Lubię tosty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


HAJIME

Irvine, Kalifornia

Nazajutrz obudziłem się przytulony do pleców Oikawy i z twarzą schowaną w jego przydługich włosach. Miałem je wszędzie: w oczach, w ustach, nawet w nosie. Zamrugałem. Zachciało mi się kichać, więc odgarnąłem jego niesforne kosmyki i odsunąwszy się nieco, podparłem policzek na ręku, usiłując stłumić ziewnięcie.

Z przyzwyczajenia zerknąłem w stronę drzwi na balkon, przez które do środka przesączało się zamglone światło dnia. Stalowoszare niebo, tylko gdzieniegdzie poprzecinane błękitem, wisiało nad miastem niczym niema obietnica kolejnego załamania pogody.

Westchnąłem. Znów zapomniałem sprzątnąć z krzeseł poduszki.

Lily mnie zabije.

Nie rozczulałem się jednak nad sobą zbyt długo, bo gdy tylko w brzuchu rozległo się burczenie, po omacku sięgnąłem ręką za siebie, by wymacać na szafce nocnej telefon i zerknąć na ekran. Ściągnąłem brwi, kiedy pokazał dopiero siódmą dwadzieścia trzy, co oznaczało, że po nocnej wyprawie na balkon spaliśmy raptem trzy godziny. Z westchnieniem odłożyłem komórkę z powrotem i przyjrzałem się leżącemu obok Tōru.

Dalej pochrapywał w najlepsze, okryty kołdrą aż po szyję, a spomiędzy jego rozchylonych warg sączyła się na poduszkę strużka śliny.

Uśmiechnąłem się półgębkiem.

– Ciągle ślinisz się jak dziecko, huh? – mruknąłem pod nosem, wsłuchując się w lekko świszczący oddech przyjaciela, w cichym pokoju o poranku o wiele wyraźniejszy niż w samochodzie.

Bezwiednie wyciągnąłem dłoń i wplotłem palce w jego nieco już przetłuszczone brązowe włosy. Nawijałem po jednym pasemku na palec wskazujący, przytrzymywałem przez chwilę, a potem puszczałem, by zacząć od nowa z kolejnym. Robiłem tak do czasu, aż Oikawa nie mruknął z niezadowoleniem i nie przekręcił się na drugi bok.

Od razu wykorzystałem fakt, że jedną nogą wciąż przebywał w krainie snów, i nachyliłem się, aby wyszeptać mu do ucha:

– Ślinisz się.

Zmarszczył brwi, lecz oczu dalej nie otworzył. Wyciągnął za to jedną rękę spod kołdry i na ślepo wystawił środkowy palec w stronę przeciwległej ściany.

Parsknąłem.

– Mówię serio. Ślinisz się jak dziecko, cała poduszka jest mokra.

– Ty za to chrapiesz jak stary niedźwiedź – burknął. – Nie mam pojęcia, jak ktokolwiek może z tobą spać.

Uniosłem brew.

– Nie przypominam sobie, żeby ci to jakoś szczególnie przeszkadzało – odciąłem się. – Wstawaj, jestem głodny.

– To masz problem. A teraz odsuń się, bo wali ci z paszczy.

Uniosłem ręce w poddańczym geście, po czym przekręciłem się na wznak i spuściłem nogi z łóżka. Przeciągnąłem się, aż strzyknęły kości, wyłamałem palce i zgarnąwszy z krzesła wczorajsze ciuchy, przeszedłem do łazienki.

Zapaliłem światło, obmyłem twarz zimną wodą oraz od niechcenia przeczesałem włosy. Znów były stanowczo za długie i czekało mnie strzyżenie. Skrzywiłem się. Wyciągałem śpiochy z oczu, drapiąc się machinalnie tuż pod linią żuchwy, gdzie wciąż widniały podrażnienia po niedawnym goleniu, a w lustrze uważnie obserwowałem, jak Oikawa wiercił się na łóżku, prawdopodobnie usiłując znaleźć wygodną pozycję. Po chwili jednak skopał kołdrę, wstał i wyszedł na balkon.

Utykał.

Rzuciłem ukradkowe spojrzenie w stronę kosmetyczki stojącej przy umywalce i po upewnieniu się, że Tōru ciągle palił na zewnątrz, wyłowiłem ze środka fiolkę z tabletkami i przyjrzałem się uważnie zawartości. Zacisnąłem wargi, bo choć wyglądało na to, że nie brakowało ani jednej sztuki, w żaden sposób mnie to nie uspokoiło, a wręcz przeciwnie: nagle nabrałem ochoty, żeby pozbyć się tych przeklętych proszków.

– Co ty robisz? – usłyszałem za plecami.

Podskoczyłem, a buteleczka niemal wypadła mi z ręki.

Cholera, zupełnie straciłem poczucie czasu!

Odwróciłem się błyskawicznie w stronę Oikawy, za wszelką cenę starając się ukryć fakt, że grzebałem w jego rzeczach. Na próżno. Jego brązowe oczy jak na złość prześlizgnęły się od otwartej saszetki, do dłoni, w której trzymałem fiolkę, i z powrotem. Przełknąłem ślinę, lada moment spodziewając się krzyków i pretensji, lecz Tōru w żaden sposób nie skomentował zaistniałej sytuacji.

Przepchnął się obok w stronę toalety i zamknął za sobą drzwi. Wypuściłem powietrze z sykiem. Czym prędzej odłożyłem tabletki tam, skąd je wziąłem, przebrałem się, a następnie spomiędzy licznych pędzli, kosmetyków do twarzy i perfum wygrzebałem pastę oraz szczoteczkę do zębów.

Ledwo jednak zdążyłem wycisnąć jedno na drugie, gdy ciszę rozdarł dźwięk spuszczanej wody, a Oikawa stanął w przejściu i przez moment przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Wlepiłem wzrok w podłogę.

– To nie było tak, jak myślisz... – zacząłem.

– Skąd wiesz, co myślę? – odparł, podchodząc do umywalki. Wylał na dłoń odrobinę mydła w płynie, spienił i dokładnie spłukał.

– Podejrzewam.

– Nie ufasz mi – stwierdził cicho.

– Nie o to chodzi...

Potrząsnął głową.

– W porządku. Czaję, że nie zasłużyłem w tej kwestii na zaufanie, ale uwierz mi, że nie brałem ich wczoraj. Ani jednej. Wierzysz?

Przygryzłem wargę. Przez dłuższą chwilę łypaliśmy na siebie w milczeniu, zanim niechętnie przytaknąłem.

– Muszę. Nie mam innego wyjścia. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo całkiem przez ciebie osiwieję. O, już mam jednego siwego włosa na skroni – jęknąłem, wpatrując się ze zgrozą we własne odbicie. – Fuck...

Tōru przez kilka sekund mrugał, jakby nie do końca zrozumiał, o co chodziło. Zmarszczył brwi, a kiedy wreszcie spojrzał w lustro, kątem oka zauważyłem, że uniósł nieznacznie kąciki ust. Trąciłem go łokciem w nadziei, że przestanie się szczerzyć, ale to jedynie sprawiło, że kpiący uśmieszek się poszerzył.

– Z czego się cieszysz, idioto? To przez ciebie! – zawołałem.

Spoważniał.

– Ha?

– No ze stresu. Naukowcy potwierdzili, że silne reakcje stresowe mogą być przyczyną siwienia.

Parsknął.

– Ta, jasne, stresem się zasłaniaj, cholera jasna. Stary już jesteś i tyle, pogódź się z tym.

Wziąłem zamach, a Oikawa automatycznie się skulił, wybuchnąwszy śmiechem. Nadąłem policzki, po czym z naburmuszoną miną zacząłem myć zęby, wywracając oczami za każdym razem, gdy Tōru zduszał kolejny chichot. W duchu dziękowałem wszystkim kami za moment, w którym również zapchał się szczoteczką.

Wypluł pastę, przepłukał usta i na powrót popatrzył w lustro.

– Chyba mógłbym się do tego przyzwyczaić, wiesz? – rzucił, uśmiechając się blado.

Ściągnąłem brwi.

– Wybacz, wypsnęło mi się, zapomnij o tym. Co chcesz na śniadanie? – Uśmiechnął się szeroko.

– Ja chyba też – odpowiedziałem, zupełnie ignorując pytanie dotyczące posiłku.

Mrugnął.

– Co?

Odchrząknąłem.

– Chyba też mógłbym się przyzwyczaić do takich poranków – powtórzyłem nieco głośniej. – Właśnie to bym zmienił, gdybym mógł cofnąć się w czasie – podjąłem. – Poranek po tamtej nocy.

Zerknął na mnie z ukosa.

– A co byś zrobił... no wiesz... zamiast obijać mi żołądek?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie wiem. Nie obijałbym ci żołądka?

Westchnął.

– Ale to już nieważne, co nie? Nie można zmienić przeszłości, sam mnie wczoraj opieprzałeś o tworzenie alternatywnych historii.

– Ta. To co chcesz na śniadanie?

– A co proponujesz?

– Rzuć mi wyzwanie – poprosił, zanim się uśmiechnął.

– Tosty...? – wydukałem.

Uniósł brew.

– Poważnie?

– Tak.

– To żadne wyzwanie – jęknął.

Przełknąłem ślinę.

– Lubię tosty.

Zaśmiał się.

– Widzę... Niech będzie, zrobię ci te tosty. – Puścił oczko i odwróciwszy się na pięcie, wymaszerował z łazienki.

Tak po prostu, jak gdyby takie poranki naprawdę należały do naszej codzienności.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro