Nigdy w życiu nie miałeś złych pomysłów?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


TŌRU

Nowy Jork, USA

Ostatecznie Alice i tak do mnie przyszła.

Od razu po tym, jak po czwartej zamknęła bar, wskoczyliśmy w linię M i po niecałej półgodzinie staliśmy już na skrzyżowaniu Broome i Orchard Street, przed czteropiętrową kamienicą, jaka nie do końca legalnie miała mi zastępować dom aż do trzydziestego pierwszego grudnia tego roku. Mimo wynajmowania mieszkania na pechowym piętrze nie mogłem się jednak wyzbyć wrażenia, że w jakiś dziwny sposób przyrosłem do tego miejsca. Nowy Jork, z początku obcy i nieprzyjazny, teraz jawił się jako stary przyjaciel, do którego mogłem i chciałem wracać. To była trudna miłość, ale zdecydowanie warta każdego poświęcenia.

Siedziałem zatem po turecku na podłodze, czwarte piętro, ostatnie drzwi po prawej, analizując własną relację z bezsennym miastem, i obserwowałem przysypiającą naprzeciwko Alice.

Opróżniona butelka wina poturlała się z brzękiem aż pod szafę, by tam finalnie się zatrzymać. Zostawiona sama sobie, zapomniana, niewiele warta bez tego, co ją wypełniało.

Tak teraz wyglądałem?

Za oknem wciąż panowały ciemności, więc stojąca na nocnej szafce lampka stanowiła jedyne źródło światła w całym mieszkaniu.

Tik-tak, tik-tak.

Zerknąłem na godzinę w telefonie. Było już po piątej, co oznaczało, że nie spałem przez dwadzieścia dwie godziny, jeśli nie liczyć mikrodrzemki w samolocie.

Podparłem brodę na dłoni i patrzyłem na przysypiające różowe chuchro, mając ogromną nadzieję, że sam w tej chwili przedstawiałem się chociaż w połowie mniej głupio. Ściągnąłem brwi, po czym nie do końca z własnej woli podniosłem dłoń, by palcem wskazującym przejechać po gładkim policzku Alice.

W odpowiedzi mruknęła coś niewyraźnie i rozchyliła powoli powieki, jakby nagle sprawiało jej to trudność nie do opisania. Zaraz potem czknęła głośno i zasłoniwszy usta dłonią, zachichotała. Makijaż miała rozmazany, a różowe włosy w nieładzie; otaczały jej drobną sylwetkę jak kokon.

Parsknąłem, kiedy kolejny raz przygniotła je kolanem i zasyczała jak wściekły kot.

Spojrzała na mnie z irytacją i nadęła policzki, nachyliwszy się tak blisko, że na twarzy poczułem jej ciepły oddech śmierdzący cierpkim winem. Przygryzła wargę, a w jej ciemnych oczach pojawił się tak dobrze znany mi błysk, najczęściej zwiastujący głupie pomysły oraz kłopoty.

Już otwierałem usta, żeby kazać McCartney iść spać, gdy ta błyskawicznie pokonała ostatnie dzielące nas centymetry i miękkimi wargami dotknęła moich. Na sekundę znieruchomiałem i po prostu gapiłem się szeroko otwartymi oczami na jej posklejane tuszem rzęsy, a Alice, nie wyczuwszy żadnego oporu, poruszyła ustami powoli, jakby nieśmiało, tym samym sprawiając, że serce na moment przestało mi bić, a potem ruszyło szaleńczym galopem.

Mruknęła gardłowo, i to było jak policzek. W mgnieniu oka otrzeźwiałem na tyle, żeby zacisnąć dłonie na jej szczupłych barkach i delikatnie się odsunąć.

Przełknąłem ślinę oraz pokręciłem głową.

– To nie jest dobry pomysł, Alice... – wyszeptałem.

Mrugnęła powoli, jakby próbowała zrozumieć sens wypowiedzianych słów, a później westchnęła.

– Nigdy w życiu nie miałeś złych pomysłów?

Fuknąłem cicho i zmarszczyłem brwi w wyrazie koncentracji.

– Miałem. Oczywiście. W ostatnich latach było ich nawet więcej niż tych dobrych – przyznałem.

– No więc? – Wzruszyła ramionami, po czym kolejny raz nachyliła się do pocałunku.

– No więc nie powinnaś brać ze mnie przykładu – odparłem, ciągle ją przytrzymując – Ile się znamy? Niecały miesiąc? To...

– Co z tego? – weszła mi w słowo.

Odetchnąłem.

– ...bardzo mało – dokończyłem.

Znów jedynie wzruszyła ramionami.

– Tyle wystarczy, żeby się do kogoś przyzwyczaić. Nie sądzisz? Nie chcę, żebyś wyjeżdżał, Tōru... – wypaliła nagle.

Ściągnąłem brwi.

– Przecież nie wyjeżdżam.

Przytaknęła.

– Ale zrobisz to. Kiedyś. Będziesz musiał, a ja nie chcę, żebyś to zrobił... Jak tu przyszłam i cię nie było, uznałam, że to w sumie smutne, wiesz? Wszyscy w końcu mnie zostawiają... Ja... chyba chciałabym mieć w tobie przyjaciela, wiesz?– wybełkotała. Ścisnęła mnie za nadgarstki i musnęła ustami policzek.

– Alice, jesteś pijana... – wymruczałem.

– Mhm... I napalona. I samotna. Jestem tak cholernie samotna, Tōru... – mamrotała pomiędzy drobnymi pocałunkami, którymi znaczyła moją żuchwę. – Ty nie? – wyszeptała mi do ucha.

Zacisnąłem wargi i nic nie odpowiedziałem. Nie musiałem odpowiadać.

Oparłem się o łóżko i pozwoliłem, by Alice błądziła zimnymi dłońmi po moich żebrach oraz brzuchu. Przymknąłem oczy, odchylając głowę, ale gdy tylko zaczęła siłować się z rozporkiem, zadrżałem i chwyciłem jej nadgarstek.

– Tak nie – powiedziałem stanowczo.

Zamrugała.

– Nie lubisz?

– Lubię, ale... – Westchnąłem i podrapałem się po potylicy. – Nie ta płeć. Szkoda twojego czasu.

Uśmiechnęła się szeroko, a następnie cmoknęła mnie krótko w usta, na koniec przejeżdżając językiem po mojej dolnej wardze.

– Jeżeli chcesz, to możesz sobie wyobrażać, że jestem facetem – rzuciła, puszczając oczko zaraz po tym, jak wgramoliła mi się na kolana.

Zaśmiałem się.

– Poważnie? Z kłakami prawie do połowy ud i cyckami? Nawet ja nie mam tak bujnej wyobraźni, Alice.

Przygryzła kłem czubek języka i zarzuciła mi ręce na szyję. Bawiła się trochę moimi włosami, okręcając pojedyncze pasemka wokół palca, a potem schyliła się, by pocałować i przygryźć skórę na mojej szyi.

Sapnąłem.

– W niektórych rzeczach nie będzie różnicy – zapewniła cicho. – Zamknij oczy...

Zrobiłem, jak prosiła, i tym razem nie protestowałem, kiedy poczułem owocowy smak błyszczyka.

Na początku jedynie muskałem usta Alice, ostrożnie, kawałek po kawałku, a gdy w końcu rozchyliła je zapraszająco, bez wahania wysunąłem język.

Mruknęła z zadowoleniem.

Dłonią leniwie przeczesywałem jej długie włosy, skołtunione od wiatru i wilgoci na zewnątrz. Pachniały czymś, czego w obecnym stanie nie potrafiłem rozpoznać. Czymś naturalnym, świeżym i pierwotnym. Zacisnąłem pięść na brzegu koszulki Alice, uniosłem i na koniec odrzuciłem gdzieś w kąt. Chwilę potem dorzuciłem do niej własną.

Odgarnąłem jej różowe włosy za plecy, aby mieć lepszy dostęp do ucha oraz szyi, i z wolna przesunąłem językiem po małżowinie, za co nagrodziła mnie zduszonym jękiem, który urwał się natychmiast, jak tylko zasłoniła usta.

– Boisz się, że medium z dołu cię usłyszy, McCartney? – szepnąłem z wargami przy jej rozpalonym policzku.

Skrzywiła się nieznacznie.

– To miało mnie podniecić?

– A nie podnieciło? – zapytałem tuż przed tym, zanim przygryzłem delikatnie płatek jej ucha.

Westchnęła, przechyliwszy głowę, mocniej do mnie przylgnęła i poruszyła sugestywnie biodrami.

– Niech cię, McCartney... – burknąłem pod nosem.

Pisnęła, kiedy podniosłem się z podłogi, podtrzymując ją za uda, a potem rzuciłem na łóżko. Rozparła się na poduszkach, przygryzła palec wskazujący i roziskrzonymi oczami śledziła każdy mój ruch, gdy najpierw niezgrabnie pozbywałem się własnych spodni, a potem powoli zdejmowałem jej jeansy wraz z majtkami, całując przy okazji tatuaż miniaturowego motyla tuż nad wzgórkiem.

Sapnęła cicho, więc oderwałem na chwilę wargi od jej rozgrzanego ciała i uniosłem wzrok. Widząc, że podparła się na łokciach i rozchyliwszy delikatnie usta, wręcz ponaglała mnie wzrokiem, bez pośpiechu pogładziłem jej nagie biodro z wytatuowaną syreną, a nogę od kolana aż do pachwiny obsypałem pocałunkami.

Stęknęła, poruszyła się niespokojnie, a po chwili wyciągnęła dłoń, by niezdarnie odgarnąć mi włosy z twarzy. Długim paznokciem przejechała po moim policzku, po czym chwyciła mnie za kark i przyciągnęła do jeszcze jednego całusa.

– Dawno tego nie robiłam – wyznała cicho i zaczerwieniła się niemal po same uszy.

– Mam przestać?

– Nie – odparła natychmiast, zanim jeszcze zdążyłem dokończyć pytanie. – Po prostu mogę być trochę... nie wiem... sztywna?

Musnąłem ustami jej policzek.

– Nie przejmuj się tym. Też dawno tego nie robiłem.

– Z dziewczyną?

– Ogólnie.

Zachichotała, kiedy cmoknąłem jej lekko zadarty nos, a potem przełknęła nerwowo ślinę, gdy na powrót umościłem się między jej nogami i zacząłem drażnić skórę ciepłym oddechem. Z satysfakcją obserwowałem, jak zaciskała dłonie na prześcieradle i przygryzała wargę, kiedy kciukiem zataczałem kółka wokół łechtaczki.

– Będzie dobrze – wyszeptałem. – Zaufaj mi, Alice.

W chwili gdy wsunąłem palce w jej mokre, ciepłe wnętrze i zająłem się całowaniem płaskiego brzucha, uświadomiłem sobie, jak bardzo tęskniłem za czyjąś bliskością oraz dotykiem. Za kimś, kto byłby w stanie przejrzeć moją maskę stworzoną z nawarstwiających się przez lata wyrzutów sumienia, goryczy i nienawiści do samego siebie, a potem ją zdjąć i zaakceptować to, co za nią zastał. Bez chęci naprawy i tony współczucia.

Słysząc jej ciche posapywania przerywane jękami, mocniej ścisnąłem jej szczupłe uda, po czym nachyliłem się, by zacząć pieścić Alice długimi, mocnymi ruchami języka. Zmrużyłem oczy, jak tylko zacisnęła kościste palce wokół moich dłoni.

Uśmiechnęła się słodko, nim odchyliła głowę na poduszki i krzyknęła ostatni raz; głośno, urywanie. Na moment zastygła, napięła mięśnie i w końcu zwiotczała, jakby zapadła się w sobie. Rozluźniła uścisk, pozostawiając mi białe ślady na nadgarstkach i ukryła twarz w dłoniach. Westchnęła cichutko, by już chwilę później się roześmiać.

Podparłem się na ręku, otarłem usta i odgarnąłem ze spoconego czoła Alice pojedyncze różowe pasemka. Potem cmoknąłem wyszczerzony pysk kota z Cheshire, który miała wytatuowany na boku, oraz cierniste gałęzie pnące się po rękach od nadgarstków aż do rozkwitających róż na obojczykach. Fiołkowo-czarnej i czerwonej. Je również ucałowałem.

Uśmiechnąłem się półgębkiem, głaszcząc jej rumiany policzek.

Dzisiejszego dnia nad ranem pocałowałem wszystkie tatuaże Alice McCartney.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro