Pogadaj ze mną, kocie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

TŌRU

Nowy Jork, USA

Nocne niebo Nowego Jorku nie posiadało ani jednej gwiazdy; matowe jak wyblakły atrament, zdominowane przez światła miasta. Tylko cienki sierp księżyca wisiał samotnie, jakby zawieszony w próżni, raz po raz przysłaniany przez chmury. To jednak nie było przeszkodą, abym każdej nocy siadał dokładnie w tym samym miejscu i obserwował moment, w którym mrok powoli pochłaniał światło dnia. Ciągle bowiem łudziłem się, że którejś nocy w końcu dojrzę ciało niebieskie, a ono nie okaże się helikopterem.

Dzisiejsza noc pod tym względem nie stanowiła wyjątku.

Przycupnąłem na schodach przeciwpożarowych i odprowadzałem wzrokiem rozpływającą się w ciemnościach smużkę dymu, co jakiś czas strzepując popiół z papierosa.

– Nocą myśli mają nieprzyjemny zwyczaj zrywania się ze smyczy...[1] Zapamiętaj to, kocie, bo może ci się kiedyś przydać – mruknąłem pod nosem, po czym zaciągnąłem się papierosem, patrząc wprost w błyszczące bursztynowe oczy.

Futrzak ziewnął, lecz kompletnie nie dał po sobie poznać, czy cokolwiek z tego, co mówiłem, do niego dotarło. Pokręcił się w kółko, usiadł w pokracznej pozycji, uniósł jedną łapę i bezwstydnie zaczął myć śnieżnobiałe futro.

Wydąłem policzki.

– Nie bądź taki, pogadaj ze mną, kocie. Nie widzisz, że jestem zdesperowany? – jęknąłem, na co mój towarzysz pokusił się jedynie o krótkie łypnięcie spode łba, by już za chwilę wrócić do wykonywania toalety.

Zmarszczyłem brwi, gryząc w zamyśleniu końcówkę filtra, i przyglądałem się, jak zwierzę końcówką ogona rozgarniało śnieg. Pociągnąłem nosem, kuląc się jeszcze bardziej, kiedy nagły podmuch wiatru wpełzł pod bluzę oraz zmierzwił włosy. Odgarnąłem je z oczu niedbałym gestem dłoni, a kot tymczasem zdążył już skończyć rytuał lizania puchatego zadka i niespiesznym krokiem podszedł, żeby otrzeć się o moje nogi.

Wzdrygnąłem się, bo sierść miał zimną i mokrą.

– To nie. – Wzruszyłem ramionami. – Jesteś taki leniwy, co? – zapytałem gdzieś pomiędzy głaskaniem wygiętego w łuk grzbietu a drapaniem miejsca przy samym ogonie. – Zapewniam, że ten pokaz czułości nie zagwarantuje ci kurczaka – oznajmiłem i nie bez satysfakcji dostrzegłem, że nowy znajomy zastrzygł uszami na dźwięk magicznego słowa klucza, jakie potrafiło otworzyć każde mruczkowe serduszko.

Z głośnym westchnieniem zgniotłem peta o stopień, a następnie wrzuciłem do stojącej obok butelki po piwie, która jak na razie pełniła rolę popielniczki. Drapiąc kota pod brodą, wyjrzałem na wciąż rozświetloną Broome Street, gdzie ludzie, w liczbie nie mniejszej niż za dnia, mijali się na przejściach dla pieszych, lawirowali pomiędzy sunącymi w żółwim tempie samochodami oraz taksówkami.

Oparłem czoło o barierkę.

Mimo późnej godziny restauracja naprzeciwko dalej pękała w szwach. Jaskrawopomarańczowy neon Dudley's odznaczał się wściekle na tle granatowego nieba, a drzwi co chwila otwierały się i zamykały, wpuszczając oraz wypuszczając kolejnych klientów. W pewnym momencie ze środka wyszła para i skierowała się w stronę ciemnej, cichej Irving Farm, oświetlonej jedynie żółtawym blaskiem ulicznych latarni. Łysy mężczyzna obejmował znacznie drobniejszą od siebie kobietę, a ona zaśmiewała się z czegoś na tyle głośno, że nawet siedząc na czwartym piętrze, bez problemu mogłem to usłyszeć. Wyglądali na szczęśliwych.

Skrzywiłem się.

– I widzisz, co mi z tego przyszło, kocie? Kiedyś też byłem taki szczęśliwy, a później kompletnie to spieprzyłem. Teraz nie mogę już tego naprawić, więc dla odmiany spieprzam swoje życie – burknąłem. – I przed swoim życiem – dodałem po zastanowieniu.

Wziąłem zwierzę pod przednie łapy i popatrzyłem mu w oczy. Odpowiedziało mi spojrzeniem pełnym oburzenia oraz dezaprobaty. Uśmiechnąłem się.

– Wracaj do swojej pani i przekaż, że jeśli dzisiejszej nocy także będzie walić mi w podłogę, to w odpowiedzi napuszczę na nią jakiegoś złośliwego yōkai albo ducha ciotki Alice.

Mruczek zamrugał, powoli i tylko raz, co odebrałem jako zrozumienie, a także honorowe przyjęcie zadania. Z miejsca ruszył się jednak dopiero wtedy, gdy sam postanowiłem wstać.

Rzuciłem w eter kilka niecenzuralnych słów w każdym znanym sobie języku, kiedy okazało się, że nawet pomimo poduszki dupa prawie przymarzła mi do metalu, a w kolanach chrupnęło. Zanim na dobre zgramoliłem się ze stopni, sierściuch znikał już na schodach prowadzących na niższe piętro, majtając krótką kitą.

Wytrzepałem jaśka, na powrót wgramoliłem się przez okno do świeżo umeblowanej sypialni i wsunąłem pod kołdrę. Ziewnąłem, przyłożywszy głowę do poduszki, ale sen nie nadchodził, mimo że oczy od dawna się kleiły. Nie sprawdzałem, ile razy przekręcałem się z jednego boku na drugi ani jak długo potem gapiłem się w sufit. W akcie desperacji próbowałem nawet liczyć barany, lecz poddałem się przy trzechsetnym, głośno wypuszczając powietrze, gdy myśli popłynęły w niechcianym kierunku i przed oczami stanął obraz uśmiechniętego Iwaizumiego.

Przymknąłem powieki.

Od wyjazdu z Japonii nie rozmawialiśmy ani razu, a mnie nie starczyło mi odwagi, żeby to zmienić, chociaż często myślałem o przyjacielu. Ilekroć chwytałem za komórkę i klikałem numer, w ostatnim momencie rezygnowałem z naciśnięcia „połącz". Dziś jednakże obiecałem sobie, że będzie inaczej.

Na ślepo macałem blat szafki nocnej w poszukiwaniu telefonu, a potem zacisnąłem zęby i ze zmrużonymi oczami przeszukiwałem listę kontaktów, aż finalnie natrafiłem na ten upragniony, którego od tak dawna nie widziałem na liście. Bez zastanowienia wdusiłem zielony klawisz i czekałem.

Jeden sygnał... drugi... dziesiąty... I cisza wypełniona głosem automatycznej sekretarki.

Zakląłem.

Skuliłem się i wtuliłem twarz w poduszkę akurat w momencie, gdy ekran ponownie się rozjarzył, a do uszu dobiegły stłumione dźwięki wibracji. Pociągnąłem nosem, odbierając połączenie trzęsącymi się dłońmi.

– Znów nie możesz spać? – usłyszałem zamiast powitania.

Przygryzłem wargę. Natychmiast powróciły wspomnienia z liceum, kiedy to przeprowadzaliśmy setki podobnych rozmów.

– Zawsze witałeś mnie identycznym pytaniem, pamiętasz?

– Co?

Parsknąłem cicho pod nosem.

– Zawsze, gdy dzwoniłem w środku nocy, pytałeś, czy znów nie mogę spać. To było raczej oczywiste, ale lubiłem, gdy o to pytałeś. Tłumaczyłem to sobie wtedy tym, że cię to obchodziło. No rozumiesz?

– No bo mnie obchodziło – odparł. – Chociaż byłeś cholernym utrapieniem w takich chwilach. Zwłaszcza gdy następnego dnia musieliśmy wstawać do szkoły.

– Ani razu mi tego nie powiedziałeś, to skąd miałem wiedzieć, że ci przeszkadzam? – wypomniałem z urazą. – Przestałbym, gdybyś choć o tym wspomniał.

Po drugiej stronie zapadło milczenie, które po kilku sekundach przerwało ciężkie westchnienie.

– Nie wspomniałem, bo lubiłem, gdy dzwoniłeś. Dalej to lubię, więc... – zawahał się – możesz dzwonić częściej. Nawet jeżeli będziesz chciał tylko kolejny raz ponarzekać na nowe części Gwiezdnych wojen. – Przełknął głośno ślinę. – Tęsknię za tym, śmieciu.

Zatkało mnie. Zamrugałem.

– Za obgadywaniem Jar Jar Binksa? – zażartowałem słabo.

Zaśmiał się.

– Też.

– Iwa-chan... – zacząłem i urwałem. Otwierałem i zamykałem usta, niepewny, co właściwie chciałem powiedzieć.

– Hm?

– Zauważyłeś, że w wielkich miastach wcale nie widać gwiazd? – palnąłem bez namysłu. Wbrew oczekiwaniom nie zostałem jednak wyśmiany.

– Nie zwracałem na to aż takiej uwagi – przyznał – ale całkiem możliwe, że tak jest. Za dużo świateł. Wiem za to, że gwiazdy ładnie widać nad oceanem. W Laguna Beach na przykład. Kiedyś ci pokażę, jeśli mnie odwiedzisz.

– Odwiedzę. – Uśmiechnąłem się. – Opowiedz mi coś, Iwa-chan – poprosiłem nagle.

– Poważnie?

– Mhm.

Hajime wypuścił powietrze z sykiem, a zaraz potem dosłyszałem brzęk spadających na podłogę sztućców oraz towarzyszące mu stłumione przekleństwa. Szuranie krzesła po panelach podpowiedziało mi natomiast, że przyjaciel właśnie zasiadał przy stole.

– A o czym chcesz posłuchać?

– Obojętnie. – Wzruszyłem ramionami. Nieoczekiwanie sufit stał się wyjątkowo ciekawym obiektem obserwacji. – Możesz mi na przykład opowiedzieć, co teraz robisz.

– Eee... – bąknął. – Jem kolację? Znaczy będę jadł.

– To smacznego w takim razie. Chyba tak się mówi na Zachodzie, prawda?

– Ta. I dziękuję.

– Jesteś sam? – zagadnąłem, usilnie starając się nadać głosowi neutralną barwę.

– Tak.

Zacisnąłem usta. Instynkt podpowiadał mi, że stąpałem po bardzo cienkim lodzie i nawet najmniejsze, źle sformułowane słowo mogłoby wywołać lawinę. Mimo to nie potrafiłem się powstrzymać i zamiast ugryźć się w język, drążyłem temat:

– Dlaczego?

– Pokłóciliśmy się.

Oblizałem nerwowo wargi. Serce biło tak szybko, jakbym co najmniej przebiegł maraton. Gdzieś głęboko roztliła się również złośliwa iskierka radości, za jaką prawie natychmiast się skarciłem.

– Chcesz o tym pogadać?

Nie odpowiedział od razu. Zamiast tego wychwyciłem uchem odgłosy widelca, drapiącego powierzchnię naczynia, i niewyraźne głosy dobiegające z telewizora bądź radia.

– Niezbyt.

– W porządku.

Znów na moment zamilkł.

– Dalej chcesz, żebym coś ci opowiedział?

– Pewnie.

Odchrząknął.

– Może być coś... pozaziemskiego? Oglądałem ostatnio ciekawe zestawienie siedmiu najstraszniejszych miejsc w kosmosie.

– Chwila, moment, poczekaj – przerwałem mu. – Naprawdę uważasz, że opowiadanie o najstraszniejszych miejscach w kosmosie pomoże mi w zaśnięciu?

– Bo ja wiem? Lubisz przecież słuchać o kosmosie.

Podrapałem się po głowie i przymknąłem jedno oko.

– No tak, ale zwykle wtedy, kiedy to są miłe rzeczy – podkreśliłem. – A jeśli nie miłe, to chociaż niestraszne.

Roześmiał się, tym samym sprawiając, że w brzuchu zaroiło mi się od cholernych motyli.

– A co? Boisz się, że kosmici stamtąd po ciebie przylecą, jak się za dużo nasłuchasz? – zironizował.

Nadąłem policzki.

– Wcale się nie boję!

– Dobra, dobra... Zapamiętam i następnym razem będę opowiadał o księżniczkach. Może być? – naigrawał się.

– Iwa... – jęknąłem.

– Słucham?

– Przestań się nabijać i opowiadaj wreszcie.

Ponownie usłyszałem jego cichy śmiech, mimo że Iwaizumi wyraźnie starał się go stłumić. Przez jakiś czas znów jedynie rysował widelcem po talerzu lub misce oraz mlaskał, stąd wiedziałem, że zabrał się wreszcie za jedzenie.

Już myślałem, że nie doczekam się ciągu dalszego, gdy z nagła podjął:

– Na pierwszym miejscu była TrES-2b, tak kojarzę. Nazywano ją również planetą demon, ponieważ jest najciemniejszą egzoplanetą, jaką kiedykolwiek odkrył człowiek. Odbija zaledwie jeden procent padającego na nią światła. Chyba. Ma też charakterystyczną czerwoną poświatę, więc wygląda, jakby płonęła od środka.

– A tak, słyszałem o niej – wtrąciłem. – Naprawdę brzmi jak idealne miejsce dla demonów. Myślisz, że mogłyby tam mieszkać? – zainteresowałem się.

– Gdyby w ogóle istniały, to kto wie? Może. Ale raczej nikt tego nigdy nie sprawdzi, to niemożliwe – wybełkotał z pełnymi ustami – bo o ile dobrze pamiętam, jej temperatura wynosi jakieś tysiąc stopni Celsjusza albo, w przeliczeniu na Kelwiny... – zastanowił się – około tysiąc dwieście.

– No cóż... Zawsze chciałem dokonywać rzeczy niemożliwych – mruknąłem.

– Powodzenia. Chętnie ci pogratuluję, jeżeli jakimś cudem najpierw przelecisz ponad siedemset lat świetlnych, a później nie staniesz się małą, przerażoną ciemnościami grzanką.

Sapnąłem.

– Przestań niszczyć mi marzenia!

– No przepraszam, marzycielu, jak wiesz, ja jestem realistą – rzucił z przekąsem. – O, była jeszcze ta taka o koszmarnie długim ciągu cyfr, którego nie mogę nigdy spamiętać. Ta, co na pierwszy rzut oka przypominała Ziemię. Kojarzysz?

Zmrużyłem oczy.

– HD 189 coś tam?

Parsknął.

– Ta sama.

– Też śmiercionośna – skwitowałem, marszcząc nos. – Nie dość, że temperaturę ma podobną do TrES, to jeszcze latają wokół niej te, no... Jak je NASA nazwała?

– Rains of terror? – podsunął.

– O! Zrobiłyby z człowieka sieczkę, jeszcze zanim zdążyłby się tam usmażyć. Też mi niebieski raj... Iwa, jesteś beznadziejny w opowiadaniu bajek na dobranoc.

– Sam tego chciałeś – zaperzył się. – Przecież mówiłem, że mogę opowiedzieć o księżniczkach!

– Znając ciebie, bajkę o księżniczce też byś popsuł – odciąłem się.

Zarechotał.

– Brakowało mi tego – wyznał znienacka i zaraz zamilkł, jakby się przestraszył, że powiedział za dużo.

– Mnie też.

Kiedy cisza się przedłużała, przełknąłem nerwowo ślinę, a spoconą dłoń wytarłem o piżamę.

– Więc...

– Idź już spać, Tōru. – Wszedł mi w słowo. – Jutro też możesz zadzwonić. Jeżeli będziesz chciał. Wszystko jedno, o jakiej porze. Postaram się opowiedzieć ci o czymś milszym niż śmiercionośne planety, obiecuję.

Zamrugałem szybko, czując suchość w ustach.

Nie robiłem sobie nadziei, że użycie przez niego mojego imienia cokolwiek oznaczało, bo prawdopodobnie był teraz zbyt smutny albo rozkojarzony, żeby zauważyć takie rzeczy, ale podobało mi się to osobliwe ciepło, jakie rozlało się po całym moim ciele aż od serca. Nie walczyłem z tym uczuciem.

– Jasne. To... dobranoc. Hajime – wydukałem.

– Dobranoc. Tōru.

Rozłączyłem się i czym prędzej zakopałem w chłodnej pościeli, uparcie ignorując płonące policzki oraz przygłupi uśmiech, który nie schodził mi z warg od momentu, gdy usłyszałem głos przyjaciela.

Westchnąłem.

Tej nocy w bezsennym mieście będę spał jak dziecko.


[1] Cytat pochodzi z książki S. Kinga pod tytułem Worek kości (przyp. aut.).


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro