windy razem z kilkoma innymi osobami, a potem szedłem za nimi aż do metra.

Skrzywiłem się, gdy wsiadłem, bo w przeciwieństwie do lotniskowego pociągu, tu panował większy tłok, a co za tym szło – dużo większy smród i bród. Na siedzeniach spało kilkoro bezdomnych, pod siedzeniami zaś walała się masa śmieci, resztek jedzenia, zużytych chusteczek i na pewno wielu innych rzeczy, o których istnieniu niekoniecznie chciałem wiedzieć.

Ponownie znalazłem sobie miejsce gdzieś przy końcu, aby bez skrępowania móc obserwować wchodzących i wychodzących ludzi. Zamiłowanie do tego typu rozrywki zostało mi chyba jeszcze z San Juan. Z udawanym zaangażowaniem oglądałem więc paznokcie, podczas gdy w rzeczywistości spod grzywki obserwowałem stojących przy drzwiach Japończyków w mocno już pomiętych garniturach i z aktówkami w dłoni. Światła w tunelu przesuwały się po ich wymizerowanych twarzach, wygładzały najdrobniejsze zmarszczki, przy okazji barwiąc skórę na żółto, ochrowo, niezdrowo, larwalnie biało, w miarę jak metro sunęło na zachód w kierunku Brooklynu.

W takich chwilach jak ta, według licznych portali plotkarskich, które starały się uchodzić za jedyne słuszne źródło wiedzy psychologicznej, prawdopodobnie powinienem był wyławiać z ogólnego szumu charakterystyczny akcent czy zwroty grzecznościowe i bezwiednie oglądać się na mówiących z nadzieją, że trafiłbym na naturalny moment, by się do nich odezwać. O dziwo, nigdy nie odczuwałem takiej potrzeby i z tak prozaicznych powodów ani razu nie zatęskniłem za własnym krajem. Siedząc przy ścianie wagonu i patrząc na przemykające za oknem niewyraźne kształty, nie należałem do jakiejkolwiek grupy. Jakbym dryfował ponad podziałami, ponad klasyfikacją, był wszystkim i niczym jednocześnie.

Sztywne postawy, palce kurczowo zaciśnięte na uchwytach walizeczek i przyciszone rozmowy wcale nie były mi bliższe niż radosne „How are you?", rzucane na prawo i lewo przez mieszkańców Irvine. Sprawiły jednak, że poczucie winy ponownie przebudziło się do życia.

Przygryzłem wargę i odruchowo wyciągnąłem telefon, żeby wykręcić numer do taty albo Ryū, bo pomimo obietnicy, że wraz z rozpoczęciem nowego roku i ponownym wyjazdem na drugi koniec świata będę się częściej odzywał, do domu zadzwoniłem okrągłe zero razy. Oczywiście mogłem zasłaniać się kosztami, ale w moim przypadku byłaby to bardzo śmieszna wymówka. Ostatecznie komórkę schowałem równie szybko, jak wyjąłem. Znów nie dotrzymałem słowa, przez cały czas łudząc się, że tym sposobem oszczędzałem ojcu zmartwień, że go nie rozpraszałem i nie dawałem kolejnych powodów do tego, aby proponował powrót do kraju i pójście na odwyk.

Zacisnąłem dłoń na kolanie. Odkąd wczorajszej nocy zwierzyłem się Iwaizumiemu, obraz umierającej matki co rusz do mnie powracał. Wciąż wyraźny i szczegółowy, jakby to wszystko wydarzyło się ledwie dzień wcześniej.

Jak mógłbym teraz zadzwonić do domu? Co miałbym powiedzieć ojcu? To prawda, że nigdy mnie za to nie winił, a jednak za każdym razem, gdy się potem widzieliśmy, nie potrafiłem spojrzeć mu w twarz. Bałem się uczuć, które mogłem na niej zobaczyć.

Zamrugałem, kiedy do oczu zaczęły napływać łzy, i skupiłem się na trasie. Ostatnie, czego teraz chciałem, to pałętać się po ciemku po Nowym Jorku w nieznanej dzielnicy.

Z metra wysiadłem na stacji przy Kosciuszko Street Station i resztę drogi pokonałem pieszo. W ciemnościach wejście do Gotham City było niemal niewidoczne i gdyby lokal nie był moim celem, najprawdopodobniej bym go przeoczył. Jak tylko pchnąłem drzwi i wtoczyłem się do środka, w nozdrza uderzył mnie zapach dymu papierosowego pomieszanego z potem i tanią whisky.

Zaciągnąłem się. Byłem w domu.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu i pomiędzy osobami skupionymi wokół stołu do bilarda dojrzałem różowe chuchro. Uśmiechnąłem się półgębkiem i widząc, że Alice niosła w dłoniach tacę z pustymi szklankami, odczułem niepohamowaną chęć przestraszenia jej. Jednak plan ten legł w gruzach w momencie, gdy mnie spostrzegła, a wyszczerzyła się wtedy tak, że nie sposób było tego nie odwzajemnić. Zebrawszy ostatnie naczynia, ruszyła w moją stronę, lawirując pomiędzy stolikami i odpyskowując co bardziej obleśnym klientom.

W końcu odłożyła tacę na bar, a potem wspięła się na palce, by cmoknąć mnie w policzek. Przytuliłem ją mocno.

– Nie było cię w weekend? – rzuciła, a ton wypowiedzi sugerował, że bardziej stwierdziła fakt, niż pytała.

Uniosłem brew i mimo to postanowiłem odpowiedzieć.

– Odwiedzałem przyjaciela. A co? Tęskniłaś? – zagaiłem zaczepnie.

Wydęła wargi.

– Może trochę – odparła równie dziarsko, poprawiając przy tym kucyki. – Nudziło mi się, więc chciałam cię odwiedzić. A wyszło, że pocałowałam klamkę i zostałam wyklęta przez panią McCluskey.

Roześmiałem się, a Alice mi zawtórowała.

– W najbliższym czasie nigdzie nie wybywam, więc jeśli dalej chcesz mnie odwiedzić, to zapraszam.

– Brzmi kusząco... Oswoiłeś już ducha cioci Grace?

Wtarabaniłem się na barowy stołek i oparłszy łokcie o blat, uniosłem dumnie brodę.

– Oczywiście. Mam nawet konszachty z kotem pani McCluskey. Sprzedaje mi tajne informacje w zamian za kurczaka.

Parsknęła, zasłaniając usta dłonią.

– Chcesz coś?

Zerknąłem na tablice za plecami McCartney.

Pabst Blue Ribbon, Brooklyn IPA, Mr Freeze, Green Lantern...

– Daj mi coś mocnego, Alice – zdecydowałem. – Ale tak naprawdę mocnego.

– Aż tak źle?

Pokręciłem głową.

– Nie chcę o tym teraz rozmawiać.

– Jasne. Zaraz ci coś przyniosę – oświadczyła, po czym wyszła zza baru i skierowała się w stronę toalet oraz, jak podejrzewałem, pokoju dla obsługi.

Zostałem sam. Podparłem policzek na dłoni, a spojrzeniem od niechcenia przesuwałem po kontuarze oklejonym komiksowymi superbohaterami. Niektórych kojarzyłem, ale większość była mi zupełnie obca, tak samo jak stojąca za ladą postać gościa ludzkich rozmiarów w czarno-czerwonym kostiumie.

Za plecami pokrzykiwania i rozmowy mieszały się z uderzeniami kija o bile oraz głośnymi wybuchami śmiechu.

Uśmiechnąłem się krzywo – w Gotham nocne życie faktycznie kwitło w najlepsze. Postukiwałem palcami o blat w rytm muzyki płynącej z głośników i przez chwilę przyglądałem się kobietom siedzącym przy stolikach w kącie sali; każda ze szklanką lub butelką w jednej ręce i komiksem, książką bądź chipsami wprost od Lego Batmana w drugiej.

W oczekiwaniu na powrót Alice wyjąłem z kieszeni płaszcza telefon, aby ponownie odczytać SMS-a od „Hajime". Niezależnie od tego, ile razy przesuwałem oczami po tekście, ten się nie zmieniał, a każde słowo było niczym dźgnięcie noża prosto w serce.

Skrzywiłem się. Przyszła żonka mojego przyjaciela najwyraźniej mnie nie polubiła. Nie żebym tego nie odwzajemniał.

– Co tak czytasz?!

Drgnąłem, kiedy do uszu wdarł się lekko zachrypnięty głos Alice i niemal odruchowo zakryłem ekran, na co uniosła ręce.

– Luz, nie będę ci zaglądać w wiadomości. Pytałam z ciekawości, bo strasznie zbladłeś. Chociaż to może przez te światła...? – zastanawiała się na głos.

Podrapałem się po policzku.

– Nic mi nie jest – oznajmiłem. – Gdzie masz mojego drinka?

– A tu! – wykrzyknęła, stawiając na barze wysoką szklankę z ciemnym płynem i plasterkiem cytryny nabitym na brzeg.

Przyjrzałem się nieufnie fikuśnej słomce, różowej i na górze ułożonej w kształt serduszka, by ostatecznie wzruszyć ramionami i pociągnąć solidny łyk. Przełknąłem, pomlaskałem i zaraz się wykrzywiłem, wyczuwając na języku tak dobrze znany smak.

– To... herbata?! – zapytałem z niedowierzaniem.

Alice przytaknęła z kamiennym wyrazem twarzy.

– Żartujesz sobie? Przecież mówiłem, żebyś mi dała coś mocnego.

– Owszem, mówiłeś. I dostałeś. To jest bardzo mocna herbata.

– Nie chciałem herbaty.

Wzięła się pod boki.

– Nie doprecyzowałeś, co to miało być.

Wydąłem policzki.

– Mogłaś tu chociaż dolać wódki – jęknąłem.

– Jak potrzebujesz kopa, to podczas picia możesz usiąść przy gniazdku i wsadzić tam palce. Wrażenia będą podobne. – Puściła oczko.

Uderzyłem się dłonią w czoło.

– Ty naprawdę masz coś nie tak z głową – skwitowałem.

– A ty trącisz dzisiaj desperacją na milę. Nie sprzedam ci alkoholu, bo się tu ululasz, a ja nie mam ochoty targać twojego bezwładnego cielska aż na Manhattan – odcięła się.

Przewróciłem oczami. Ze szklanki pociągnąłem spory łyk herbaty, patrząc na Alice spode łba, gdy wsparła się łokciami o blat i pochyliła. Z jej twarzy odpłynął tak charakterystyczny uśmiech.

– Nie bocz się, Tōru – poprosiła. Palcem wskazującym pogłaskała delikatnie wierzch mojej dłoni. – Porozmawiaj ze mną. Widzę, że coś jest nie tak. Nie żebyś na ogół tryskał dobrym humorem, ale dzisiaj jesteś wyjątkowo smutny. Możemy zrobić tak: jeżeli się wygadasz, a to nic nie da i dalej będziesz chciał się upić, to obiecuję, że pójdę z tobą. W samotności beznadziejnie się pije – stwierdziła. – Co ty na to?

Westchnąłem, ale choć propozycja Alice była kusząca, nie skorzystałem. Pokręciłem głową.

– Stereotyp znudzonego barmana, słuchającego wynurzeń nieszczęśliwego klienta i napełniającego mu co chwila szklankę szkocką, sprawdza się wyłącznie w filmach. I serialach. No i może w książkach też. Na żywo rzadko kogo obchodzą problemy pijanych gości. Zaufa mi, wiem coś o tym.

Popukała się palcem w skroń.

– Chcę zauważyć, że ja nie jestem w tej chwili znudzona, a ty nie dość, że nie zacząłeś się jeszcze uzewnętrzniać, to na dodatek nie dostaniesz szkockiej.

– I za to będziesz się smażyć w najgorętszym kręgu piekła, McCartney.

– Piekło jest zimne – wtrąciła. – Przynajmniej tak twierdził Alighieri.

Ściągnąłem brwi.

– Co?

– Inferno. Piekło jest skute lodem – dodała. – Nie czytałeś Boskiej komedii?

– Nie.

Zachichotała.

– No mniejsza, to nieważne. W każdym razie – podjęła – chcę, żebyś wiedział, że zawsze możesz ze mną pogadać. Poważnie. Nie dam ci szkockiej, ale resztę stereotypu idealnej barmanki mogę zrealizować. Okej? Będziesz pamiętał?

Uśmiechnąłem się krzywo.

– Będę. Dzięki, Alice.

Odwzajemniła uśmiech.

– Nie ma za co. Tōru.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro