Kochasz go?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

TŌRU

San Juan, Argentyna

Ze znużeniem przesunąłem dłonią po twarzy i ziewnąłem, oparłszy łokcie o balustradę. Przytknąłem do ust pierwszego tego dnia papierosa, zaciągnąłem się i wypuściłem kłąb szarego dymu w chłodne, czerwcowe powietrze, podziwiając widok na rozciągający się w dole park. Woda z fontanny rozbryzgiwała się w kamiennym basenie, a tam połyskiwała w porannych promieniach słońca. Wiatr kołysał smętnie rozłożystymi liśćmi pobliskich palm, a od czasu do czasu w oddali słychać było pomruk samochodowego silnika.

Właśnie zaciągałem się ponownie, kiedy drzwi na balkon się rozsunęły i przeszła przez nie Verónica, niosąc dwie parujące kawy.

Podała mi jedną.

– Nie naplułaś do niej? – zapytałem, unosząc podejrzliwie brew.

Spojrzała na mnie z politowaniem.

– Nie. Ale to całkiem niezły pomysł, następnym razem go wykorzystam – odcięła się.

Otworzyłem usta, ale żadna riposta nie przychodziła mi do głowy, więc zamknąłem je z powrotem. Przez chwilę staliśmy w ciszy, niemal synchronicznie unosząc kubki do ust i co jakiś czas ocierając się ramionami.

Jeszcze nie tak dawno Vi szukałaby bliskości, przysunęła się, oparła czoło na moim barku. Teraz jedynie tkwiła obok, jakby nieobecna. Wzrokiem błądziła gdzieś w oddali, ale mogłem się założyć, że przez głowę przelatywało jej mnóstwo sprzecznych myśli, którymi nie chciała się podzielić. Może to i lepiej?

Odchrząknęła.

– Idziesz dzisiaj do pracy?

Skinąłem głową, upiłem łyk i na powrót włożyłem papierosa między wargi.

– Na drugą zmianę – wymamrotałem.

Skuliła ramiona i mocniej ścisnęła kubek w dłoniach.

– Uważaj na nogę.

Popatrzyłem na Vi z ukosa. Miała podkrążone oczy, zmęczone spojrzenie i matowe włosy zbite w strąki. Na brodzie widniało kilka czerwonych śladów po trądziku.

Zmarszczyłem brwi. Wyglądała tak już wcześniej?

– Gapisz się na mnie – stwierdziła bezbarwnym tonem, nie odwracając głowy.

Zamrugałem.

– To tylko...

Zaśmiała się cicho, bez cienia wesołości.

– Makijaż czyni cuda, prawda?

– Nie o to mi chodziło.

Pokręciła głową.

– Nie szkodzi. To normalna reakcja, nie musisz się jej wstydzić, Tōru.

– Nie wstydzę się, ale... A mniejsza z tym. – Poddałem się.

Zawahała się, kilkakrotnie zamykała oraz otwierała usta, zanim zapytała:

– A wrócisz potem?

– Wrócę.

Uniosła brew, a na jej ustach zagościł słaby uśmiech. Pierwszy tego dnia i możliwe, że ostatni.

– Tak po prostu? Jaka miła odmiana – zironizowała.

Ponownie zlustrowałem ją wzrokiem.

– Nawet ironia niezbyt ci rano wychodzi – stwierdziłem.

– Najwidoczniej nie zdążyłeś mnie jeszcze zirytować na tyle, żebym się uruchomiła.

Parsknąłem, wypuszczając kolejną chmurę dymu.

– Instynkt – zapewniłem. – Nie chciałbym kolejny raz dostać w pysk. W końcu urokliwa facjata to jedyne, co mi zostało.

Zacisnęła wargi, ale nawet wtedy wyraźnie widziałem, że kąciki jej ust drgały od powstrzymywanego uśmiechu.

Odchrząknęła.

– Należało ci się.

– Wiem. Swoją drogą – podjąłem po chwili – mnogość twoich hiszpańskich przekleństw naprawdę robi wrażenie.

Uniosła brwi.

– Czyli jednak rozumiałeś, co sobie bełkotałam po swojemu?

– Kajam się. Chciałem jeszcze bardziej cię zirytować.

– Misja zakończona sukcesem! Możesz ją sobie dopisać do listy życiowych osiągnięć. – Uniosła kciuk, po czym odwróciła się tyłem do barierki i oparła o nią łokciami. Przyjrzała mi się badawczo, przechylając głowę w bok i przygryzając wnętrze policzka. – Kochasz go? – wypaliła.

Zakrztusiłem się kawą. Odstawiłem kubek na szklany stolik i przytknąłem dłoń do ust w rozpaczliwej walce o oddech. Twarz paliła żywym ogniem, a w kącikach oczu pojawiły się łzy.

Verónica poklepała mnie mocno po plecach, lecz zanim zdołałem odpowiedzieć, odkaszlnąłem jeszcze kilka razy.

– Co to za pytanie? – wydusiłem.

– Czyżby niewygodne?

– Prawie się przez ciebie udusiłem – oznajmiłem z pretensją w głosie.

Przewróciła oczami i potrząsnęła głową.

– Tacy jak ty rzadko robią innym ludziom tę przyjemność – rzuciła. – Zatem?

Skrzywiłem się, mrużąc powieki.

– No dalej! Przestań się krzywić i zabijać mnie wzrokiem, bo wyglądasz idiotycznie. Powiedz mi. Jestem po prostu ciekawa.

Posłałem jej powątpiewające spojrzenie.

– Czasem nie nadążam za twoimi zmianami nastroju – burknąłem.

– Jakimi znów zmianami nastroju? – Ściągnęła brwi w niezrozumieniu.

– Patrząc, chociażby, na wczoraj – zacząłem. Wysunąłem dłoń i rozprostowywałem po kolei palce. – Najpierw groziłaś mi zwolnieniem, potem byłaś smutna, ale szybko ci przeszło i się wkurwiłaś, znowu groziłaś mi zwolnieniem, a w nocy zamieniłaś się w troskliwego misia. Dzisiaj za to od samego rana jesteś nawet miła. Bez powodu. Idzie dostać pierdolca – zakończyłem, pukając się w czoło, i zaciągnąłem się w ramach przypieczętowania własnego wywodu.

Verónica złożyła usta w dzióbek.

– Ty już jesteś popierdolony. Naprawdę robi ci to różnicę?

– Co proszę?!

– Słyszałeś.

Spojrzałem na Vi spode łba, na co parsknęła cicho pod nosem.

– Ale wczorajszy poranek mogłaś sobie odpuścić, serio.

– Dobrze – zaczęła, pocierając twarz – następnym razem zostawię cię nieprzytomnego na podłodze w kałuży rzygów. Może być? Zobaczymy, jaki będziesz miał nastrój, gdy się już obudzisz. Ja przynajmniej spokojnie prześpię noc i nie będę musiała tego sprzątać. Co ty na to, Tōru?

Przygryzłem wargę, policzki ponownie zapiekły, ale teraz z zupełnie innego powodu. Pomasowałem kark, a spojrzenie wbiłem w poruszających się w dole przechodniów. Nie spieszyli się. Tutaj nikt nigdy się nie spieszył.

– Dlaczego to robisz? – zapytałem cicho po chwili zastanowienia. – Dlaczego ciągle mnie tolerujesz? – doprecyzowałem, widząc, że nie zrozumiała. – Ktoś inny na twoim miejscu już dawno posłałby to wszystko do diabła. Mnie posłałby do diabła.

– Przecież wiesz, dlaczego to robię – mruknęła. – Po co głupio pytasz?

Wzruszyłem ramionami.

– Bo chęć przejęcia rodzinnego interesu to słaba motywacja. Za słaba. Zwłaszcza że nigdy nie dam ci tego, czego chcesz. Spójrz na siebie. – Wskazałem dłonią w jej kierunku. – Możesz mieć każdego faceta... – zawahałem się, gdy ujrzałem sceptyczny uśmiech, wykrzywiający jej idealnie wykrojone wargi. – Każdego, który nie jest homoseksualny – podkreśliłem. – To kolejna sprawa, której nie rozumiem. Albo jesteś cholerną masochistką, Vi, albo masz jeszcze inny powód. Chcę wiedzieć jaki.

Pokiwała głową z uznaniem.

– Brawo, aż zaparło mi dech. Ćwiczyłeś tę przemowę przed lustrem? – zakpiła. Przytknęła kubek do ust, ale choć chciała sprawiać wrażenie pewnej siebie, nie popatrzyła mi w twarz.

Prychnąłem. Peta zdusiłem o barierkę i wyrzuciłem w przestrzeń, po czym odwróciłem się twarzą do Veróniki.

Dalej na mnie nie spojrzała, więc widziałem jedynie jej profil. To jednak wystarczyło, żebym nie kupił tej teatralnej pewności siebie.

– Na co liczysz, Vi? Przecież doskonale wiesz, że nic się między nami nie zmieni... Że ja się nie zmienię. – Pokręciłem słabo głową. – Nie potrafię kochać kobiety... Nie w taki sposób.

Jeszcze zanim skończyłem, wyprostowała się, zmrużyła oczy, a na usta przywołała blady uśmiech. Potem uniosła dłoń i pogłaskała mnie po policzku.

– Wiem. Nie martw się, już dawno przestałam na to liczyć. Może masz rację i faktycznie jestem cholerną masochistką? – Wzruszyła barkiem. – Kto wie?

Chwyciłem ją niepewnie za rękę.

– W takim razie chyba jesteśmy siebie warci – stwierdziłem, na co pokręciła głową.

Odsunęła się i zebrawszy puste kubki, bez słowa skierowała z powrotem w stronę balkonowych drzwi. Dopiero w progu stanęła i obejrzała się za siebie.

– Różnimy się, Tōru. Ja przestałam się już nienawidzić.

*

Irvine, California

Iwaizumi Hajime

Biegłem chodnikiem wzdłuż rzędu domów jednorodzinnych z przyciętymi równo żywopłotami, pocąc się niemiłosiernie, bo wspinające się po niebie słońce przypiekało, nie napotkawszy na drodze żadnej, nawet najmniejszej chmury. Duszne powietrze utrudniało swobodne oddychanie, mięśnie bolały od długotrwałego wysiłku, a z czoła lał się pot.

Skręciłem do parku. O tej porze nie było tam jeszcze tłumów. Alejką spacerował starszy mężczyzna z psem, na ławce siedziała matka z dzieckiem i wycierała mu buzię chusteczką, a w oddali para nastolatków śmiała się i trzymała za ręce.

Przystanąłem w cieniu i oparłszy jedną dłoń na kolanie, drugą otarłem mokrą twarz. Nawet w taką pogodę uwielbiałem codzienne przebieżki. Stały się moją rutyną, medytacją, czymś, bez czego dalsze prawidłowe funkcjonowanie byłoby niemożliwe. Chwilą spokoju bez irytującego brzęczenia nad uchem o pierdołach, bez patetycznych deklaracji i poczucia, że stąpam po bardzo cienkim lodzie. Niekiedy aż mnie korciło, żeby go rozbić, żeby zobaczyć, co znajduje się pod spodem. Pójść na dno i pozwolić, żeby lodowata woda rozerwała mi płuca.

– Powiedziałbyś pewnie, że jestem okrutny – mruknąłem cicho pod nosem. Uśmiechnąłem się blado do powracających wspomnień, w których oprócz ciszy towarzyszył mi ktoś jeszcze. Ktoś, kto samą obecnością potrafił niekiedy wyprowadzić mnie z równowagi. – Miałbyś rację.

Ale to, że miałbyś rację, nie przeszkadzałoby mi w tym, żeby zwyzywać cię od idiotów i palnąć w łeb. Nawet nie wiesz, ile bym oddał, żeby móc to teraz zrobić... Ile bym oddał, żeby cię odzyskać. Mam nadzieję, że o siebie dbasz, śmieciu. Zwłaszcza teraz. Albo przynajmniej masz kogoś, kto pilnuje, abyś to robił.

W kieszeni zawibrował telefon. Wyjąłem go i po chwili wahania nacisnąłem zieloną słuchawkę.

– Hajime, gdzie jesteś? – usłyszałem prawie natychmiast.

Bezwiednie uniosłem dłoń do czoła i zacząłem pocierać miejsce między brwiami. Cholerny tik nerwowy z przeszłości. Niby nic nie dawał, ale uparcie powracał, niezależnie od tego, jak bardzo starałem się go pozbyć.

– Biegam. Przecież codziennie to robię. Coś się stało?

Po drugiej stronie rozległo się ciężkie westchnienie.

– Zapomniałeś, prawda?

– O czym? – Ściągnąłem brwi, usiłując sobie przypomnieć, czy umawialiśmy się dzisiaj na coś ważnego. Przymiarka? Fotograf? Wizyta u rodziców Lily czy... O cholera... – Sala? – zapytałem niepewnie.

– Bingo, mój przyszły mężu.

Uderzyłem się dłonią w czoło.

– Będę za... – zawahałem się i zerknąłem na ekran smartfonu – ...za dwadzieścia minut? Będzie okej? Nie spóźnimy się?

– Jeśli nie będziesz suszył głowy po wyjściu spod prysznica, to powinniśmy zdążyć – odparła bez entuzjazmu, a ja oczami wyobraźni ujrzałem, jak przygląda się swoim wypielęgnowanym paznokciom.

Przewróciłem oczami. Łaskawczyni.

– Obiecuję, że zdążymy – rzuciłem do telefonu, po czym rozłączyłem się i pognałem z powrotem w stronę domu.

Naprawdę szkoda, że cię tu teraz nie ma, śmieciu. Obśmiałbyś się z tego i rzucił jakimś głupim tekstem, za który najpewniej wylądowałbyś w parkowym stawie. Potem byś narzekał, że jebiesz rybami.

Naprawdę... życie z tobą było dwa razy bardziej stresujące.

Ale i dwa razy mniej poważne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro