Może to dobrze, że już cię nie ma...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng



TŌRU

Prefektura Miyagi, Japonia

Zamknąłem drzwi, po czym oparłem się o nie plecami, odchylając głowę oraz zamykając oczy. Dom był ciemny i cichy, zupełnie taki, jakim go zostawiłem. Nic się nie zmieniło. Westchnąłem lekko i zdjąwszy buty, rzuciłem klucze na najbliższą szafkę. Nie czekałem, żeby sprawdzić, czy trafiłem, tylko od razu poczłapałem do salonu, gdzie ciemności nieco się przerzedziły za sprawą okna wychodzącego na ulicę z rozświetlonymi domami sąsiadów.

Skrzywiłem się, a potem zaciągnąłem rolety.

Padłem na kanapę, po omacku szukając włącznika lampy stojącej obok, a gdy blask zalał pomieszczenie, chwyciłem za pilota i włączyłem pierwszy lepszy kanał w telewizorze. Leciała właśnie powtórka dramatu specjalnego, opowiadającego historię biednego samuraja, który zmuszony był sprzedać miecz, aby opłacić pochówek żony.

Zaśmiałem się cicho pod nosem.

– Lubiłaś ten film, pamiętasz, mamo? Zawsze płakałaś na końcówce, niezależnie od tego, ile razy ją widziałaś – rzuciłem w eter.

Zamrugałem i wycierając nos rękawem, przeszedłem do kuchni, aby z jednej z szafek wygrzebać ojcowskie ochoko do sake. Następnie zahaczyłem o przedsionek, skąd zgarnąłem porzuconą przy wejściu sportową torbę, w której pod stertą przepoconych ubrań zakamuflowałem butelkę.

Ziewając szeroko, kierowałem się właśnie w stronę salonu, kiedy nagle zakręciło mnie w nosie, a potem ciszę rozdarło donośne kichnięcie.

Idealnie.

Zostawiłem wszystko na stoliku w salonie, by móc wrócić do pokoju po coś do okrycia, lecz gdy szykowałem się już do zabrania kołdry skopanej z futonu, wśród wypadających z szafy ubrań, butów oraz pustych kartonów dostrzegłem wystający rąbek koca w kolorach hiszpańskiej flagi. Ściągnąłem brwi, przyklęknąłem i jednym szarpnięciem wyrwałem go spod rzeczy odłożonych do posegregowania „później", które bardzo szybko zmieniło się w „nigdy". Docisnąłem sfatygowany koc do nosa i zaciągnąłem się ze złudzeniem, że jakieś resztki zapachu, tak charakterystyczne dla mieszkania Diega, jeszcze się na nim zachowały. Na próżno. Z prychnięciem odgarnąłem włosy z twarzy, co niewiele dało, bo za chwilę znowu na nią opadły.

Po cholerę w ogóle zabrałeś mu ten głupi koc, Tōru?

Klnąc na własną głupotę oraz sentymentalizm, wróciłem do salonu z przykryciem pod pachą i owinąwszy się nim jak kokonem, usadowiłem się na podłodze przy kanapie, podczas gdy na ekranie Seibei patrzył z rozczuleniem na śpiące córeczki i szeptem życzył im dobrej nocy.

Niemal bezwiednie wyciągnąłem dłoń, która natrafiła na smukłą szyjkę butelki. Przypatrywałem się jej przez chwilę z przygryzioną wargą, przerzucając wzrok z chłodnego w dotyku szkła na telefon i z powrotem. Finalnie sięgnąłem po komórkę, zupełnie odruchowo, i z pamięci wystukałem numer, lecz gdy miałem właśnie naciskać zieloną słuchawkę, kciuk zawisł ledwo milimetry nad ekranem. Zacisnąłem wargi i potrząsnąłem głową, próbując w ten sposób przegonić pojawiające się w niej myśli. Zablokowawszy smartfona, odłożyłem jak najdalej od siebie, a potem sięgnąłem po leżącą na stoliku grzbietem do góry książkę.

Przeczytałem połowę ponad osiemsetstronicowego tomiszcza, a motyw przewodni dalej stanowił dla mnie zagadkę. Mimo to w jakiś pokręcony sposób odnajdywałem część siebie w postaci głównego bohatera i jego nihilistycznej postawie życiowej.

Z pomrukiem zadowolenia odkręciłem stojące na blacie nihonshu i napełniłem czarkę mętnym płynem. Wzniosłem ją delikatnie w stronę stojącego na półce zdjęcia, przedstawiającego młodszą wersję mnie wraz z uśmiechniętymi rodzicami. Dzień, w którym otrzymałem wyróżnienie dla najlepszego rozgrywającego w prefekturze.

Kanpai[1], mamo – powiedziałem cicho, a do oczu kolejny raz tego dnia zaczęły napływać łzy. – Kiedyś byłaś ze mnie taka dumna, pamiętasz? Może to dobrze, że już cię nie ma... – Uśmiechnąłem się smutno, po czym przytknąłem naczynie do ust, czując na języku wyraźnie słodkawy smak trunku.

Zostawiłem telewizor, żeby dalej brzęczał w tle, i kontynuowałem lekturę o próbie ułożenia sobie życia w mieście, które nigdy nie spało.

Wskazówki zegara poruszały się nieubłaganie i zanim się obejrzałem, Tomoe paliła już kadzidło na grobie Seibeia, zawartość nihonshu zmalała prawie o połowę, a Willem był o krok bliżej do poznania tajemnicy z tragicznej przeszłości Jude'a.

Wszystko za życie, co?

Zamrugałem.

Nigdy nie rozwodziłem się zbytnio nad drogą, którą podążały myśli, bo niekiedy dochodziłem do wniosków tak absurdalnych, że nie pozostawało mi nic innego, jak tylko się roześmiać. W tym momencie było dokładnie tak samo. Z tą różnicą, że teraz wiele bym dał, aby ktoś przede mną odkrył tajniki połączeń nerwowych w mózgu i sposobu, w jaki jedno pomyślane zdanie, strzępek świadomości zaledwie, wprawiło całą machinę w ruch oraz wyklarowało przeświadczenie, nie słabą mrzonkę czy gdybanie, ale silne przeświadczenie, że oto moim przeznaczeniem, moim cholernym miejscem na ziemi, jest właśnie amerykańska, bezsenna metropolia położona przy ujściu rzeki Hudson.

Sapnąłem i zamknąłem książkę, po czym odłożyłem ją z trzaskiem na stół.

Może sprawiła to wystarczająco duża ilość alkoholu we krwi, ale w tamtej chwili, siedząc skulony przy kanapie w samotnych czterech ścianach na anonimowym osiedlu jednorodzinnych domków, przytulających się do siebie w marnej próbie żebrania o czułość, byłem gotowy zabukować bilet i już nazajutrz lecieć do Nowego Jorku.

Wszystko za życie.

Serce tłukło mi jak oszalałe, kiedy ponownie sięgałem po telefon. Tym razem jednak wybrałem inny numer, jedyny, po którym spodziewałem się, że właściciel nie zignoruje połączenia. Nie zawiodłem się – Hanamaki odebrał po trzecim sygnale, zupełnie jakby siedział z urządzeniem w ręku i tylko czekał, aż zadzwonię.

– Jadę do Nowego Jorku – wypaliłem do słuchawki, jeszcze zanim przyjaciel zdążył cokolwiek powiedzieć.

Po moim śmiałym oświadczeniu na kilka sekund zapadła cisza; zacząłem się nawet obawiać, że Makki wybuchnie swoim zwyczajowym opętańczym śmiechem lub, co gorsza, odłoży słuchawkę, każąc mi iść spać. Nie zrobił żadnej z tych rzeczy.

– Teraz? – zapytał spokojnie.

Ściągnąłem brwi w wyrazie najwyższego skupienia, co jednak niewiele dało, bo obraz dalej lekko wirował, a rozbiegane myśli nie dawały się poskładać w żadną logiczną całość.

Przełknąłem ślinę. Nagle, nie wiedzieć czemu, dopadły mnie cholerne wątpliwości.

– Nie – sprostowałem. – Później, nie wiem kiedy, ale chcę tam pojechać, muszę... rozumiesz? – wyrecytowałem na wdechu.

– Nawaliłeś się?

– Nie – odparłem natychmiast.

– Czyli tak – skwitował. – I do tego kiepsko kłamiesz.

Wsunąłem palce we włosy i za nie pociągnąłem, uparcie licząc, że nagły ból chociaż trochę mnie otrzeźwi. Słyszałem, że po drugiej stronie Hanamaki wypuścił z sykiem powietrze. Zaraz potem nastąpiła seria przekleństw i innych dźwięków, których w obecnym stanie nie potrafiłem zidentyfikować.

– Może odrobinę – przyznałem w końcu, żeby choć trochę udobruchać Takahiro, i szczelniej opatuliłem się kocem.

Westchnął.

– Gdzie teraz jesteś? – zapytał.

– W domu. A gdzie mam być?

– To zostań tam, zaraz do ciebie przyjdę. I nie rób nic głupszego niż do tej pory – nakazał, a zaraz potem się rozłączył, nie dając mi nawet szansy na odpowiedź.

– Kurwa... – wymamrotałem, odkładając telefon na stolik.

Westchnąłem ciężko i raz jeszcze złapałem za butelkę, aby napełnić czarkę. Mlecznobiały, zawiesisty płyn zamigotał w świetle lampki, kiedy poruszyłem naczyniem, ryżowy osad zawirował, po czym opadł na dno. Powiodłem opuszką palca wskazującego po brzegu naczynia i długo podziwiałem tańczące na powierzchni trunku cienie, gdy nagle usłyszałem, jak drzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły, a potem w domu rozległy się kroki.

Hanamaki stanął w wejściu do salonu i wsparłszy się jedną ręką o biodro, drugą ścisnął nasadę nosa.

– Masz pojęcie, która godzina? – zapytał w końcu.

Wzruszyłem ociężale ramionami i próbowałem skupić rozbiegany wzrok na tarczy zegara ściennego.

– Późna? – strzeliłem.

Zaśmiał się krótko, jednak w tym śmiechu nie było nic z jego zwyczajowej wesołości, wręcz przeciwnie – wydawał się zmęczony, smutny.

Opadł na podłogę obok i wyjął mi z dłoni wciąż pełne ochoko.

Przełknąłem ślinę.

– Dlaczego przyszedłeś?

Odchylił głowę na siedzisko kanapy i utkwił wzrok w suficie, przyglądając mu się z zaciekawieniem. Odchrząknął.

– Bo zadzwoniłeś.

– Ale nie prosiłem, żebyś przychodził – przypomniałem.

– Chcesz, żebym sobie poszedł?

Zawahałem się.

– Nie, po prostu...

– To w porządku – wszedł mi w słowo, przecierając twarz ze znużeniem. – Co ci znowu strzeliło do głowy z tym Nowym Jorkiem?

Potarłem nos.

– Tak mnie jakoś naszło... – wybełkotałem cicho. – Po prostu siedziałem tu sobie i czytałem tę książkę, kiedy nagle zrozumiałem, że muszę się tam znaleźć, żeby zacząć od zera... Nie miałeś tak nigdy?

Uniósł brwi i podrapał się po potylicy.

– Raczej nie – wyznał.

Przytaknąłem, a zdecydowanie zbyt długa grzywka opadła mi na twarz. Odgarnąłem ją niedbałym ruchem za ucho.

– Brzmię jak pojeb, prawda?

– Brzmisz jak pojeb – zgodził się. – Nie powinieneś mieszać przeciwbóli z alkoholem. Nikt cię tego nie nauczył?

– Chciałem tylko... – urwałem raptownie, zaczerpnąłem tchu i spróbowałem jeszcze raz: – Chciałem tylko, żeby przestało boleć.

Na ułamek sekundy przymknął oczy i pokręcił głową.

– Więc świetną metodę sobie wybrałeś, nie ma co – sarknął. – Nie dość, że jakoś wybitnie nie zdołasz się w ten sposób znieczulić, to jeszcze rozpieprzysz sobie w gratisie żołądek i wątrobę. – Wydął wargę. – Wtedy dopiero cię zaboli.

Oparłem czoło o kolana i rzuciłem pod adresem Makkiego kilka niecenzuralnych słów, na co ten cmoknął z dezaprobatą.

– Bardzo chętnie jebnąłbym ci za to w łeb, wiesz? Ale wtedy możesz puścić pawia, a niekoniecznie bym chciał, żebyś zafajdał mi ulubione dresy w magiczne grzybki.

– Oddałbym ci – zapewniłem buńczucznie.

Parsknął.

– Nawet byś nie trafił, pijusie – zauważył. – Chodź spać, nic pożytecznego już dzisiaj z ciebie nie będzie.

Bez wahania chwyciłem jego wyciągniętą dłoń, by chwiejnie stanąć na nogach, i ze wzrokiem wlepionym w podłogę podreptałem za przyjacielem do pokoju, gdzie następnie padłem prawie nieprzytomnie na futon. Ułożywszy się tam w miarę wygodnie, przymknąłem powieki, modląc się, aby dzisiejszej nocy sen okazał się dla mnie bardziej łaskawy niż zazwyczaj, gdy wtem usłyszałem ciche parsknięcie.

Uchyliłem jedno oko.

– Hm? – mruknąłem, próbując stłumić ziewanie.

– Nic. Przypomniałem sobie tylko, jak rano się zarzekałeś, że dzielenie ze mną pościeli wcale nie było przyjemne – odparł wesoło Hanamaki. – To zabawne, że ledwo dwadzieścia cztery godziny później znów ją dzielimy, nie uważasz?

Skrzywiłem się.

– Koszmarna ironia losu, będąca wynikiem wypadku przy pracy, nic więcej – zapewniłem. – I dalej nie jest przyjemnie! Chyba że mnie przytulisz.

– Zapomnij.

Sapnąłem. Odwróciłem się do kumpla plecami, zwinąłem w kłębek i szczelniej opatuliłem kocem. Oczy same mi się zamykały, ale kiedy byłem już jedną nogą w krainie snów, ciszę ponownie przerwał przyciszony głos Takahiro:

– Mogę cię o coś zapytać, Oikawa?

– Mhm. O co chodzi?

– Chciałeś się kiedyś zabić?

Obróciłem się gwałtownie, na tyle otrzeźwiony, na ile mogłem być w obecnej sytuacji.

– Co to za pytanie? – Zmarszczyłem brwi.

Nie spojrzał na mnie, wzrok miał skierowany w sufit, a ręce zaplótł pod głową.

– Odpowiedz. Tylko szczerze.

Westchnąłem.

– Nie, nie miewam skłonności samobójczych. – Kłamstwo wypłynęło ze mnie tak łatwo, jakbym ćwiczył je przed lustrem całe życie. – Czemu o to pytasz?

Zanim zdecydował się odpowiedzieć, wyłamał po kolei wszystkie palce i oblizał wargi.

– Jesteśmy przyjaciółmi, no nie?

– Oczywiście, że jesteśmy. Zaczynasz mnie przerażać, Makki – dodałem.

– Ja ciebie? – Odwrócił twarz w moją stronę i zlustrował mnie wzrokiem.

Zamrugałem.

W blasku księżyca, wpadającym przez szybę, brązowe oczy Takahiro w dziwny sposób hipnotyzowały.

– Naprawdę się przestraszyłem, okej? – zaczął. – Jak do mnie zadzwoniłeś i powiedziałeś, że jedziesz do Nowego Jorku, w pierwszej chwili sądziłem, że się zgrywasz, ale brzmiałeś tak poważnie... inaczej niż zwykle... i przeszło mi przez myśl, że może ten twój Nowy Jork to jakaś przeklęta metafora... sam nie wiem czego, i chyba nawet nie chcę wiedzieć. Zwłaszcza że wcześniej rozmawiałeś z Iwaizumim i chociaż się nie pozabijaliście, nie wyglądałeś na szczęśliwego. – Zamilkł na chwilę. – Chcę przez to powiedzieć, że boli mnie oglądanie cię w takim stanie, okej? Nie radzisz sobie z tym, więc może powinieneś poszukać pomocy? Fachowej pomocy – zaakcentował.

Zacisnąłem usta.

– Może... – zgodziłem się słabo. Pociągnąłem nosem i opadłem z powrotem na plecy. Nagle odechciało mi się spać. – Przepraszam – wyszeptałem. – I dziękuję, że przyszedłeś.

– Nie ma sprawy, ale gdy następnym razem będziesz koniecznie chciał się nawalić, to zadzwoń, zanim to zrobisz.

Uśmiechnąłem się półgębkiem.

– Postaram się – obiecałem.

Przytaknął, po czym z kieszeni kurtki walającej się obok futonu wyciągnął telefon ze splątanymi słuchawkami. Podał mi jedną.

– Zazwyczaj muzyka pomaga mi zasnąć – wyjaśnił. – Masz fajkę?

– Na szafce z telewizorem.

Uniósł rękę i po omacku odszukał zmiętą paczkę, z której wyjął jednego papierosa. Buchnął płomień, końcówka rozżarzyła się na pomarańczowo, a do moich nozdrzy raptem wdarł się drażniący zapach.

Makki zaciągnął się, wydmuchał dym i przekazał mi szluga.

W momencie kiedy przytykałem filtr do warg, Pete Yorn zaśpiewał, że musi po prostu wędrować przez ten świat samotnie.

Jak my wszyscy, Pete. Jak my wszyscy.


[1] Kanpai – z jap. na zdrowie (przyp. aut.).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro