To prawda, co o tobie mówią?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


TŌRU

San Juan, Argentyna

Wytoczyłem się na zewnątrz, gdzie przywitało mnie bezchmurne niebo. Słońce stało już wysoko, a pobliskie drzewa szumiały cicho, kołysane przez wiatr. Skuliwszy ramiona, przeciąłem trawnik, uważając przy tym, aby nie wdepnąć w psią kupę i wypatrując najbliższego sklepu, gdzie mógłbym kupić dzienną dawkę tytoniu.

Już po chwili wychodziłem z pierwszego lepszego monopolowego i dzierżyłem zapas na – przynajmniej miałem taką nadzieję – co najmniej dwa, trzy dni. Jedną paczkę otworzyłem niemal natychmiast, a potem z lubością ulokowałem papierosa pomiędzy wargami, na razie nie zapalając. Resztę upchnąłem do torby. Przysiadłem na chwilę na pobliskiej ławce i patrzyłem tępo na parkową fontannę. Dłonią zaś przeszukiwałem bluzę w celu zlokalizowania zapalniczki.

Gdy buchnął płomień, a końcówka papierosa wreszcie rozjarzyła się na pomarańczowo, oparłem łokcie na kolanach oraz zaciągnąłem się dymem.

Obok przechodzili ludzie, którym nie poświęcałem większej uwagi, stanowili jedynie poruszającą się z zawrotną szybkością, rozmazaną smugę. Ludzie bez twarzy i imion.

Odruchowo wyciągnąłem z kieszeni komórkę i otworzyłem spis kontaktów, w którym widniały jedynie trzy numery: do Veróniki, Diega i szefa restauracji, w której pracowałem. Uśmiechnąłem się cierpko. Spodziewałem się tego, ale mimo wszystko widok prawie całkiem pustej listy zabolał. Powoli, niemal z czułością, przesunąłem kciukiem po ekranie.

– Gdyby nie to, że prawdopodobnie też zmieniłeś numer w Ameryce, to zadzwoniłbym do ciebie. Tak po prostu. Żeby znów usłyszeć twój głos i być może dowiedzieć się, jak bardzo mnie nienawidzisz, Iwa-chan – wyszeptałem.

Pociągnąłem nosem.

Upierdliwość.

Przez chwilę obserwowałem, jak papieros powoli się spalał, jak bibułka znikała, ustępując miejsca szaremu popiołowi. Lekkie szturchnięcie palcem. Odpadł. Zawirował w powietrzu, po czym opadł na ziemię.

To prawie tak jak ze sławą. Najczęściej przygasała powoli, z czasem. Wypalała się, a po wszystkim zostawały tylko popioły. Jak wspomnienie. Bywało jednak, że gasła nagle, jak papieros topiony w szklance z alkoholem. Nie zostawało nic.

Z ociąganiem wgniotłem peta w twardą, ubitą glebę. Miałem cichą nadzieję, że ten, kto mnie topił, świetnie się bawił.

Z torby wyjąłem pomarańczową fiolkę, wypełnioną tabletkami tylko do połowy. Kilka razy obróciłem ją w palcach, plując sobie w brodę, że tyle ich ostatnim razem zmarnowałem. Wytrząsnąłem jedną na dłoń i połknąłem, a potem to samo zrobiłem z drugą.

Dźwignąłem się z ławki, nie zastanawiając się jeszcze, dokąd chciałbym iść. Ponownie zdałem się na przypadek. Spojrzenie wbiłem w wijący się przed sobą chodnik, z jednej strony obsadzony platanami. Mijałem się z ludźmi i odpowiadałem każdemu automatycznym uśmiechem, ale gdyby ktoś potem zapytał, czy widziałem kieszonkowca uciekającego na skuterze z damską torebką w ręku, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Możliwe, że widziałem. I możliwe, że wyglądał jak oni wszyscy. Ludzie bez twarzy, ze smogu i mgły.

Skręciłem i nagle znalazłem się w jednej z tych kolorowych i obleganych przez turystów uliczek, a gwar uderzył we mnie z siłą rozpędzonego autobusu. Wszędzie unosił się zapach dymu, który mieszał się z aromatem grillowanego mięsa oraz gorącej czekolady z pobliskich kawiarenek. Na najbliższych straganach dostrzegłem wyłożone na tacki słynne churros, nadziewane zapewne dulce de leche. Kiedy podszedłem bliżej, wiedziony słodkimi zapachami, okazało się, że oprócz nich były tam także cubanitos i tak uwielbiane przez Julia alfajores w każdej możliwej konfiguracji.

Uśmiechnąłem się. Chyba już wiedziałem, dokąd pójdę.

Kazałem zapakować po trochu wszystkiego, na zakończenie płacąc niezbyt wygórowaną kwotę, jak na moje finansowe możliwości. Dla sprzedawcy musiał być to jednak interes życia, bo przez chwilę miałam wrażenie, że na widok pliku argentyńskich peso, które mu wręczyłem, oczy zaraz wyjdą mu z orbit. Zapewne pod koniec dnia wymieni je na czarnym rynku na niebieskie dolce. Każdy tu radził sobie, jak mógł.

Po chwili namysłu i bicia się z myślami poprosiłem jeszcze o butelkę wina, a mężczyzna ze śpiewnym akcentem zapewnił, że było ono własnej roboty, i życzył, aby poszło na zdrowie. Uwierzyłem na słowo, bo i niewiele mnie obchodziło, czy pójdzie na zdrowie, czy na niezdrowie. Miało pójść w ogóle.

Dzierżąc po dwie papierowe torby w każdej ręce i wino pod pachą, ruszyłem w drogę powrotną. Z ulgą zostawiłem za sobą zgiełk, przepych oraz radosne szczebiotanie i chyba wreszcie wyciągnąłem jakiś szczęśliwy los na pieprzonej życiowej loterii, bo gdy tylko zbliżyłem się do przystanku, zajechał na niego autobus.

Zająłem pierwsze lepsze miejsce i przyłożywszy czoło do chłodnej szyby, obserwowałem przesuwający się za szybą krajobraz. Z czasem nawet i on zniknął.

Dryfowałem. Gdzieś na granicy pola widzenia dostrzegłem dziwne cienie. Rozszerzały się, powoli ogarniały wszystko, co widziałem. Dłoń bezwiednie zacisnąłem na opakowaniu ze słodyczami i dopiero gwałtowne hamowanie wyrwało mnie z transu.

Zamrugałem.

Bus zatrzymał się akurat naprzeciwko klasztoru, więc wysiadłem pospiesznie i od razu skierowałem się na tyły budynku, gdzie część parafii przerobiono na przytułek. Jeszcze zanim wychynąłem zza rogu, przezornie schowałem do torby butelkę, bo tłumaczenie się z tego siostrze Ángelicie było ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę.

– Będziesz musiała poczekać, moja droga. Później zobaczę, ile naprawdę byłaś warta.

Zrobiłem dwa kroki, wychodząc z bezpiecznego schronienia, i tym samym wystawiłem się dzieciom na pożarcie.

Najpierw zapadła cisza, a świat teatralnie zwolnił, jednak już ułamek sekundy później ktoś wbiegł we mnie z impetem i prawie natychmiast mocno objął. Krzywo odbita piłka do siatkówki poszybowała łukiem, wypadając za ogrodzenie, a uszy zaczęły mi torturować dziecięce śmiechy, krzyki i piski.

– Tōru! – krzyknął uradowany Mario. – Julio straszył, że nie przyjdziesz, ale ja wiedziałem, że nie miał racji! Wiedziałem! – Uśmiechnął się szeroko, ukazując brak dwóch górnych jedynek, i na powrót mocno się przytulił.

Schyliłem się, by odwzajemnić uścisk, i zachwiałem, kiedy na plecy wskoczyło mi inne dziecko. Odwróciłem głowę i zobaczyłem Dolores.

– Witam piękną panią – powiedziałem, uśmiechając się przy tym jak najbardziej szczerze.

Dziewczynka zachichotała i ukryła twarz w moim ramieniu, a jej czarne, błyszczące kosmyki połaskotały mnie w policzek.

– Gdzie zgubiłeś zęby, mistrzu? – zwróciłem się do wciąż podskakującego przede mną chłopca.

– Graliśmy z chłopakami w siatkówkę! – oświadczył, na chwilę się zatrzymując, i dumnie wypiął chudą pierś. – Tak jak nas uczyłeś, Tōru.

Potarłem palcami szczypiące oczy.

– Nie kazałem wam wybijać sobie zębów – odparłem zbolałym głosem.

Mario machnął na to drobną ręką.

– Odrosną. Tylko... – Rozejrzał się z przestrachem na boki i gestem nakazał, abym się schylił. Uczyniłem to, pilnując, aby siedząca mi na plecach Dolores nie spadła. – Siostra Ángelita była trochę zła... – wyszeptał konspiracyjnie, osłoniwszy dłońmi usta. – Ale szybko jej przeszło! – dodał pośpiesznie, gdy zobaczył moją przerażoną minę.

Zadrżałem. Nawet ja nie byłem tak odważny, żeby zadzierać z siostrą Ángelitą. Zgarbiłem się, kiedy Mario chwycił mnie mocno za nadgarstek i poprowadził w stronę ogrodu, skąd dobiegały odgłosy odbijanej piłki. Chyba już odzyskali zgubę.

– Co masz w torbie? – zagadnął po chwili.

Uśmiechnąłem się tajemniczo.

– Niespodzianka.

Jego błękitne oczy zabłysły z podekscytowania. Mario podskoczył i zaklaskał, a ciemna grzywka opadła mu na twarz.

– Słodycze?! – zawołał.

Nie odpowiedziałem. Poczułem, jak na mojej bluzie zacisnęły się drobne piąstki Dolores.

– Daj mi, daj mi, Tōru!

– Najpierw obiad, mistrzu. Jadłeś?

Na chwilę przystanął, wydął policzki i złapał się pod boki.

– Mario grymasi przy jedzeniu – oświadczyła Dolores, wciąż bawiąc się w najlepsze moimi włosami.

– Wcale nie! – krzyknął chłopiec i jakby dla podkreślenia tych słów tupnął nogą.

Parsknąłem.

– Czyli nie jadłeś obiadu?

– Noo... – Przygryzł wargę. – Jeszcze nie... bo jeszcze nie było. Ale chcę słodycze teraz, nie powiem siostrze, obiecuję! – Złożył błagalnie ręce i spojrzał prosząco. – Bardzo chcę, daj mi!

Westchnąłem z udawanym zrezygnowaniem i kucnąłem, by wyciągnąć z reklamówki dwa churros. Dolores zeskoczyła mi z pleców i stanęła obok Maria.

– Z dulce de leche – poinformowałem.

Dzieci zgarnęły słodycze natychmiast i z lubością wpiły się w miękkie ciasto wypełnione masą krówkową, przy okazji brudząc sobie całe buzie.

Przytknąłem palec do ust na znak obietnicy zachowania milczenia i uśmiechnąłem się, uzyskawszy w odpowiedzi identyczny gest.

– Znów je dokarmiasz przed obiadem? – dobiegło z tyłu.

Drgnąłem i odwróciłem się powoli z miną niewiniątka, by finalnie stanąć twarzą w twarz z pulchną zakonnicą.

Uśmiechała się dobrodusznie, lecz ciemnymi oczy prześwietlała mnie na wylot. Patrzyła zupełnie jak Diego i sprawiała wrażenie, jakby była w stanie poznać wszystkie tajemnice ludzkiej duszy. Może i była. Do tej pory pamiętałem żywą dyskusję z Mariem i Juliem, w której wspólnie ustaliliśmy, że siostra nie mogła być człowiekiem.

– Nieee... – odparłem z ociąganiem, uciekając spojrzeniem i drapiąc się po potylicy.

– Oczywiście – machnęła pulchną dłonią – uwierzyłam ci na słowo. Od razu. Wiem, że rozpieszczasz dzieciaki, a później to ja muszę je przywoływać do porządku, kiedy nie chcą jeść obiadu. Kiedyś ci je podrzucę, żebyś sam się przekonał. – Pogroziła żartobliwie palcem i zaśmiała się.

Mario pałaszujący deser w końcu zadarł głowę i wielkimi jak spodki oczami wodził ode mnie do siostry Ángelity i z powrotem. Churro zjadł już niemal do połowy, a na policzku pozostało mu nieco kajmaku.

Na ten widok uśmiechnąłem się i pogłaskałem chłopca po głowie.

– Cieszę się, że przyszedłeś – oznajmiła w końcu siostra Ángelita. – Brakowało nam ciebie.

– To oznacza, że jednak nie dostanę rózgą po łbie? – upewniłem się, na co zakonnica złożyła ręce jak do modlitwy i popatrzyła w niebo z proszącą miną.

– Nigdy się nie zmieni. Co ja mam z nim zrobić, dobry Boże? – powiedziała cicho do siebie.

– No nie wiem... Bardzo kochać? – podsunąłem. – Nie może siostra inaczej. W końcu miłość do bliźniego jest wpisana w ten zawód. – Mrugnąłem porozumiewawczo.

Siostra pokręciła głową z politowaniem i zasłoniła usta.

Wiedziałem, że żartowała. Podszedłem więc, pozwoliłem wyściskać się za wszystkie czasy, a potem wziąłem zakonnicę pod ramię i poprowadziłem w ślad za dziećmi.

Uśmiechnąłem się triumfalnie – wiedziałem, że tę rundę wygrałem.

*

– To prawda, co o tobie mówią? – zapytał Julio.

Siedzieliśmy na trawie pod rozłożystym drzewem, obserwując, jak młodsze dzieci odbijały między sobą piłkę.

– A co mówią? – odparłem z pozorną obojętnością. Nagle otrzepywanie spodni z niewidzialnego pyłku stało się wyjątkowo interesującym zajęciem.

– Że już nie grasz. W siatkę.

Skrzywiłem się, ale po chwili przytaknąłem niechętnie.

– Prawda. Zawodowo na pewno nie będę już grał.

– Szkoda. Byłeś dobry – powiedział.

Tak po prostu. Z wyraźnym smutkiem, w którym nawet gdybym chciał, nie mógłbym doszukać się ironii. Julio był prostym człowiekiem. Za prostym w porównaniu do tego wielkiego, okrutnego świata.

– Nie dość dobry, jak widać – mruknąłem.

Uniósł brwi w zaskoczeniu, z niemym pytaniem wymalowanym na twarzy.

Pokręciłem głową.

– Nieważne. Nie zaprzątaj tym sobie łepetyny, Julio.

– To znaczy, że mam się nie przejmować? – upewnił się.

– Dokładnie tak.

Przez chwilę milczeliśmy, a ponieważ Julio zajął się podziwianiem meczu siatkówki, bez skrępowania mogłem mu się przyjrzeć. Zajadał się alfajores, które przyniosłem, co jakiś czas oblizując palce z czekolady i orzeszków. Włosy mu urosły, ale poza tym niewiele się zmienił od ostatniego razu.

– Ty się nami przejmujesz – odezwał się po chwili, tym samym przywołując mnie do rzeczywistości.

– Do czego zmierzasz? – Ściągnąłem brwi.

Wzruszył ramionami.

– Do tego, że niespecjalnie masz powód. A mimo to się przejmujesz. To chyba normalne, że ja też to robię, co nie? Taka jakby... transakcja wymienna, czy coś.

– Julio... – zacząłem błagalnie.

Pogroził mi palcem oblepionym orzeszkami.

– Tylko nie wyskakuj mi z tekstem, że jestem za młody, aby zrozumieć, bo ci przywalę – pogroził.

Parsknąłem śmiechem, ale posłusznie uniosłem dłonie.

– Nawet nie zamierzałem tego mówić.

– To dobrze. I nie mów siostrze, że ci groziłem. Znów mnie opieprzy. Tego też jej nie mów. Nie lubi, jak przeklinam.

Przyłożyłem dłoń do serca.

– Nie powiem jej. Słowo byłego siatkarza – obiecałem.

Uśmiechnął się.

– Więc?

– Co „więc"?

– Czemu nie uważasz, że byłeś dobry? – powtórzył.

Westchnąłem, opierając łokcie na kolanach.

– Będziesz to teraz drążył?

Skinął głową.

– Byli lepsi – stwierdziłem. – Zawsze. Od samego początku. Nigdy nie byłem geniuszem, nie miałem odpowiedniego... potencjału. – Ostatnie słowo prawie wyplułem, jakby było czymś wstrętnym.

Julio zamrugał.

– „Potencjału"?

– Odpowiednie zdolności – wyjaśniłem. – Albo możliwości.

– Gówniane pierdolenie – sapnął.

Kąciki moich ust zadrgały.

– Nie przeklinaj, bo powiem siostrze – upomniałem.

– Obiecałeś, że nie powiesz!

– Tamtego. To już się nie liczy.

Przewrócił oczami.

– To chujowe myślenie, jak inaczej chcesz, żebym to nazwał? Nie da się. Ktoś ci na początku powiedział, że istnieją ludzie lepsi od ciebie. Istnieją, to normalne. Zawsze tak jest. Od tych lepszych będą jeszcze lepsi i jeszcze lepsi od tych lepszych. To, że rozjebałeś sobie kolano, a ktoś tam stwierdził, że nie potrafisz doścignąć jakiegoś geniusza, to nie znaczy, że jesteś do kitu. Porównywanie jednego dzieciaka do drugiego jest strasznie chujowe ze strony dorosłych. Siostra cały czas nam to powtarza.

– W takiej formie wam to powtarza? – droczyłem się.

Julio spojrzał na mnie, jakbym był niespełna rozumu, po czym obaj wybuchnęliśmy śmiechem.

– Nie. Trochę inaczej to ujmuje.

– Bardziej kulturalnie, to chciałeś powiedzieć?

– Naprawdę ci przywalę.

– Wtedy poskarżę się siostrze. W ogóle od kiedy zrobił się z ciebie taki mówca? – zażartowałem, uderzając go lekko pięścią w ramię.

Sapnął z oburzeniem.

– Stul się. – Uśmiechnął się półgębkiem. Ciemne blond włosy odgarnął z czoła nerwowym ruchem. – Wpienia mnie to po prostu. To twoje porównywanie się. Masz jakieś kretyńskie poczucie bycia do dupy. Skąd ci się to w ogóle wzięło?

Wzruszyłem ramionami.

– Chyba przyzwyczajenie. Na szkolnych treningach siatkówki ciągle ktoś mi to powtarzał.

Julio odwrócił głowę w bok i splunął. Zaraz potem otarł usta przegubem i na powrót na mnie spojrzał. Błękitne jak lód oczy wybijały się na tle ciemniejszej karnacji.

– Głupie to – oświadczył dobitnie.

Zaśmiałem się.

– Co konkretnie?

– Takie teksty. Że niby nie jesteś w stanie prześcignąć jakiegoś tam geniusza, bo brakuje ci tego... no... Jak to się nazywało?

– Potencjału? – podpowiedziałem.

Klasnął.

– Właśnie! Bo brakowało ci potencjału. Siostra mówi, że w ten sposób podcinamy sobie skrzydła, czy jakoś tak.

– Ale przegrywałem. To akurat fakt, a nie podcinanie skrzydeł.

Uniósł brew.

– No i? To, że przegrywałeś, oznacza, że jesteś do dupy? Czy uważasz, że ludzie, którzy przegrywali z tobą, byli do dupy?

Zastanowiłem się przez chwilę, a potem pokręciłem głową.

– No właśnie. No właśnie. Mieli po prostu mniej szczęścia, czy coś... – zawahał się, przygryzł wargę. Po chwili podjął: – Jeżeli tobie od urodzenia zabrakło tego potencjału i to dlatego uważasz swoje życie za przesrane, to co mają powiedzieć te dzieciaki? – Machnął ręką w stronę grających na boisku chłopców i piszczących z radości dziewczynek. – Co o mnie powiedzieliby ci wielcy znawcy z twojej szkoły?

Zacisnąłem wargi.

– Julio... to nie jest...

Pokręcił głową.

– Miałem dwanaście lat, kiedy starzy zaćpali się koką. Potem przez dwa kolejne lata pracowałem na ulicy, w domu na kółkach, tak to nazywali. Umiem przeczytać tylko proste zdania i nie ogarniam mnożenia. Jak ktoś mówi do mnie coś supermądrego, to tego nie rozumiem. Ale to, co potrafię, zawdzięczam tobie i siostrze Ángelicie. Teraz przycinam ludziom krzaki w ogródkach i pielę grządki i, jak Boga kocham, to jest najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. Codziennie dziękuję siostrze Ángelicie, że te pięć lat temu mnie przygarnęła. Chociaż nie musiała, sam bym siebie wtedy nie przygarnął. Jakbym się chciał porównać do innych ludzi, to chyba wyszedłbym, kurwa, z ujemnym potencjałem. Ale wiesz... myślę, że to jest nieważne. Koniec końców nieważne jest to, czy urodziłeś się jakimś chędożonym geniuszem, czy może jesteś totalną łamagą. Ważne jest to, co masz tu. – Dźgnął mnie palcem w pierś i uśmiechnął się. – Ty jesteś dobrym człowiekiem, tak jak siostra. Nawet jeżeli nie grasz w tę swoją siatkówkę, to jesteś dobry. Nie zapominaj o tym.

Już otwierałem usta i szykowałem się, żeby coś odpowiedzieć, kiedy w naszą stronę potoczyła się piłka, a zaraz za nią nadbiegł zdyszany Mario, któremu włosy lepiły się do spoconego czoła. Zgarnął zgubę i rozpromienił się na nasz widok.

– Zagrasz z nami, Tōru? – zagadnął, podsunąwszy piłkę w moją stronę.

Zerknąłem na Julia, a gdy skinął głową, wziąłem podawaną przez Maria piłkę i zakręciłem nią na palcu.

Uśmiechnąłem się.

– Zagram.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro