Pierdol się, Verónico...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

TŌRU

Czerwiec 2017

San Juan, Argentyna

Uchyliłem powoli powieki i prawie natychmiast ponownie je zamknąłem, łapiąc się za głowę.

Cholera. Nigdy więcej nie tknę wina...

Dźwignąłem się z kanapy i potoczyłem nieprzytomnym spojrzeniem po salonie w poszukiwaniu czegoś do picia. Nigdzie nie znalazłem butelki z wodą, chociaż dałbym sobie rękę uciąć, że wczoraj specjalnie stawiałem ją przy stoliku. Ściągnąłem brwi w marnej próbie koncentracji, ale strzępki wieczornych wspomnień przelatywały mi przed oczami, tworząc rozmazaną smugę, z której nic nie mogłem wyłowić. Dopiero po chwili zauważyłem, że żaluzje w pomieszczeniu były podniesione.

Wystawiłem środkowy palec w kierunku łazienkowych drzwi, zza których dochodziły dźwięki prysznica.

– Pierdol się, Verónico... – burknąłem.

Zgrzytnąłem zębami, po czym podszedłem i nalałem wody do kubka wyciągniętego ze zmywarki. Wypiłem łapczywie, nie zwracając uwagi na to, że lodowate strużki płynęły mi po brodzie, by następnie skapnąć na przepoconą koszulkę. Właśnie wycierałem usta dłonią, kiedy za sobą usłyszałem dźwięk przekręcanego klucza, a po chwili w drzwiach pojawiła się Vi.

Przechyliłem głowę i zlustrowałem ją obojętnym wzrokiem.

Oprócz turbanu na głowie nie miała na sobie niczego. Wolnym krokiem ruszyła w moją stronę, kołysząc zmysłowo biodrami, by w końcu stanąć na tyle blisko, że przez koszulkę byłem w stanie poczuć jej stwardniałe sutki. Wokół roztaczała zapach waniliowego żelu pod prysznic.

Uśmiechnąłem się krzywo, żółć podeszła do gardła.

– Wstałeś – powiedziała cicho.

Wydąłem policzki.

Doprawdy, mistrzyni dedukcji.

– Jak widać – odparłem. – Dlaczego jesteś złośliwą pindą?

Uniosła ciemne, starannie wyrysowane brwi.

– Złośliwą pindą? – powtórzyła, a jej długie, sztuczne rzęsy zatrzepotały.

– Zasłaniałem te cholerne żaluzje – warknąłem.

Złożyła usta w dzióbek.

– Pewien jesteś? Tak się nawaliłeś, że zarzygałeś pół łazienki i nie byłeś w stanie samodzielnie utrzymać się na nogach, a pamiętasz, że żaluzje zasłaniałeś?

Zmrużyłem oczy.

– Nie rób ze mnie ochlapusa.

– Sam go z siebie robisz – prychnęła i zaplotła ramiona na piersiach. – Gdzie wczoraj byłeś?

– Nie twoja sprawa – rzuciłem i odepchnąwszy się od blatu, wyminąłem Vi w drodze do łazienki.

– U niego? – usłyszałem.

Zatrzymałem się w pół kroku i obróciłem powoli głowę. Przełknąłem ślinę, a spocone dłonie zacisnąłem w pięści, aby nie musieć patrzeć, jak drżą.

– Nie rozumiem, o czym mówisz, Verónico.

Zaśmiała się perliście.

– Naprawdę sądzisz, że jestem na tyle tępa, aby nie zauważyć, że puszczasz się z barmanem? – Uśmiechnęła się słodko, rzęsy ponownie zatrzepotały.

Wytrzeszczyłem oczy. Żołądek ścisnął się boleśnie, zapowiadając kolejną falę mdłości.

– Powiedział ci? – zapytałem cicho.

Pokręciła głową i jakby posmutniała.

– Nie musiał. Nie jesteś zbyt subtelny – stwierdziła i smukłym palcem przejechała po śniadej szyi.

Odruchowo złapałem się za swoją, próbując zasłonić ciemnoczerwone malinki, o których istnieniu kompletnie zapomniałem. A może chciałem zapomnieć?

– Zastanawiam się, Tōru – zaczęła powoli. – Ty wkładasz jemu czy on tobie? Jak najbardziej lubisz?

Zmarszczyłem brwi.

– Wal się – burknąłem.

¡Qué valerosamente! – Pokręciła głową. Na twarzy cały czas miała uśmiech, równie szeroki, co sztuczny. Jak upiorna kukła. – Nie zapominaj, że to dzięki mnie masz gdzie mieszkać i pracować.

– Szantażujesz mnie? – spytałem z niedowierzaniem.

– Ostrzegam – poprawiła. – Jedno słówko szepnięte ojcu i wylecisz z roboty... Twój kochanek również – dodała po chwili namysłu. – Gdzie wtedy pójdziesz? Wrócisz do Japonii? Czy łudzisz się, że Diego cię przygarnie? Wiesz, ilu takich naiwnych miał przed tobą?

– Wystarczy! – warknąłem, uderzając dłonią w szafkę, i na powrót zbliżyłem się do Veróniki.

Musiała zadrzeć głowę, żeby móc na mnie spojrzeć, a kiedy już to zrobiła, w jej jasnych oczach na chwilę zamigotała niepewność.

Bała się mnie?

– Zwolnij mnie, jeśli chcesz – powiedziałem powoli, popatrzywszy na nią z góry – ale Diega zostaw w spokoju.

– Zadziwiająca troska. Nie posądzałabym cię o to, upadła gwiazdo Argentyny – zakpiła.

Wstrzymałem oddech. Kolejny raz zwinąłem dłonie w pięści. Zęby trzeszczały niebezpiecznie, grożąc złamaniem, kiedy z całej siły je zaciskałem.

– Naprawdę jesteś złośliwą pindą – wycedziłem. – Idę pod prysznic. A potem, pozwolisz, dalej będę doprowadzał twojego ojczulka do orgazmu, obsługując setki napalonych klientek i udając, że ty i ja jesteśmy niezwykle szczęśliwą parą. Może i załatwiłaś mi tę robotę, ale jej utrzymanie zawdzięczam wyłącznie sobie...A raczej sławie „upadłej gwiazdy Argentyny". – Nakreśliłam palcami w powietrzu cudzysłów, puściłem oczko, a na odchodne posłałem jeszcze Verónice złośliwy uśmiech.

Odwróciła wzrok, wargi zacisnęła w wąską linię.

Usatysfakcjonowany, w końcu pomaszerowałem w stronę łazienki, a po drodze zgarnąłem jeszcze z szafki telefon, na wypadek gdyby Verónice przyszło do głowy przeglądać moje wiadomości.

Zamknąłem drzwi na klucz i oparłem dłonie o umywalkę. Uniosłem wzrok, napotykając oskarżycielskie spojrzenie własnego odbicia.

Szlag by to trafił!

Ściągnąłem przepocone ubranie, na którym faktycznie widniała resztka zaschniętych rzygowin, po czym kopnięciem posłałem je w kąt pomieszczenia. Odruchowo zerknąłem na kolano, by ponownie przekonać się na własne oczy, czy blizna ciągle tam była.

Była – tak samo brzydka i prawdziwa, jak zapamiętałem. Moja upadła duma. Moja największa życiowa porażka.

Skrzywiłem się boleśnie i wszedłszy pod prysznic, odkręciłem gorącą wodę. Zamknąłem oczy, czoło przytknąłem do chłodnych białych kafelków i westchnąłem ciężko, uderzając pięścią w ścianę.

To będzie cholernie długi dzień.

*

Już z daleka dostrzegłem połyskujący na czerwono szyld De Mono Rojo z demonicznie wyszczerzoną czerwoną małpą i zwisającą smętnie flagę Argentyny, wetkniętą tuż nad wejściem. Drzwi do lokalu stały otworem, a w kącie siedziała już garstka pierwszych gości. Grali w karty i zawzięcie o czymś dyskutowali. Zaszczyciłem ich jednak jedynie przelotnym spojrzeniem, bo resztę uwagi pochłonęła rozciągnięta w uśmiechu twarz Diega, który stał za ladą, żuł leniwie gumę i prawie rozbierał mnie wzrokiem.

Natychmiast zaschło mi w ustach. Mocniej ścisnąłem pasek od torby, przełknąłem ślinę, po czym wyminąłem Sancheza bez słowa, podziwiając wyczyszczone na błysk kafelki w drodze do pomieszczenia dla pracowników. Tam zerknąłem na grafik, przyklejony na drzwiach szafy.

Dziś dwunastka, a to oznaczało, że przez cały dzień nie będę musiał oglądać Veróniki. Cudownie!

Wepchnąłem torbę pod stół i szybko przebrałem się w strój służbowy. W pośpiechu chwyciłem jeszcze wiszący na oparciu krzesła fartuch i zatrzasnąwszy za sobą drzwi, potruchtałem w stronę kontuaru, po drodze mijając jedną z kelnerek, której imienia za cholerę nie mogłem skojarzyć. Uśmiechnąłem się jednak olśniewająco, a potem ze zdziwieniem patrzyłem, jak pryszczata twarz dziewczyny pokryła się rumieńcem.

Potrząsnąłem głową.

I bądź tu miły, człowieku.

Wchodząc za bar, dalej za wszelką cenę starałem się ignorować Sancheza. Nie podziałało, bo zamiast odwdzięczyć się tym samym, klepnął mnie w tyłek i pocałował w kark.

Odepchnąłem go, burcząc pod nosem przekleństwo, na co uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Księżniczka wstała lewą nogą? – zażartował.

Rzuciłem mu zirytowane spojrzenie, więc spoważniał, ale tylko na moment.

– Co jest, Tōru?

Pokręciłem głową, jednak Diego chyba nie takiej odpowiedzi oczekiwał, bo westchnął i zacisnął wargi.

– Nie domyślę się, jeżeli mi nie powiesz. Nie zachowuj się jak baba.

– Nie zachowuję – żachnąłem się. Chwyciłem pierwszy z brzegu kufel na piwo i zacząłem go polerować.

– Zatem? O co chodzi?

– Pokłóciłem się z Verónicą – odparłem niechętnie, odkładając ścierkę.

– Nie pierwszy i ostatni raz. O co tym razem?

Parsknąłem mimowolnie. Jak miałem to powiedzieć? To brzmiało, cholera, komicznie.

– O ciebie.

Przyłożył dłoń do serca i westchnął.

– Czuję się zaszczycony!

– Zamknij się, to nie jest śmieszne. Wiesz, że może cię przez to zwolnić? – Zerknąłem na niego.

Wzruszył ramionami i się uśmiechnął.

– To słodkie, że tak się o mnie troszczysz – zaćwierkał. Nachylił się i pogładził mnie po policzku.

Odtrąciłem jego dłoń.

– Mówię poważnie, Diego.

Ponownie wzruszył ramionami.

– Znajdę inną pracę. Nie widzę problemu.

– Przypominam, że jesteśmy w Argentynie. Co jeśli nie znajdziesz?

– Uprowadzę cię do Hiszpanii – szepnął konspiracyjnie, opierając się czołem o moje czoło.

Zaśmiałem się, a Diego mi zawtórował.

– Masz coś nie tak z głową. – Popukałem go palcem w skroń.

– Dlatego tak dobrze się dogadujemy. – Wyszczerzył się, ukazując rząd śnieżnobiałych zębów i uwydatniając dołeczki w policzkach.

Zlustrowałem go wzrokiem.

– Cholerny masochista – mruknąłem, po czym odsunąłem się, żeby ponownie zabrać się do pracy.

Westchnął.

– Tak naprawdę dziwię się, że do tej pory tego nie zrobiła, wiesz? To chyba oznacza, że wcale nie chce tego zrobić, bo ciężko mi uwierzyć, że dopiero teraz się zorientowała, że ją zdradzasz. Nie kryliśmy się z tym za bardzo.

Skrzywiłem się, odruchowo unosząc dłoń do szyi.

Diego rozłożył ramiona i zamrugał niewinnie, jakby chciał powiedzieć, że samo tak wyszło.

– Przyjdziesz dzisiaj? – zagaił.

Potrząsnąłem głową.

– Nie mogę.

– A jutro?

Zacisnąłem wargi. Uparcie wlepiałem wzrok w blat i udawałem, że wycieram odcisk po szklance.

– Zobaczę – burknąłem.

Poczułem jego dłoń na plecach. Nisko, zdecydowanie zbyt nisko.

– Będę czekał – zapowiedział, po czym odwrócił się z uśmiechem w stronę nowo przybyłego klienta.

Przygryzłem wargę.

Mam nadzieję, że kiedyś w końcu przestaniesz na mnie czekać, Diego.

¡Qué valerosamente! – z hiszp. Jak odważnie! (przyp. aut.)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro