Po prostu powiedz mi prawdę, Tōru

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

TŌRU

San Juan, Argentyna

Ciemność.

Zimno mi. Dlaczego jest tak przeraźliwie zimno?

Głowę rozsadzał ból, dodatkowo potęgowany przez ciche tykanie kuchennego zegara i krople wody cieknące z nieszczelnego kranu. Uderzały powoli, miarowo. Rozbryzgiwały się na stalowej powierzchni.

Kap.

Kap.

Kap.

Pomiędzy dwie sekundy przerwy.

Zmarszczyłem brwi i rozwarłem posklejane powieki. W ustach czułem mdły posmak wymiocin.

Przez małe, brudne okno w kuchni, częściowo zasłonięte żaluzjami, wpadały do środka przytłumione promienie słoneczne. W zlewie dostrzegłem niepozmywane naczynia, a na stole kubek z wodą i opartą o niego karteczkę.

Za daleko.

Skrzywiłem się i na powrót nakryłem głowę kocem w kolorach hiszpańskiej flagi. Każdy mięsień w ciele wołał o masaż, kolano pulsowało tępym bólem. Trząsłem się niekontrolowanie, jakbym miał atak, a po plecach spływały strużki potu.

Odetchnąłem głęboko i wychyliłem głowę spod okrycia, nie otwierając jednak oczu. Po omacku błądziłem ręką w powietrzu w daremnych próbach natrafienia na znajomy kształt torby. Westchnąłem, zirytowany, kiedy kolejny raz rąbnąłem dłonią o kant stołu, po czym ostrożnie podniosłem się do siadu i potoczywszy wzrokiem po salonie, usiłowałem zlokalizować zgubę. Pomasowałem napięty kark, a dźwięki, na które normalnie nie zwracałbym większej uwagi, odbijały mi się echem w głowie.

Zaraz oszaleję.

Która była godzina?

Jak długo spałem i co się wczoraj działo?

Ostatnim, co pamiętam, było wyjście z sierocińca, potem wspomnienia stawały się niewyraźne, rozmazane. Zmarszczyłem czoło w skupieniu.

Cholera.

Jak przez mgłę kojarzyłem piski podeszew i dźwięk odbijającej się od parkietu piłki. Spojrzałem na dłonie – miałem wybitego palca.

Poważnie?

Ziewając, potarłem twarz i ociężale podniosłem się z kanapy, by pokuśtykać w stronę łazienki. Ledwo uchyliłem drzwi i dopadłem muszli klozetowej, a już po chwili zgiąłem się wpół, zwracając treść żołądkową.

Wino faktycznie musiało być domowej roboty.

Otarłem usta wierzchem dłoni i pociągnąwszy za spłuczkę, usiadłem przy ścianie. Czoło oparłem o chłodne płytki, zamknąłem oczy, a dłońmi chwyciłem się za włosy. Oddech miałem płytki i nierówny.

Po chwili złapałem się umywalki i podciągnąłem, żeby stanąć oko w oko z własnym odbiciem.

Włosy zbite w strąki, zapadnięte policzki i ramiona sterczące spod koszulki jak dwa trójkąty. Same kąty ostre. Ja już byłem trupem. Zachwiałem się, nie poznawałem samego siebie.

Kiedy mi się to wymknęło spod kontroli?

Odkręciłem zimną wodę i wsadziłem głowę pod strumień.

Można się utopić w umywalce?

Dłuższą chwilę stałem bez ruchu, wsłuchiwałem się w szum wody i pozwalałem, by moczyła włosy, twarz oraz zalewała usta. W końcu zakręciłem kurek i wytarłem się pierwszym lepszym ręcznikiem. Obraz dalej był rozchwiany, wirował, jakby tańczył cholerne tango argentyńskie, i nawet lodowate kropelki, skapujące na rozgrzaną skórę karku, nie były w stanie tego zmienić.

Uniosłem materiał koszulki do nosa i powąchawszy, skrzywiłem się z niesmakiem.

Obrzydlistwo. Śmierdziałem jak gówno.

Czym prędzej ściągnąłem T-shirt, jakby był najbardziej ohydną rzeczą, jakiej dotknąłem, i posłałem łukiem w najdalszy kąt pomieszczenia. Zaraz za nim poleciały spodnie i bielizna.

Napuściłem wody do wanny, po czym zanurzyłem się z westchnieniem. Szorowałem skórę szorstką gąbką tak długo, aż zrobiła się czerwona i zaczęła piec. Mimo to nie przestawałem, zupełnie jakbym chciał zedrzeć tę zewnętrzną powłokę zepsucia, wydrapać spod niej dawnego siebie. Nic to nie dawało. Dalej czułem się brudny.

Oparłem głowę o brzeg wanny, a z kącika oka wypłynęła łza. Nie zarejestrowałem momentu, w którym opadłem na dno, a tafla mętnej wody zamknęła mi się nad głową. Po prostu przymknąłem powieki, wyobrażając sobie dryfowanie w głębinie i napływającą zewsząd ciemność. Było ciepło i wcale nie tak strasznie. Mógłbym się do tego przyzwyczaić. Mógłbym to polubić.

Nagłe szarpnięcie sprowadziło mnie z powrotem na powierzchnię.

Zakrztusiłem się, z nosa poleciały mydliny, a serce biło jak szalone. Otarłem szczypiące oczy i spojrzałem nieprzytomnie na kucającego obok Diega.

Oddychał szybko, na twarzy miał wymalowany czysty strach.

– Czy ciebie już do reszty pojebało?! – krzyknął.

Skrzywiłem się.

Za głośno, za głośno...

– Chcesz się, kurwa, utopić?!

Zmarszczyłem brwi.

Utopić?

Pokręciłem powoli głową, jak gdybym był mechaniczną, nienaoliwioną lalką.

– Jesteś kompletnym kretynem, Tōru – stwierdził już spokojniej. – Wyłaź. Kupiłem coś do jedzenia.

Ociężałe powieki zamknęły się i otworzyły. Przytaknąłem, a po chwili, która wydawała się wiecznością, wyszedłem wyjść z wanny, starając się przy tym nie poślizgnąć i nie rozbić sobie głowy. Przyłożyłem dłonie do policzków, zakołysałem się w przód i w tył. Nawet zabawnie. Może gdybym się jednak utopił, gazety znów zaczęłyby o mnie pisać. Wielki Król załatwiony przez mydliny. Zachichotałem pod nosem i nawet nie zauważyłem, kiedy drzwi ponownie się otworzyły, a moje nagie ciało owiał przeciąg.

Drgnąłem, gdy za ramieniu poczułem dotyk dłoni, i poderwałem głowę.

To był błąd.

Znów dostałem mdłości i ledwo zdążyłem pochylić się nad toaletą. Rzygając, jak przez mgłę słyszałem siarczyste przekleństwa. Opadłem na kolana, łokcie oparłem o deskę, a czoło na pięściach. Przed oczami zatańczyły mroczki.

Śmierci nad kiblem to akurat bym nie chciał.

Odebrałem od Diega zmoczony, chłodny ręcznik i chwyciłem dłoń, którą do mnie wyciągnął. Wytarłem usta.

– Będą trochę za duże, ale nie mam niczego innego – powiedział, kładąc złożone w kostkę ubrania na brzegu umywalki.

Podziękowałem niemrawo, a gdy opuścił pomieszczenie i zostawił mnie samego, wtuliłem nos w bluzę, którą przyniósł. Przymknąłem oczy. Pachniała tanim proszkiem do prania, ale za to była ciepła i czysta. Wciągnąłem ją przez głowę i rozłożyłem ręce, aby się obejrzeć – zgodnie z przypuszczeniem sięgała mi prawie do połowy ud, spodnie natomiast musiałem zacisnąć mocno sznurkiem, żeby nie opadały, oraz podwinąć.

Westchnąłem i zerknąwszy w lustro po raz ostatni, przeczesałem mokre włosy palcami, a potem wyszedłem z łazienki.

W kuchni zobaczyłem krzątającego się Diega. Przystanąłem na moment, by lepiej mu się przyjrzeć.

Szurał kapciami po podłodze, dreptając między lodówką a blatem, na którym położył zakupy. Plecy miał zgarbione, skórę niezdrowo bladą, natomiast ruchy pozbawione były zwyczajowej ekspresji. Na jego z reguły rozpromienionej twarzy nie widniał nawet cień charakterystycznego uśmiechu.

Doczłapałem do kanapy i opadłem na nią bez sił, jakbym co najmniej ukończył triathlon. Na ramiona zarzuciłem koc, okrywając się szczelnie, ale to i tak nie powstrzymało dreszczy. Czas mi się dłużył, gdy wpatrywałem się w swoje skrzyżowane stopy.

Kiedy na stoliku wylądowała szklanka z łyżeczką, uniosłem głowę i napotkałem zatroskany wzrok Diega.

– Co to?

– Elektrolity, żebyś się nie odwodnił – wyjaśnił, a widząc moją sceptyczną minę, dodał: – Masz to wypić, tylko powoli, bo znów zaczniesz wymiotować. Poradzisz sobie czy ci pomóc?

Prychnąłem.

– Oczywiście, że sobie poradzę.

Przytaknął bez słowa, a następnie odwrócił się z powrotem w stronę aneksu. I tyle. Żadnych żartów ani uśmiechów.

Przecież nie umierałem, do cholery.

Wyciągnąłem drżącą dłoń i chwyciłem szklankę, by unieść ją do nosa i powąchać. Ananas. Nabrałem odrobinę na łyżeczkę i siorbnąłem. Było słodkie, nawet całkiem smaczne. Syknąłem, kiedy następna porcja wylądowała na bluzie, bo ręce trzęsły mi się, jakbym był pięćdziesięciolatkiem chorującym na Parkinsona. Całe życie poświęciłem dbaniu o własne ciało, a ono teraz odmawiało mi posłuszeństwa. Co za ironia losu.

Odstawiłem szklankę na stół, na powrót zwinąłem się w kłębek pod kocem i zająłem podziwianiem szerokich pleców Diega stojącego przy zlewie. Niewiele myśląc, podniosłem się chwiejnie, przeciąłem salon i wszedłem do kuchni. Musiałem się przytulić, potrzebowałem tego na równi z cholernymi elektrolitami, więc zamknąłem oczy i po prostu przylgnąłem do ciepłego ciała Sancheza.

Początkowo poczułem, jak się spiął, jednak zaraz odłożył trzymany talerz z powrotem do zlewu i wytarłszy ręce, odwrócił się powoli, przytrzymując mnie za nadgarstki. Pogłaskał zewnętrzną część mojej dłoni.

– Powinieneś to usztywnić – stwierdził, patrząc na mój wybity palec wskazujący.

– Później – mruknąłem. Uwolniwszy dłonie z uścisku, na powrót się przytuliłem.

Odwzajemnił uścisk.

– Nie wypiłeś wszystkiego – powiedział karcąco, jakbym był niesfornym dzieckiem, próbującym się wymigać od brania leków.

– Później.

– Tōru...

– Później.

Wtuliłem nos w zagłębienie jego szyi i zaciągnąłem się. Diego pachniał słońcem oraz wiatrem.

Zupełnie inaczej niż Iwa-chan... Ściągnąłem brwi. Nie! Nie będę teraz o tym myślał!

Przygryzłem wargę, kiedy w brzuchu głośno mi zaburczało, a mimo to nie chciałem wypuszczać Sancheza z objęć. Przymknąłem powieki, wsłuchując się w miarowe bicie jego serca.

Bezpiecznie.

Ocknąłem się dopiero, gdy Diego odsunął mnie delikatnie i brodą nieprzejednanie wskazał pozostawioną na stoliku szklankę. Westchnąłem, ale wróciłem na kanapę, żeby zrobić drugie podejście.

Sánchez przycupnął obok na podłokietniku, a kiedy na niego zerknąłem, nagle o czymś sobie przypomniałem.

Odchrząknąłem.

– Który dzisiaj? Która godzina? Ile spałem? – zasypywałem go pytaniami z prędkością karabinu maszynowego.

Spojrzał na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Jakie jest ostatnie wydarzenie, które pamiętasz? – zapytał.

Zamrugałem, próbując przywołać jakiekolwiek obraz z plątaniny rozbieganych myśli.

– Wyszedłem od ciebie... – zacząłem powoli. – Potem poszedłem do sierocińca, do siostry Ángelity, a potem... Chyba grałem w siatkówkę? – stwierdziłem z niedowierzaniem i ponownie przyjrzałem się dłoniom. Wybity palec był niezbitym dowodem na to, że miałem rację.

– Pamiętasz to dokładnie?

– Nie. – Pokręciłem głową. – Wiem tylko, że po wyjściu z sierocińca poszedłem pograć w siatkówkę. Nie wiem, czy byłem wtedy trzeźwy, jeśli o to pytasz.

Skinął i pogłaskał mnie po włosach. Traktował mnie jak dziecko.

– Pij.

– Nie odpowiedziałeś na pytania – przypomniałem z urazą.

Westchnął.

– Dzisiaj jest dziewiąty czerwca. Piątek.

Przytaknąłem ociężale, próbując przyswoić nowe informacje.

– To, co pamiętam, działo się wczoraj, tak?

– Tak.

Ściągnąłem brwi. Przytłumione promienie słoneczne pomiędzy żaluzjami... Gdzie się podziały?

– Późno jest?

– Dochodzi wpół do ósmej wieczorem.

Zamrugałem. Olśnienie przyszło tak nagle, że prawie zakrztusiłem się płynem.

– Dzisiaj powinienem być w robocie! – krzyknąłem ochryple.

Poderwałem się z miejsca, rozchlapując ciecz dookoła, a pod wpływem gwałtownego ruchu zakręciło mi się w głowie i pociemniało w oczach.

Diego złapał mnie tuż przed tym, zanim wyrżnąłem czołem o stolik, i usadził z powrotem na kanapie.

– Przestań się szarpać, bo jeszcze tego mi dzisiaj brakowało, żebyś rozwalił sobie głowę. – Odetchnął. – Tak, powinieneś być w robocie. Wczoraj też – odparł już spokojniej.

Wytrzeszczyłem oczy.

– Ale...

– Nie martw się tym – przerwał. – Według córeczki tatusia zmogła cię choroba, więc jesteś usprawiedliwiony.

Przełknąłem ślinę.

– Verónica wie?

Wzruszył ramionami, wysuwając dolną wargę.

– Zadzwoniła do mnie, kiedy nie wróciłeś na noc do domu, więc wnioskuję, że wie. Cokolwiek miałeś przez to na myśli.

– Przecież nie zawsze wracam na noc – burknąłem pod nosem.

– Ale zawsze przychodzisz do roboty, prawda?

Zagryzłem wargi.

– Była zła? – zagaiłem po chwili.

– Nie.

– A ty jesteś? – wyszeptałem.

Spojrzał na mnie przenikliwie, przechyliwszy głowę w bok. Było coś dziwnego w tym spojrzeniu. Jakiś smutek, którego źródła nie potrafiłem zidentyfikować.

Ściągnąłem brwi.

To moja wina, że już się nie uśmiechasz?

– Nie – odpowiedział po kilku sekundach, które mnie wydawały się wiecznością.

– Ale zrobiłem coś wczoraj, prawda? To dlatego jesteś taki... – zawahałem się.

Uniósł brew.

– Jaki?

– Smutny? – strzeliłem.

Odchylił głowę i wybuchnął krótkim, wymuszonym śmiechem.

– A jaki mam być, Tōru? Najpierw dostaję od ciebie dziwny telefon, potem znajduję cię prawie nieprzytomnego i bełkoczącego głupoty na podłodze w sali treningowej, rano nie mogę cię dobudzić, a kiedy wracam, topisz się w wannie. Jestem, kurwa, przerażony. – Głos mu się załamał. Przytknął pięść do ust i odetchnął głęboko. – Co się z tobą dzieje ostatnio? Nie poznaję cię. Zawsze byłeś zryty, ale od operacji jest tylko gorzej... Chcę ci pomóc, ale nie wiem jak. Powiedz mi...

Wzrok miał tak błagalny, że wstrzymałem oddech. Chyba po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, zobaczyłem w jego oczach łzy. Przełknąłem ślinę i wziąłem kolejny mały łyk elektrolitów, żeby zyskać na czasie. W palcach miąłem materiał bluzy.

– Nie wiem... – wyszeptałem, kręcąc słabo głową. – Po prostu... Pozwól mi tu dzisiaj zostać, dobrze? Proszę... Nie chcę wracać do siebie – wydukałem.

Westchnął, potarł twarz dłońmi i wstał, nie udzielając odpowiedzi. Pięść zacisnął kurczowo.

– Mówiłem serio wczoraj rano – powiedział cicho, stając do mnie plecami. Dopiero po chwili odwrócił głowę. – Po prostu... chciałbym, żebyś to wiedział, Tōru. Nawet jeżeli nigdy nie powiesz mi tego samego. – Uśmiechnął się smutno.

Nie skomentowałem. Dopiłem resztę elektrolitów i odstawiłem szklankę na stół.

Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym ci odpowiedzieć tym samym, Diego...

*

Odchyliłem głowę i wydmuchałem dym wprost w atramentowe niebo, na którym wciąż lśniły miliony jasnych punkcików. Dochodziła czwarta, a San Juan ciągle było pogrążone we śnie – tym najmocniejszym, czystym, pozbawionym koszmarów. Ciche i wyludnione, prezentowało się zupełnie inaczej niż za dnia, kiedy to przy przydrożnych straganach rozbrzmiewały okrzyki handlarzy, zachęcających do kupienia kolejnego churro, z kawiarenek wylewały się tłumy turystów, dzierżących w dłoniach kubki z gorącą czekoladą i aparaty fotograficzne pod pachami, a przy śmietnikach buszowali cartoneros[1] w poszukiwaniu makulatury.

Westchnąłem cicho, wypuszczając kolejną chmurę dymu, i zapatrzyłem się na usytuowany po drugiej stronie ulicy park, otoczony gęsto drzewami. Zza jednego z nich wyszedł pies. Zatrzymał się przy najbliższej z ulicznych latarni i uniósł łapę. Bure, pospolite futro, jedno ucho oklapnięte. Szczeknął głośno i ruszył w pogoń za łaciatym kotem, który wypełzł spod pobliskiej ławki.

Przechyliłem głowę, obserwując w zamyśleniu ten osobliwy spektakl, a zgrabiałymi z zimna palcami wyciągnąłem z ust dogasającego papierosa i zgniotłem w popielniczce ustawionej na parapecie okna. Opatuliłem się szczelniej bluzą, bo nocny chłód niezmordowanie przeciskał się nawet przez najmniejsze szpary, wywołując gęsią skórkę. Skuliłem ramiona jeszcze bardziej.

– Dziś dziesiąty – powiedziałem cicho i podrapawszy się po nosie, oparłem łokcie o barierkę. Uśmiechnąłem się półgębkiem. – Wszystkiego najlepszego, Iwa-chan.

– Znów Iwa-chan, co? – usłyszałem za plecami.

Zamarłem, oddech uwiązł mi w krtani. Rzuciłem przez ramię szybkie spojrzenie i zobaczyłem, jak Diego opierał niedbale bark o balkonowe drzwi i mierzył mnie zaspanym wzrokiem.

Ziewnął, jeszcze bardziej czochrając włosy, a potem parsknął wymuszonym śmiechem. Przełknąłem ślinę, kiedy odepchnął się od futryny, wyszedł na balkon i bez słowa stanął tuż obok mnie. Wzrok utkwił w oddali, nieobecny, a ja odniosłem wrażenie, że odkąd się pojawił, na zewnątrz zrobiło się jeszcze zimniej.

– Wiesz – podjął nagle – kiedy przedwczoraj mnie tak nazwałeś, początkowo sądziłem, że to tylko takie pijackie omamy. Byłeś naprawdę napruty i nie sądzę, żebyś wtedy w ogóle wiedział, gdzie się znajdujesz. Nie przejąłem się więc za bardzo tym, że z kimś mnie pomyliłeś, to się zdarza. Ale zaraz przypomniałem sobie, że tego samego dnia rano spieprzyłeś z mieszkania, jakbyś uciekał przed samym diabłem, bo powiedziałem, że cię kocham. Zabawne, wiesz? Póki tego nie zrobiłem i przyjmowałem cię z otwartymi ramionami, ilekroć znudziłeś się rolą heteroseksualnego przydupasa córeczki szefa, było dobrze. Jasne, mogę być naiwny, ale nie jestem idiotą. Umiem łączyć fakty, Tōru. Jak długo zamierzałeś mnie zwodzić?

W ciemnych oczach Diega zobaczyłem smutek i żal. Nagle jego poranne zachowanie nabrało sensu.

– Diego... – zacząłem, ale przerwał mi, kręcąc głową.

Zaśmiał się krótko, nieszczerze.

– Myślałem, że potrzebujesz czasu, wiesz? Tak po prostu... Że jesteś po prostu zagubionym dzieciakiem i musisz się odnaleźć, że musisz dojrzeć do pewnych rzeczy. Ale kiedy nazwałeś mnie „Iwa-chan" i tak rozpaczliwie się do mnie kleiłeś, coś do mnie dotarło... Może nie zrozumiałem ani słowa z tego, co mówiłeś, ale tak sobie myślę, że do niektórych rzeczy wcale nie trzeba słów. Ja i bez nich zrozumiałem, że nigdy nie odwzajemnisz tego, co do ciebie czuję. – Pomasował klatkę piersiową, ale wciąż unikał patrzenia mi w oczy. – Zazdroszczę mu, wiesz? Lubiłeś mnie chociaż? Czy przychodziłeś tutaj tylko dlatego, że ci go przypomniałem?

– To nie jest tak, jak myślisz, Diego – zaprzeczyłem słabo i pokręciłem głową. Dłonie zacisnąłem na zimnej metalowej barierce.

Parsknął.

– Po prostu powiedz mi prawdę, Tōru – poprosił. – Choć ten jeden raz powiedz mi prawdę.

Zamknąłem na moment oczy.

– Lubiłem cię – odparłem cicho. – Naprawdę.

Pokiwał głową, usta zacisnął w wąską linię i zamrugał szybko.

– Ale nie kochałeś. – Głos mu się załamał. Zaczerpnął tchu i przełknął głośno ślinę.

Zacisnąłem wargi, żeby się nie rozbeczeć, bo pierś przygniatał mi jakiś niewidzialny ciężar.

Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić, Diego, chociaż w głębi serca wiedziałem, że nie będziemy razem.

Zadrżałem. Kątem oka spostrzegłem, że Sánchez uniósł dłoń, jakby chciał dotknąć mojej twarzy, ale w ostatniej chwili się rozmyślił.

– Nawet nie dałeś mi szansy, żebym spróbował... Byłbym dla ciebie dobry, może nawet lepszy od niego... Ja...– urwał.

Pokręcił głową, po czym odwrócił się na pięcie i skierował z powrotem w stronę salonu. Zgarbił ramiona, ręce schował do kieszeni, a głowę między barkami. Był tak cholernie smutny. Tylko smutny. W jego głosie i gestach nie dostrzegłem ani grama złości.

– Dlaczego, do cholery, taki jesteś?! – krzyknąłem.

Zatrzymał się i obejrzał.

– Jaki?

– Taki... smutny! – Podszedłem i zadarłem lekko głowę, by móc spojrzeć mu w twarz.

Zmrużył powieki.

– A jaki mam być, Tōru? – zapytał ze zmęczeniem.

Parsknąłem rozpaczliwie, a po policzkach wreszcie popłynęły tak długo wstrzymane łzy.

To chore. Nie miałem prawa płakać. Nie ja.

– Wściekły – wydusiłem. – Powinieneś być wściekły! – Pchnąłem go.

Zachwiał się, ale nie wykonał żadnego innego ruchu.

– Dlaczego mnie nie nienawidzisz?! – W dłoni ścisnąłem materiał jego koszulki z Batmanem, którą tak uwielbiał. – Powinieneś mnie nienawidzić, Diego!

Nie odpowiedział od razu. Dłonią objął delikatnie mój policzek, a kciukiem wytarł płynące łzy.

– Czy jeśli to zrobię, zostaniesz ze mną? Coś magicznie przeskoczy w twojej łepetynie i będziemy żyć długo i szczęśliwie?

Otworzyłem i zamknąłem usta, a Diego uśmiechnął się smutno na ten widok.

– Więc sam widzisz, że to nie ma sensu. Uwierz mi, Tōru, chciałbym cię nienawidzić. Naprawdę, bardzo. Ale nie umiem – wyszeptał, po czym opuścił rękę. – Nie musisz wychodzić teraz, bo jest ciemno i zimno, ale po przebudzeniu nie chciałbym cię tu już widzieć.

Odwrócił głowę w bok i przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w ostateczności tego nie zrobił. Wszedł do środka i po chwili zniknął za drzwiami sypialni.

Stałem więc na balkonie, otoczony przez ciemność oraz zimno, i nieprzytomnym wzrokiem wpatrywałem się w drzwi do pokoju, za którymi zniknął Diego. Nie otworzyły się ponownie.

Wiatr ciągle ciskał mi włosy do oczu i wpełzał pod bluzę.

Objąłem się ramionami.

Kolejny raz na własne życzenie zostałem sam.


[1] Cartoneros – czyli inaczej „zbieracze papieru i kartonów", którzy oddawali je do recyklingu. W Buenos Aires podróżowali specjalnym pociągiem nazywanym „el cartonero", w którym powyrywano siedzenia, aby zrobić miejsce na wózki z supermarketów, służące do przetransportowania „łupów" (przyp. aut.).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro