Nie odpuścisz tego, co?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


TŌRU

Nowy Jork, USA

Oblekając poduszkę czystą poszewką, odruchowo wyjrzałem przez sypialniane okno wychodzące na Broome Street. Odkąd weszliśmy do mieszkania, deszcz ani trochę nie zelżał, a wręcz przeciwnie – przybrał jeszcze na sile. Krople bębniły o szyby z taką zaciętością, jakby miały zamiar je wybić, a na koniec spływały strugami po szkle niczym małe górskie strumyki, zniekształcając widok. Światła miasta odbijały się od mokrej jezdni oraz kałuż, raz po raz rozmywanych przez poruszające się w ospałym tempie samochody. Tylko czasem szum wiatru i ulewy przecinał przenikliwy dźwięk klaksonu, stosowany bardziej dla efektu niż rzeczywistego pospieszania kierowców na przedzie.

Na chodnikach roiło się od ludzi skrytych pod parasolami, a pomiędzy nimi slalomem przepychali się ci, których deszcz zastał nieprzygotowanych, i pędem dopadali drzwi najbliższych czynnych knajp bądź sklepów, próbując osłonić głowy gazetami lub teczkami. Uśmiechnąłem się pod nosem na ten widok. Był w jakiś sposób swojski, mimo że w Nowym Jorku spędziłem ledwo dwa tygodnie.

Skończyłem zmieniać pościel i uklepawszy poduchę na łóżku, poczłapałem do kuchni, skąd dochodziły zapachy smażonych na głębokim tłuszczu empanadas z pikantną wołowiną.

– Łoże gotowe – oświadczyłem, stając obok Veróniki, nieufnie przyglądającej się skwierczącym na kuchni pierożkom. – A spróbuj mi tylko uwalić moją ukochaną pościel we wzór postaci z Gwiezdnych wojen, to wylądujesz na klatce schodowej.

Parsknęła śmiechem.

– Oj, Tōru, jesteś takim dzieciakiem – zaćwierkała, poczochrawszy mi włosy.

Skrzywiłem się, odepchnąłem jej rękę, po czym poprawiłem związaną na czubku głowy grzywkę.

– Nie psuj mi fryzury, bo dostaniesz pieroga z kłakiem – ostrzegłem. – Chcesz tego?

Uniosła ręce w poddańczym geście i odmaszerowała w stronę pozostawionej w przedsionku walizki, żeby po chwili zaciągnąć ją do sypialni.

– Biała! – usłyszałem. – Pościel jest biała! Będzie się świetnie komponować z czerwonym winem!

– Nie waż się! – odkrzyknąłem, sycząc, gdy jeden z pierożków upadł z powrotem na patelnię, rozpryskując wokół gorący olej. – Bo nie dostaniesz kolacji!

Za plecami rozległ się cichy chichot, a kiedy się odwróciłem, Verónica stała już z powrotem przy wyspie i z szerokim uśmiechem machała trzymaną butelką wina.

– Chyba ciągle mamy połączone umysły, bo czerwone Carménère z Chile świetnie komponuje się z pikantnym jedzeniem! – zawołała.

Uniosłem brew.

– Jak to możliwe, że tak dobrze znasz się na winach i wiesz, jakie do czego pasuje, a w gotowaniu jesteś taką pierdołą?

Wydęła wargi i rozłożyła ramiona, jakby chciała powiedzieć, że tak jakoś wyszło i w zasadzie zbytnio się nad tym nie zastanawiała.

– Nie było potrzeby, żebym się uczyła. Mam ludzi od tego. – Uniosła dumnie brodę.

Przewróciłem oczami.

– A tak, prawie zapomniałem, że wprost uwielbiasz epatować swoim bogactwem.

– Tu akurat nie chodzi o bogactwo. Jako dziecko nie miałam nikogo, kto by mnie nauczył, a potem nie było już czasu, bo zajęłam się studiami i restauracją i najzwyczajniej w świecie wolałam zapłacić komuś, kto się na tym zna, zamiast przerabiać wszystko od zera. Przy okazji ten ktoś zyskał pracę, a o to w Argentynie jest ostatnimi czasy ciężko, sam zresztą wiesz. Skoro obie strony korzystają i jest wygodnie, to po co to zmieniać?

Uniosłem brwi.

– A co z twoją mamą? Ona nie nauczyła cię gotować? – rzuciłem pozornie bez zainteresowania gdzieś pomiędzy przekładaniem jednej porcji pierożków na talerz a wrzucaniem na patelnię kolejnej.

Kiedy nie odpowiedziała od razu, zerknąłem na nią z zaciekawieniem. Przygryzła wargę i przez chwilę wyglądała, jakby biła się z myślami. Ostatecznie po prostu wzruszyła barkiem. Tak zwyczajnie, nonszalancko. Wypadło to na tyle przekonująco, że ktoś, kto by jej nie znał, stwierdziłby, że pytanie jej nie obeszło, że nie zabolało. Prawdopodobnie nie zwróciłby uwagi na te pozornie nic nieznaczące sygnały; na ściągnięcie ust tuż przy kącikach, odruchowe zdzieranie lakieru z paznokcia kciuka i smutek w oczach, który wychynął na powierzchnię, przez sekundę nietłumiony złośliwością czy wystudiowaną pewnością siebie.

Zamrugałem. Jak to możliwe, że dopiero dziś, po tylu latach, po raz pierwszy zobaczyłem Verónicę naprawdę? Bez maski, dokładnie taką, jaka była: samotną i zagubioną, pod płaszczykiem arogancji chowającą nader wrażliwe serce.

Nie zdawałem sobie sprawy, jak długo się na nią gapiłem, dopóki do moich nozdrzy nie dotarł swąd spalenizny. Zakląłem szpetnie i czym prędzej ściągnąłem z patelni lekko nadpalonego pieroga, na krótką chwilę odrywając wzrok od Vi.

Prychnęła.

– Uparty jesteś. Nie odpuścisz tego, co?

– To zwykła ciekawość. Zawsze mnie spławiałaś, kiedy pytałem cię o matkę.

– Bo nie miałam matki – powiedziała w końcu. Na tyle cicho, że gdybym nie wyczekiwał odpowiedzi, najpewniej bym jej nie usłyszał.

– Jak to nie?

Kolejny raz jedynie wzruszyła ramionami.

– Po prostu nie. I nie lubię o niej rozmawiać.

Otworzyłem i zamknąłem usta. Potrząsnąłem głową. Najpierw zsunąłem na półmisek ostatnią partię empanadas, a dopiero potem ponownie skupiłem się Verónice.

– W porządku.

– Ale napijesz się ze mną?

Parsknąłem cicho.

– Zawsze do usług – rzekłem usłużnie.

– Wiedziałam, że pod tym kątem mnie nie zawiedziesz. Twoja kolej – wypaliła, odsuwając się na odległość ramienia.

– Co moja kolej? – Zmarszczyłem brwi.

Wskazała półmisek z pierogami.

– Kto nauczył cię gotować?

Zamrugałem.

– Mama – bąknąłem, przenosząc talerz na mały drewniany stół stojący przy oknie.

Verónica rozsiadła się na krześle, odrzuciwszy długie włosy za oparcie, założyła nogę na nogą, a brodę podparła na dłoni.

– A coś więcej? Jaka ona była? – drążyła.

– Była... – zawahałem się. Nabrałem powietrza i wypuściłem je powoli. – Była najcudowniejszym człowiekiem na świecie. Nie ma i nie będzie takiego drugiego.

Przechyliła głowę w bok.

– Jesteś do niej podobny?

Skrzywiłem się nieznacznie.

– Niezbyt.

– Hmm... A masz jej zdjęcie?

– Gdzieś tam będzie. – Skinąłem w stronę sypialni. – Później ci pokażę. Teraz jedz, bo wystygnie.

Odwróciłem się z powrotem w stronę kuchni, żeby otworzyć wino i zatrzymałem się w pół kroku. Zerknąłem przez ramię na objadającą się Vi.

– Nie mam kieliszków – oznajmiłem.

Przełknęła.

– Hę?

Parsknąłem.

– Nie mam kieliszków.

– Nie szkodzi.

– Chcesz pić z gwinta?

– Pytasz tak, jakbym nigdy tego nie robiła. – Przewróciła oczami.

Zacisnąłem wargi, żeby nie parsknąć śmiechem, bo nagle przypomniałem sobie nasz zaimprowizowany wypad do Mendozy.

Postawiłem odkorkowane wino obok półmiska i usiadłszy przy stole, życzyłem Verónice smacznego. Po tym, jak z pełnymi ustami rzuciła niewyraźne „wzajemnie", nadziałem jednego pierożka na widelec, nie zważając na protesty rozhisteryzowanego żołądka, który dalej obarczał mnie winą za wpakowanie doń donuta z masą chemii w środku. Bez przekonania skubałem brzegi ciasta, podczas gdy Vi, w przerwach między kolejnymi kęsami, opowiadała o splajtowaniu naszego ulubionego sklepu, gdzie w przeszłości często chodziliśmy na zakupy i o kolejnej podwyżce cen w restauracji, jaka nie generowała jednak spadającej liczby klientów, co bardzo cieszyło jej ojca. Narzekała na pogodę za oknem i nieśmiało napomknęła, że dawno nie jadła tiramisu, a że miała na nie straszną ochotę, to w sumie mógłbym zrobić. Wspominała utknięcie kilka lat temu w winnicy, skąd później zgarnęła nas policja i zawiozła prosto na izbę wytrzeźwień, spanie pod gołym niebem na plaży w Brazylii oraz huśtawkę w Ekwadorze, na której straciłem dolną lewą szóstkę. Śmiała się, jadła, piła i gadała, sprawiając wrażenie, jakby w ogóle nie potrzebowała czegoś tak prozaicznego jak tlen, a ja słuchałem, gdzieniegdzie wtrącając zdanie czy dwa, i to właśnie wtedy zrozumiałem, jak bardzo brakowało mi Veróniki. Jak ważną częścią mojego życia była i jak puste się bez niej stało.

– Zagraj ze mną, Tōru! – zawołała znienacka, odsuwając pusty talerz. – Przywiozłam karty.

Uniosłem podejrzliwie brew.

– W co mam zagrać?

Zastanowiła się.

– Może w kanastę? Zaliczysz taki sentymentalny powrót do przeszłości, co ty na to?

– Nie ma mowy – odparłem stanowczo, ale gdy chciałem wstać się od stołu, by posprzątać, przytrzymała mnie za ramię.

– Proszę! – Spojrzała błagalnie.

– Tam trzeba logicznie myśleć. Jak mam to robić w takim stanie?

– Grałeś w to w dużo gorszym stanie – przypomniała. – I wygrywałeś.

– Nie zawsze.

– Ale często.

Westchnąłem.

– Ale to było kiedyś – zaakcentowałem i oparłem ręce na biodrach. – Cwanie to sobie wymyśliłaś. Wiesz, że dawno nie miałem okazji w to grać i najpewniej wyszedłem z wprawy, więc chcesz po prostu podbudować sobie ego łatwą wygraną. Przyznaj się.

– Ależ ty jesteś podejrzliwy, Tōru... Więcej wiary w ludzi! Wcale nie mam złych intencji, chcę po prostu pograć w karty. Pamiętaj, że jestem twoim gościem, a o gości należy dbać. Co się stało z twoją słynną japońską gościnnością? Chcesz mi powiedzieć, że Japończycy jednak nie są gościnni?

Wydąłem policzki i uniosłem ręce w geście poddania się.

– O bogowie... Dobra...

Z piskiem zerwała się z krzesła, żeby pognać do sypialni. Po chwili wróciła do salonu, niosąc w dłoni dwie talie kart i szeroko się uśmiechając.

– Hej, głowa do góry! – Poklepała mnie po ramieniu. – W Urugwaju szczęście ci dopisywało. Może tym razem też tak będzie?

Skrzywiłem się, ale posłusznie usiadłem na dywanie naprzeciwko Veróniki i jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w płynne ruchy jej dłoni, kiedy tasowała karty.

– Pamiętasz punktację? – zagaiła.

Pokiwałem głową na boki, wydymając wargi.

– I tak, i nie. Zależy.

– Od czego? – Uniosła brew.

Uśmiechnąłem się półgębkiem.

– Od tego, kto będzie wygrywał.

– Nie bądź mendą. – Cisnęła we mnie poduszką zabraną z kanapy, lecz ta przeleciała koło głowy i uderzyła w ścianę z tyłu.

Zarechotałem.

– Celność masz do dupy, a nie jesteśmy nawet w połowie butelki... – Pokręciłem głową z dezaprobatą.

– Sam jesteś do dupy. – Machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę, a potem zaczęła rozdawać. – Zasady na pewno znasz: ten, kto pierwszy zdobędzie pięć tysięcy punktów, wygrywa.

Przytaknąłem.

– Co wygrywa?

Zamyśliła się na moment, marszcząc brwi w wyrazie najwyższego skupienia.

– Wannę – rzekła w końcu. – Wygrany idzie się pierwszy kąpać, a przegrany zmywa gary. Co ty na to?

– Stoi.

Wyciągnąłem dłoń, którą Vi od razu uścisnęła. Spojrzała mi w oczy, a z ust nie schodził jej pełen wyższości uśmieszek. Zmrużyłem oczy. W duchu zaś przyrzekłem sobie, że pod koniec gry Verónica przestanie się uśmiechać.

Czas się przekonać, czy i tutaj szczęście z Urugwaju będzie mi dopisywać.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro