Poddałeś się

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

HAJIME

Irvine, Kalifornia

Nawet przed dziewiątą wieczorem w poniedziałek w LA Fitness panował spory ruch, choć nie można go już było porównać z tym z początku stycznia, kiedy ludzie mieli jeszcze motywację do spełniania noworocznych postanowień. I mimo że z reguły widok ludzkich twarzy na siłowni mnie cieszył, to byłem wdzięczny wszystkim kami za to, że znalazłem pustą salę do boksu, gdzie od prawie godziny uderzałem w jeden z worków zawieszonych pod sufitem, kątem oka obserwując w lustrze własną sylwetkę.

Podkoszulek i spodenki lepiły mi się od potu, który ściekał strumieniami po całym ciele, wlewał się do oczu oraz sklejał włosy. Napięte mięśnie dopominały się o przerwę, lecz ilekroć przestawałem boksować, wspomnienia wracały, a nowa fala gniewu i frustracji niemal mnie oślepiała.

Pokręciłem głową.

Jeszcze nie teraz.

Usilnie próbowałem odciąć się od wszystkiego, nawet na kilka minut, a intensywny wysiłek to jedyna rzecz, jaka zwykle mi w tym pomagała. Dzisiaj jednak było inaczej i ani walenie w worek, ani wyciskanie ciężarów nie dawały rady przyćmić wspomnienia wiadomości.

Prawy podbródkowy, lewy prosto na tułów, prawy sierpowy w głowę... Zmiana. Wyobrażałem sobie, jak z każdym kolejnym ciosem wymazuję po jednym zdaniu z SMS-a. Jak wyrzucam je z głowy, jak stają się nieważne, aż w końcu przestają istnieć. Ale one wracały, coraz wyraźniejsze, jakby na stałe wyryły mi się pod powiekami. Mogłem je zacytować słowo w słowo.

Przymknąłem oczy.

„Byłbym bez ciebie szczęśliwszy, Tōru".

Lewy sierpowy.

„I myślę, że byłoby lepiej, gdybyś nie pojawiał się na ślubie".

Prawy prosty.

„Nie bierz tego do siebie, ale wszystko, co zrobiłem i powiedziałem, było podyktowane współczuciem".

Lewy od dołu na tułów.

Chciało mi się wyć.

Jak mogłaś, Lily?

Kiedy ponownie zaatakowałem worek z taką siłą, że odrzuciło go prawie na odległość czterech stóp, od strony wejścia na salę dobiegł cichy gwizd, a potem tak dobrze znany głos z charakterystycznym akcentem prosto z Polski.

– Nie połamałeś sobie jeszcze rąk, Hajime?

Usta mimowolnie uformowały mi się w coś na kształt słabego uśmiechu, gdy usłyszałem kaleczoną wersję własnego imienia. Zanim jednak odpowiedziałem, wyprowadziłem ostatnią serię szybkich ciosów, po których worek zakołysał się niezgrabnie, jakby w akcie kapitulacji. Najwyraźniej miał dość tak samo jak ja.

Objąłem go ramieniem, zatrzymując w miejscu, i przytknąwszy na moment czoło do materiału, starałem się uspokoić oddech. Wzrokiem odprowadzałem krople potu spływające mi z podbródka na buty i podłogę.

Odchrząknąłem, po czym obejrzałem się na stojącego obok kumpla.

– Cześć, Stan – mruknąłem.

– Cześć, Hajime – odparł i skubiąc w zadumie zakręconego ku górze wąsa, dodał: – Jestem pod wrażeniem. Gdybym tylko był jakieś dziesięć lat młodszy, to może zaproponowałbym ci sparing. Chociaż gdy tak patrzę, jak okładasz ten biedny worek, to ogarniają mnie wątpliwości, czy przypadkiem nie skończyłbym na ścianie. To mogłoby być bolesne. – Skrzywił się. – Ale przynajmniej Dorota przestałaby mi truć bułę o nowe zasłony.

Parsknąłem. Zębami oderwałem zapinaną na rzep taśmę i uwolniłem dłoń z prawej rękawicy, przyciskając ją lewą ręką do tułowia. Potem ściągnąłem drugą.

– Nie powtarzaj jej tego – ostrzegłem.

– Broń Boże! Wtedy na bank skończyłbym na ścianie.

Pokręciłem głową z politowaniem.

– Co tu robisz o tej porze? – zagaiłem w drodze do szatni.

Ziewnął.

– Mała rozgrzewka przed pracą. Od tego siedzenia w taksówce po osiem godzin dziennie dostaję płaskodupia.

– Znów masz nocną zmianę?

– Mhm. – Skinął, a w jego zielonych oczach ujrzałem błysk przebiegłości. – A co? Potrzebujesz podwózki do złej dzielnicy? – zapytał z krzywym uśmiechem.

Ściągnąłem brwi.

– A Irvine ma w ogóle taką dzielnicę?

– Po zmroku okazuje się, że każde miasto taką ma, jeżeli tylko wiesz, gdzie szukać. To jak będzie? – Puścił oczko.

– Nie, dzięki, może skorzystam innym razem.

Roześmiał się, a jego chrapliwy śmiech odbił się echem od wyłożonych białymi kafelkami ścian szatni.

– Twoja strata. Choć liczyłem, że skoro już się spotkaliśmy, to dotrzymasz mi towarzystwa. Chociaż przez chwilę. Ostatnio rzadko się odzywasz – stwierdził. – Dorota wierci mi przez to coraz większą dziurę w brzuchu, bo chce was na obiedzie, a Szymek dostał nową grę pod choinkę i oznajmił, że zagra tylko z tobą. Powoli zaczyna brakować mi wymówek.

Podrapałem się po potylicy.

– Wiem, wybacz. Chciałem się odezwać już dawno temu, ale ostatnio... dużo się działo. Musiałem sobie poukładać pewne sprawy i tak jakoś...

– Jasne – przerwał – w porządku. Mnie nie musisz się tłumaczyć z takich rzeczy.

Westchnąłem. Kątem oka widziałem, że Stan przez dłuższą chwilę świdrował mnie spojrzeniem i wyglądał, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, więc instynktownie się spiąłem, oczekując lawiny pytań lub monologu o tym, że to jednak słaba wymówka i tak naprawdę nic nie było w porządku. Nie winiłbym go za to, jednak odetchnąłem z ulgą, gdy odpuścił i zaczął się przebierać, co jakiś czas poprawiając ciemne wąsy, aby wciąż były nieskazitelnie zakręcone.

Uśmiechnąłem się. Niektórych nawyków człowiek nie potrafił się pozbyć niezależnie od tego, jak usilnie by próbował.

Wytarłem ręcznikiem twarz oraz włosy, a przepocony strój zmieniłem na bluzę i jeansy. Skończywszy, przeciągnąłem się z jękiem i kucnąłem z zamiarem zapakowania do torby rękawic, kiedy w kieszeni rozległ się dźwięk przychodzącego SMS-a.

Z sercem walącym jak młot chwyciłem urządzenie i odblokowałem, mając nadzieję, że wiadomość była od Oikawy, ale kiedy zobaczyłem na ekranie imię narzeczonej, mina natychmiast mi zrzedła.

Zacisnąłem wargi.

– Wszystko w porządku, Hajime? – usłyszałem.

Podniosłem wzrok.

– Tak – odparłem automatycznie, ale gdy ujrzałem jego sceptyczną minę, westchnąłem. Odechciało mi się ciągnąć tę farsę. Byłem zbyt zmęczony, żeby udawać. – Nie. Nic nie jest w porządku, Stan. Dlaczego to musi być tak cholernie... skomplikowane?

Uniósł brew.

– Co konkretnie?

Wydąłem policzki.

– Baby.

Prychnął, a zaraz potem zarzucił mi ramię na kark.

– O, bracie, zadałeś bardzo trudne pytanie. Do tej pory nikt nie znalazł na nie odpowiedzi, chociaż wielu próbowało. Ale wiesz co? Ja mam teorię, że to po prostu taki sprawdzian wytrzymałości.

– Sprawdzian wytrzymałości? – powtórzyłem z powątpieniem.

– Mhm. Uwierz, że jeżeli baba nie będzie cię w stanie wyprowadzić z równowagi, to już nic nie zdoła tego zrobić.

– Mówisz?

– Ba, Hajime, ja to wiem! Zaufaj mi. Czternaście lat doświadczenia w tym zawodzie. Czternaście lat. – Pokiwał głową w taki sposób, jakby roztrząsał problem natury filozoficzno-egzystencjalnej, a następnie wyszczerzył zęby w uśmiechu i klepnął mnie w ramię.

Patrzyłem, jak wyjmował z plecaka kaszkiet, który stanowił nieodłączną część jego wizerunku, i odgarnąwszy do tyłu dłuższe ciemne włosy, zakładał go na głowę. Potem ponownie poprawił wąsy przed lustrem i obejrzał się na mnie z pytającym wyrazem twarzy.

– Na pewno nie chcesz się zabrać?

Przez moment rozważałem wszystkie za i przeciw, ale gdy telefon ponownie zawibrował, nie wahałem się dłużej. Ścisnąłem pasek torby i wyszedłem z siłowni zaraz za kumplem, prosto w rześkie powietrze bezgwiezdnej nocy.

Samochód Stana był zaparkowany zaraz przy wejściu głównym, ale nawet jeżeli stałby w najbardziej osłoniętym miejscu, bez trudu bym go zlokalizował. Nie mogłem bowiem przeoczyć auta, z którym wiekiem niemalże się zrównywałem. Srebrny buick lesabre już od dawna srebrny był tylko z nazwy, a wypłowiała karoseria miała jeszcze więcej plam, niż gdy widziałem ją po raz ostatni.

Na ten widok omal nie parsknąłem śmiechem, co Stan prawie natychmiast zauważył.

– Znowu ubliżasz w myślach mojemu wozowi? – rzucił.

Zakasłałem dla niepoznaki.

– Ależ skąd!

– Beznadziejny z ciebie kłamca. A podobno Azjaci są kulturalni... – wymruczał pod nosem, lecz nie na tyle cicho, abym nie mógł go usłyszeć.

– Bo są. Kokoro-ni jo-o orosi.

Zmarszczył brwi.

– Co to znaczy?

– Zamknij na klucz to, co naprawdę myślisz. Takie przysłowie. Powściągliwość przede wszystkim. Wszyscy tego przestrzegają, ja po prostu jestem czarną owcą – odparłem, wzruszając ramionami.

Stan zamrugał, ale w żaden sposób nie skomentował wypowiedzi. Odblokował drzwi i bez słowa usiadł za kierownicą.

Obszedłem buicka dookoła i rzuciłem torbę na tylne siedzenie, a sam rozsiadłem się na fotelu pasażera. Zgodnie z oczekiwaniami silnik za pierwszym razem zakrztusił się i zgasł. Potem warczał jeszcze jakiś czas, nim wreszcie odpalił, a auto mogło wytoczyć się z miejsca parkingowego. Wytoczyć się. Dosłownie.

Mimo że do pokonania mieliśmy zaledwie trzy przecznice, to obawy, że wóz rozkraczy się w połowie drogi, nie opuszczały mnie aż do budynku bazy. W trakcie jazdy przez cały czas walczyłem z sennością i ciążącymi powiekami, a sącząca się z radia muzyka klasyczna w połączeniu z pomrukiem silnika wcale nie ułatwiała zadania.

Oparłszy czoło o szybę, obserwowałem przesuwające się za nią obrazy. Irvine nocą okazywało się całkiem innym miejscem niż za dnia. W niczym nie przypominało już idyllicznego miasta, do którego tak tłumnie ściągali ludzie zmęczeni życiem w metropoliach.

Gdy mijaliśmy uliczki oświetlone miękkim żółtym blaskiem latarni, przypomniał mi się wieczór, który spędziłem z Oikawą w Irvine Spectrum Center. Odtwarzałem każdy zapamiętany bodziec: brzmienie głosu przyjaciela, kiedy wymawiał moje imię, to, jak ciepłe i przyjemne w dotyku miał usta oraz moment tuż po zejściu z młyna – gdy ponownie się pocałowaliśmy, a Tōru potem uśmiechnął się moim ulubionym uśmiechem, tym, od którego w policzkach robiły mu się dołeczki.

Westchnąłem.

Gdyby istniała możliwość cofania się w czasie, zapętliłbym tamten wieczór.

Stan nic nie mówił, chociaż kątem oka przyłapywałem go niekiedy na zbyt intensywnym świdrowaniu mnie wzrokiem. Widziałem, jak bił się z myślami, jak zaciskał palce na kierownicy, rozchylał usta i lekko przekręcał głowę, jak gdyby szykował się do zadania pytania. Chciał to zrobić, wiedziałem o tym, ale nie zrobił i chyba za to ceniłem go najbardziej. Nad wrodzoną ludzką ciekawość zawsze stawiał komfort innych i nigdy nie przekroczył wyznaczonej granicy. Bez względu na wszystko u Stana zawsze byłem mile widziany, niezależnie od tego, czy chciałem porozmawiać, czy też zwyczajnie posiedzieć i pomilczeć, tak jak teraz.

Westchnąłem kolejny raz i przetarłem szczypiące powieki, gdy zaparkowaliśmy przy budynku Discout Taxi. Wysiedliśmy z buicka, a Stan od razu popędził schodami do budynku, by się odmeldować i odebrać auto.

W oczekiwaniu aż wróci, chodziłem tam i z powrotem po parkingu, przytupując co jakiś czas i usiłując powstrzymać chęć sięgnięcia po jedynego papierosa, którego przedwczoraj podwędziłem Oikawie. Dla zabicia czasu odliczałem kolejne sekundy. Przy czterdziestej Stan wyłonił się zza drzwi i pomachawszy mi kluczykami przed nosem, udał się w kierunku jasnożółtego forda.

Gdy tylko zapakowałem się na siedzenie pasażera, odchyliłem głowę na zagłówek, a spojrzenie utkwiłem w wyblakłej podsufitce.

– Masz dzisiaj wyjątkowo podły dzień, Hajime – usłyszałem.

Wydąłem wargi.

– Na to wychodzi.

– U nas się mawia, że Polak głodny to zły, więc... Może jesteś głodny? – zapytał. – Mam w torbie tortille od Doroty.

– Nie, dziękuję. I tak dużo dla mnie zrobiłeś, pozwalając mi tu z tobą przyjechać. Serio. Mam świadomość, że dzisiaj jestem wyjątkowo kiepskim towarzystwem.

– Daj spokój. Każdy ma czasem gorsze dni. To, że jesteśmy w Kalifornii, wcale nie oznacza, że musisz bez przerwy się szczerzyć i udawać, że cieszysz się z możliwości puszczania bąków na świeżym powietrzu.

Prychnąłem.

– Z tymi bąkami to tak poważnie?

– No tak, a co? Przecież nie wszędzie masz na tyle czyste powietrze, żeby móc iść do lasu i pooddychać każdą możliwą stroną. Na przykład w takiej mojej Pszczynie: w dwutysięcznym siedemnastym była na czwartym miejscu najbardziej zanieczyszczonych polskich miast.

– W twoim czym?

– W Pszczynie.

Zmarszczyłem nos.

– Przecież to, cholera, niewymawialne – jęknąłem. – A twój umysł jest... – urwałem, szukając odpowiedniego słowa.

– Gdzieś na poziomie mojego Szymka? – podsunął.

Pokiwałem głową na boki.

– No.

– Dorota też non stop to powtarza, ale mnie szkoda czasu na bycie zbyt poważnym. Wiesz, że podobno śmiech wydłuża życie? Jeżeli faktycznie tak jest, to powinienem się śmiać jak najwięcej, bo obiecałem Szymkowi, że będę żył całe sto pięćdziesiąt lat. Jak ten żółw z bajki o rybce Nemo.

Uśmiechnąłem się.

– Ambitny plan. Dawno mu to obiecałeś?

Podrapał się pod czapką.

– Bo ja wiem? Jakoś ze cztery albo pięć lat temu.

– W sumie to urocze, więc powodzenia. Jeszcze jakieś niecałe sto dwadzieścia lat ci zostało.

– Podobno szczęśliwi czasu nie liczą – odciął się i po omacku sięgnął ręką za siebie, żeby za chwilę wyciągnąć z torby dwa opakowane w folię wrapy. Podał mi jednego. – Masz. Jedz i nie pyskuj. Dobre.

– Nie wątpię – odparłem i odwinąwszy sreberko, wgryzłem się w tortillę, jakby od tego zależało moje życie.

Smakowała dokładnie tak, jak wyglądała: jak niebo w gębie. Przymknąłem oczy i dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że byłem głodny. I że nie wziąłem z mieszkania portfela. Wrapa pochłonąłem w niecałych trzech kęsach, a mimo to burczenie w brzuchu nie ustało. Zgniotłem folię i wytarłem usta grzbietem dłoni, udając, że nie zauważyłem pytania wymalowanego na twarzy kumpla.

– Chcesz jeszcze?

Potrząsnąłem głową, a wzrok utkwiłem w przedniej szybie. Byłem tak zaaferowany kontemplowaniem otoczenia, że kiedy na udach wylądowała mi kolejna tortilla, omal nie podskoczyłem.

Spojrzałem najpierw na jedzenie, a potem na siedzącego obok Stana.

– Jedz, cholera, nie bądź osłem.

– Nie będę cię obżerał.

Przewrócił oczami i odtrącił moją dłoń z tortillą, którą do niego wyciągnąłem.

– Nie obżerasz. W torbie mam jeszcze kanapki i batony, a jak zabraknie, to kupię sobie pączka. Gdybym nie chciał się podzielić, to bym się nie dzielił, więc jedz i przestań obrażać moją inteligencję.

Przygryzłem wargę.

– Dzięki, Stan – wybąkałem.

– Nie ma za co. Smacznego. – Uniósł kącik ust.

Odwzajemniłem gest, a potem bez dalszych protestów zabrałem się do jedzenia.

– Poprztykaliście się z Lily? – zagaił.

Przełknąłem i wydąłem policzki.

– Ta. Tak jakby.

Milczał przez chwilę.

– Chcesz o tym... nie wiem... pogadać? Podobno jak coś leży na wątrobie, to niedobrze.

Pomasowałem kark i skrzywiłem się. Mięśnie miałem napięte jak postronki, a z tego wszystkiego zapomniałem o rozciąganiu.

Wspaniale.

– A znasz magiczne rozwiązanie na problemy z babami?

Parsknął.

– Niestety nie. Mogę ci jedynie zaoferować męskie ucho do słuchania i ewentualnie towarzystwo podczas picia browara. Ja się w tym czasie będę upijał Liptonem. Co ty na to?

– Obejdzie się bez piwa – stwierdziłem. – Ale męskim uchem do słuchania chyba nie pogardzę.

Wyłamał palce.

– Więc strzelaj! Jestem gotowy na wszystko – oznajmił.

Zaśmiałem się nerwowo, a potem nabrałem powietrza.

– Powiedz mi... Skąd wiedziałeś, że Dorothy jest tą jedyną? Znaczy może niekoniecznie tak dosłownie... Bardziej chodzi mi o... – urwałem i pomasowałem potylicę. O co mi właściwie chodziło? – Chodzi mi o to, skąd w ogóle się wie, że to ten człowiek. Skąd ty wiedziałeś, że to ona?

– Nie wiedziałem – oświadczył, wzruszając ramionami, jednak po zobaczeniu mojej miny, dodał: – Wróć, inaczej: kochałem ją, byliśmy razem już ponad dwa lata, kiedy pewnego dnia okazało się, że jest w ciąży. Nietrudno chyba zgadnąć, że w tamtej chwili nie planowaliśmy ani dziecka, ani ślubu. W ogóle nie planowaliśmy przyszłości. Ja po technikum chciałem wyjechać za granicę i ona o tym wiedziała, a tu nagle jebs i ciąża. Ślub właściwie był pomysłem naszych rodziców i to tylko dlatego, że nie zgodziliśmy się na aborcję. – Podrapał się po policzku, na którym widniał co najmniej dwudniowy zarost, i kontynuował: – Nie do końca tak to sobie zaplanowałem, ale cóż, stało się, trzeba to było wziąć na klatę, i tyle. Nie wyobrażałem sobie, żebym mógł Dorotę zostawić, ale wtedy jeszcze nie podejrzewałem, że przeżyjemy razem tyle lat. Większość tego typu małżeństw raczej się rozkracza gdzieś po drodze. Jasne, czasem zdarza się, że jak dwoje ludzi się spotyka, to już wiedzą, że byli sobie pisani, ale w przeważającej liczbie przypadków trzeba na niektóre rzeczy zapracować. Poznać się, dotrzeć... Nie zawsze na sto procent. Myślę, że ta jedyna osoba – narysował w powietrzu znak cudzysłowu – jest wtedy, kiedy wiesz, że codziennie rano chcesz się budzić obok niej. Tylko obok niej. Nikogo innego. Nawet jeżeli poprzedniego dnia wkurwiła cię do takiego stopnia, że w nocy zastanawiałeś się, czy nie łatwiej byłoby udusić ją poduszką, póki śpi. Koniec końców nigdy jej jednak nie udusiłeś, za to z wielkim zaangażowaniem poprawiałeś kołdrę, żeby nie zmarzła. – Prychnął cicho pod nosem.

Zawtórowałem mu.

– No cóż... Dorothy do tej pory żyje, więc wnioskuję, że jednak powstrzymywałeś się przed uduszeniem jej poduszką i poprawiałeś kołdrę. A to oznacza, przynajmniej według twojej teorii, że to ta jedyna.

Tym razem roześmiał się w głos.

– O tak, zdecydowanie. – Pokiwał głową. – Życie czasem pisze dziwne scenariusze, nie sądzisz? Możesz sobie planować, a potem wychodzi, że tylko rozśmieszyłeś tych tam na górze. – Wycelował palcem w podsufitówkę.

Przytaknąłem, a przed oczami, nie wiedzieć dlaczego, pojawił się obraz uśmiechniętego Oikawy, który przyrządzał w kuchni śniadanie i nucił piosenkę Lany Del Rey. Mimo że od tamtego poranka minęły zaledwie cztery dni, to miałem wrażenie, że ostatni raz widziałem przyjaciela lata świetlne temu.

– Jak ją w ogóle poznałeś? – palnąłem, a kiedy dotarł do mnie sens tych słów, sprzedałem sobie mentalny policzek. – Wybacz, to było wścibskie.

Machnął ręką.

– Bez przesady. Ja też cię pytałem o takie rzeczy. Inna sprawa, że nie zawsze chciałeś o nich mówić. Wiem, dlaczego o to zapytałeś – podjął – ale chyba będę musiał cię rozczarować, bo nie, zdecydowanie nie byliśmy tą parą, która padła ofiarą miłości od pierwszego wejrzenia. – Zarechotał. – W sumie chyba muszę jej o tym przypomnieć, pośmiejemy się.

Uniosłem brwi.

– Pośmiejecie?

– No. To były inne czasy i zupełnie inna kultura, Hajime. To nie jest to, co teraz...

– Wiesz, że brzmisz jak sędziwy staruszek?

Parsknął.

– Mam starą duszę. Wracając do twojego pytania: podstawiłem jej nogę, kiedy szła do ławki i niosła kawę, a ona w odwecie rozwaliła mi nos książką do biologii. Oczywiście kawę musiałem jej odkupić po lekcjach.

Zamrugałem.

– Co?

– A to. Widzisz? Tak się zarywało te kilkanaście lat temu, a nie jak dzisiaj: jakieś tindery i inne cupidy...

Zacisnąłem wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

– Gdybym zarwał tak do Lily, to nie skończyłoby się to na rozkwaszeniu nosa.

Zaśmiał się.

– To jak w takim razie do niej zarwałeś, panie nowoczesny?

– Eee... Właściwie to ona pierwsza mnie zaczepiła... – przyznałem, pocierając kark. – A konkretnie odradziła mi wybór waniliowej latte z uczelnianego automatu. – Uśmiechnąłem się do wspomnień, a następne słowa popłynęły z ust jak rzeka. Nie do zatrzymania. – Była urocza – zacząłem. – Nosiła te swoje okrągłe okulary, koszule w kratę i sterty książek pod pachą, a w wolnych chwilach naprawiała porcelanowe lalki. Była naprawdę cudownym człowiekiem i za każdym razem, gdy ją widziałem, świat na chwilę przestawał być szarobury. To brzmi cholernie ckliwie, ale tak właśnie było. Pamiętam, jak wieczorami w bibliotece czytała mi wiersze Poego, pokazywała obrazy, które namalowała akwarelami, i uczyła prawidłowej wymowy niektórych angielskich słów. Nie pamiętam za to momentu, w którym się w niej zakochałem. Może tak było od samego początku?

– Mówisz, że była – podłapał. – To już nie jest?

Pokręciłem głową.

– Zmieniła się.

– Ludzie się zmieniają, Hajime – powiedział. – To normalne, że nie jest już taka jak na początku.

– Nie aż tak, Stan. Aż tak ludzie się nie zmieniają. W każdym razie nie z własnej woli. Nie wtedy, kiedy starają się dopasować do grupy, która wcześniej robiła sobie z nich żarty. – Odetchnąłem i na chwilę odwróciłem wzrok w kierunku okna pasażera. Przełknąłem ślinę.

– Czasami...

– Lily zawsze miała jedną dużą wadę, wiesz? – wtrąciłem. – Nie wierzyła w siebie i na siłę szukała akceptacji wśród tych, którzy ewidentnie za nią nie przepadali. Na początku to były małe rzeczy... Ot, zamieniła okulary na soczewki. W porządku. Ale kiedy zaczęła sprzedawać lalki i obrazy, żeby mieć na kosmetyki i nowe lepsze ciuchy, zacząłem się martwić. Potem okazało się, że urwała kontakt z przyjaciółką, z którą do tej pory były nierozłączne, zaczęła chodzić na imprezy, których wcześniej nienawidziła, i kłamać, że idzie się uczyć do biblioteki. Jasne, czasem bywały dni, kiedy wracała do dawnej siebie, ale zdarzały się coraz rzadziej. Tęsknię za tamtą dziewczyną, wiesz? Każdego dnia.

Po tych słowach w aucie na dłuższą chwilę zapadła cisza przerywana jedynie naszymi oddechami. Pierwszy chrząknięciem przerwał ją Stan.

– Rozmawiałeś z nią o tym? – zagaił.

– Próbowałem. Na początku. Potem dałem sobie spokój.

– Poddałeś się – bardziej stwierdził, niż zapytał. Nie było w tym jednak przygany.

Przytaknąłem.

– Chyba można tak to ująć.

Westchnął, ale nic nie odpowiedział.

– Co ja mam teraz zrobić, Stan? – zapytałem. – Co ty byś zrobił na moim miejscu?

– To zależy.

– Od czego?

Spojrzał mi w oczy, a w półmroku jego zielone tęczówki zalśniły jak u drapieżnika na łowach.

– Od tego, czy dalej chcesz walczyć o ten związek. Chcesz?

Przełknąłem ślinę, a przez przednią szybę obserwowałem czarnego kota, który łapka za łapką przecinał plac tuż przed maską forda.

Zachodni zły omen czy japońska oznaka szczęścia?

– Nie – odpowiedziałem.

Nie. Jedno proste słowo, a zdjęło z barków ogromny ciężar i jednocześnie wyraźnie pokazało, ile tak naprawdę było warte życie, które zbudowałem w Irvine. Jedno słowo, pyk, koniec. Kto by przypuszczał, że tak łatwo zburzyć coś, co miało być na zawsze.

Zacisnąłem dłonie na materiale spodni.

– To na co ty jeszcze czekasz, chłopie? – usłyszałem jak przez mgłę.

Zaczerpnąłem tchu.

No właśnie: na co jeszcze czekałem?

– Już na nic – wyszeptałem. – Podrzucisz mnie do domu?

Przytaknął i zapuściwszy silnik, wycofał z miejsca postoju. I chociaż kierowaliśmy się tą samą drogą co poprzednio, wydawała się ona dwa razy dłuższa, jakby nie miała końca.

Za oknem przemykały znajome widoki: sklep, gdzie wraz z Lily robiliśmy zakupy, park, do którego chodziliśmy na spacery i osiedle, na którym planowaliśmy spędzić resztę życia. Wszystko to krzyczało, że nie należało już do mnie.

Kogo na górze aż tak bardzo rozśmieszyły moje plany?

Stan zatrzymał auto tuż przed blokiem, zgasił silnik i oparłszy przedramiona na kierownicy, zapatrzył się w dal. Uśmiechnął się półgębkiem, a kciukiem i palcem wskazującym zrolował końcówkę wąsa.

– Skoro to już koniec – zaczął – to jakie masz dalsze plany, Hajime? Zostaniesz tutaj czy wyjedziesz?

– Myślę, że wyjadę, przynajmniej na jakiś czas. Ale jeszcze nie teraz, bo muszę... chcę – poprawiłem się – przygotować chłopaków na wiosenne zawody. Nie zostawię ich teraz na lodzie. Jestem im to winien.

– To ładnie z twojej strony. Masz się gdzie zatrzymać?

– Coś wymyślę. Jeżeli Lily będzie chciała zostać w mieszkaniu, to poszukam czegoś innego, ale jeśli wróci na stałe do rodziców, to do końca roku szkolnego zostanę tutaj.

– A potem?

Przygryzłem wargę. Z kieszeni wyjąłem pęk kluczy z kawałkiem czerwonej włóczki. Przywiązałem go tam zaraz po wyjeździe Oikawy.

Uśmiechnąłem się.

– Potem pójdę po nitce do kłębka – odpowiedziałem, po czym otworzyłem drzwi i wysiadłem. – Dzięki za podwózkę, Stan. I za jedzenie, i rozmowę, i w ogóle za wszystko.

Machnął ręką.

– Nie masz mi za co dziękować.

– Mam. I jeżeli dasz mi minutę, to zniosę ci kasę za kurs.

Skrzywił się.

– Idź już do domu, chłopie.

– Ale...

– No ruszaj, bo aplikacja mi pokazuje, że mam pierwszego nocnego klienta. – Postukał palcem w telefon. – Nie każmy mu czekać, w końcu nocne kursy są o połowę droższe.

Westchnąłem.

– Jasne. Jeszcze raz ci dziękuję.

Zasalutował.

– Do usług. Ale Hajime... postaraj się to zrobić w miarę bezboleśnie, dobrze? Niezależnie od tego, jaka Lily stała się teraz, ja wierzę, że to ciągle ta sama dobra dziewczyna. Nie dokładajcie sobie więcej, niż musicie.

– Postaram się – obiecałem.

Zatrzasnąłem drzwiczki od strony pasażera, zabrałem z tylnego siedzenia torbę i pomachałem kumplowi na odjezdne. Gdy jasnożółty ford zniknął w ciemnościach, zadarłem głowę i zaciągając się nocnym powietrzem, przez chwilę podziwiałem rozświetlone okna mieszkań. W naszym również paliło się światło, co oznaczało, że Lily jeszcze nie spała, czekała na mnie.

Wchodząc na piętro, celowo próbowałem opóźnić moment dotarcia pod drzwi z numerem 42.

Dlaczego dopiero teraz dotarło do mnie, że nawet cholerny numer mojego mieszkania od początku wskazywał na to, że wszystko tu jebnie?

Kolejny stopień. I jeszcze jeden. Bez przerwy, mozolnie, noga za nogą. Przełknąłem ślinę. Serce waliło tak mocno, jakby za chwilę miało zamiar wyskoczyć mi przez gardło i po krwawych śladach doprowadzić tam, dokąd zmierzałem. Zawsze wąski korytarz dzisiaj wydawał się jeszcze węższy, a oświetlone jarzeniówkami żółte ściany zdawały się napierać na mnie z każdej strony oraz odcinać dopływ tlenu. Ciało miałem ciężkie, jakbym przez cały ten czas dokądś biegł i dopiero teraz zatrzymał się na ścianie, przy okazji rozkwaszając sobie nos.

Automatycznie pokonywałem kolejne schody, a w głowie układałem kwestie oraz rozważałem możliwe kierunki, w jakich mogła potoczyć się rozmowa. Żaden z nich nie był dobry.

Westchnąłem. Powinienem być wściekły, niemal się gotować, a tymczasem wszystkie uczucia, które do tej pory dusiłem, gdzieś wyparowały, pozostawiwszy po sobie pustkę i znużenie.

Przekręciłem klucz w gałce i pchnąłem drzwi, niemal bezszelestnie wchodząc do mieszkania.

Lily zastałem w kuchni. Stała przy zlewozmywaku i myła naczynia z takim zaangażowaniem, jak gdyby od tego zależało jej życie. Było to o tyle dziwne, że nie pamiętałem, kiedy robiła to ostatni raz. Nie zauważyła mnie albo udawała, że tak było.

– Cześć – rzuciłem.

Drgnęła i poderwała głowę, a talerz, który trzymała w dłoniach, wpadł z brzękiem z powrotem do zlewu. W pośpiechu zakręciła wodę i zaczęła wycierać zachlapane blaty oraz siebie, a ruchy miała tak nerwowe, że omal nie zrzuciła z szafki kubka z herbatą. Gdy skończyła, złożyła ścierkę w równą kostkę, czego też wcześniej nie robiła, i stanęła przede mną jak uczniak szykujący się na reprymendę od rodzica.

– Przepraszam – wyszeptała, zanim wybuchnęła płaczem.

Chwyciłem ją delikatnie za ramiona i przyciągnąłem, zamykając w uścisku.

– To był odruch... – wydukała z twarzą wtuloną w zgięcie mojej szyi. – Nie wiem... d-dlaczego to zrobiłam... Byłam zazdrosna, tak bardzo zazdrosna... Prze-przepraszam, Hajime... P-proszę, nie bądź na mnie z-zły...

Nie odpowiedziałem. Gładziłem jedynie narzeczoną po plecach i pozwalałem, aby moczyła mi łzami bluzę oraz miętosiła ją w małych pięściach.

– W porządku, Lily. Nie jestem zły, już nie. Owszem, głupio zrobiłaś, ale to już nieważne, bo i tak niczego nie zmieni – mówiłem, a w miarę jak formułowałem kolejne wyrazy, płacz Lily stawał się coraz głośniejszy.

Zacisnąłem wargi.

Przerwa była dla nas jak brzytwa, której uchwyciliśmy się w obawie, że wkrótce pójdziemy na dno. Której ja się uchwyciłem w naiwnym przekonaniu, że cokolwiek zdołałbym w ten sposób naprawić. Dałem krok w przepaść, żeby na własnej skórze przekonać się, czy w kluczowym momencie z pleców wyrosną mi skrzydła, czy też na końcu czekało tylko spotkanie z twardym gruntem. Skrzydła nie wyrosły, a zgliszcza tego, co kiedyś stanowiło moje życie, dzisiaj rozpadały się pod najdelikatniejszym dotykiem palców.

Ująłem w dłonie twarz Lily i pocałowałem ją czoło, po czym kciukami starłem z jej policzków ślady łez.

– Przykro mi, Lily – szepnąłem, ponownie ją przytulając. – To chyba nie mogło się udać.

Zamknąłem oczy.

Ktoś mądry napisał kiedyś, że w ostatecznym rozrachunku słowa to tylko wiatr[1]. A teraz nie zostało już nic do powiedzenia.


[1] Parafraza cytatu z książki Starcie królów autorstwa G.R.R. Martina (przyp. aut.).


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro