Ty mi, kurwa, złamałeś serce

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

HAJIME

Grudzień 2017, Prefektura Miyagi, Japonia

Zaciągnąłem się świeżym, rześkim powietrzem i wsunąwszy ręce do kieszeni kurtki, wkroczyłem na wąski kamienny mostek. Woda w dole falowała leniwie, unosząc liście opadłe z drzew rosnących nad brzegiem. Ponad ich wierzchołkami majaczył szpiczasty dach świątyni, od którego odbijały się promienie zachodzącego słońca. Westchnąłem i oderwałem od niego wzrok, by spojrzeć pod nogi.

Na kamieniu po drugiej stronie mostku siedział dumnie biało-rudy kot. Błyszczące, zielone oczy śledziły uważnie każdy mój ruch, kiedy zatrzymałem się obok i wyciągnąłem rękę. Ledwo jednak zdążyłem musnąć małżowinę, gdy kot poderwał się, zasyczał i uciekł.

Drgnąłem i zamrugałem zdezorientowany, patrząc, jak znika za pobliskimi cisami.

– Chyba cię nie polubił – usłyszałem.

Uśmiechnąłem się. To irytujące przeciąganie sylab rozpoznałbym wszędzie. Jeszcze przez chwilę wpatrywałem się w miejsce, gdzie zniknął wściekły zwierz, po czym odwróciłem się do przyjaciela.

– Kopę lat, co? – mruknąłem.

Piegowata twarz rozpogodziła się w uśmiechu.

– Owszem. Nie spieszyło ci się – stwierdził, a zaraz potem przybił ze mną piątkę. – Już zaczynałem się obawiać, że żonka zrobiła ci poważne kuku za sranie na kwiatki.

Parsknąłem i dla zasady trzepnąłem kumpla w potylicę.

Roześmiał się.

– Jak widzisz, żyję i mam się całkiem dobrze – oznajmiłem. Rozłożyłem ramiona i zakręciłem się wokół własnej osi. – Mało tego, przywiozłem ci coś, mendo. – To powiedziawszy, wyjąłem z kieszeni małą paczuszkę Jelly Belly Bean Boozled.

Hanamaki uniósł brew, przekrzywiając głowę, i przyjrzał mi się nieufnie.

– To są te dobre smaki, prawda? – zapytał. Powoli zaczął się kierować w stronę, z której dopiero co przyszedłem.

Podążyłem za nim.

– Czego nie zrozumiałeś w słowie „wszystkie"?

– Mogą być te wszystkie złe smaki – obruszył się, rozrywając opakowanie. – To byłoby do ciebie nawet podobne.

Zacisnąłem wargi, próbując powstrzymać uśmiech, i patrzyłem, jak przyjaciel wyjmuje pierwszą lepszą fasolkę, a potem ssie ją przez chwilę w skupieniu i ściąga brwi.

– Uhm... – wydukał. Uniósł palec wskazujący i przyłożył na moment do ust. – Psia karma. Mniam, mniam.

Zaśmiałem się, odrzucając głowę w tył.

– To nie jest śmieszne! A co, jeśli trafię na tę o smaku zdechłej ryby?

– Powinieneś przeżyć – odparłem ze śmiechem. – Tacy jak ty nie dają się tak łatwo zabić, co nie?

Złapał się na serce.

– Jesteś taki nieczuły! – zawołał. Knykciem otarł niewidzialną łzę.

Przewróciłem oczami.

– Skąd w ogóle wiesz, jak smakuje psia karma, hmm? Może zioło wytrawiło ci już kubki smakowe na tyle...

– Bo nie przypomina czekoladowego budyniu? – przerwał mi i podstawił pod nos opakowanie, wskazując jedną z narysowanych tam brązowych fasolek.

Pokiwałem głową z uznaniem.

– To wszystko wyjaśnia. Gdzie masz Matsukawę? – zainteresowałem się.

Takahiro wzruszył ramionami. Nos miał ukryty w torebce, gdzie zawzięcie szukał lepszego smaku, więc nie byłem pewien, czy w ogóle mnie usłyszał.

Już zabierałem się, żeby powtórzyć pytanie, gdy znienacka się odezwał:

– A co ja, niańka? – burknął. – Pewnie pałęta się gdzieś i próbuje wyrwać jakąś dziewczynę na swoje słabe teksty. Czemu pytasz? Jego też pokarałeś fasolkami wszystkich smaków?

– Oczywiście! W imię czego miałbyś cierpieć w samotności? – zapewniłem z ręką na sercu.

Spojrzał na mnie dziwnie i po chwili obaj parsknęliśmy śmiechem. Zeszliśmy kamiennymi schodkami na chodnik, po czym odruchowo zaczęliśmy kierować się w stronę domu Hanamakiego. Po drodze mijaliśmy znajomy szyld restauracji, podającej najlepszy makaron soba na świecie, i automat, z którego Takahiro zawsze kupował kit katy po tym, jak sam rzucił sobie wyzwanie, że spróbuje wszystkich dostępnych smaków.

Westchnąłem.

Miasto kolejny raz zostało przyozdobione tysiącami połyskujących światełek, na które moda przybyła z Zachodu razem z choinkami i smakiem panierowanego kurczaka z KFC.

Rozglądałem się wokół z rozczuleniem, desperacko chłonąłem znajome widoki, jakbym chciał wyryć je w pamięci na zawsze. W pewnym momencie siąknąłem nosem i na chwilę poczułem, jakby nic się nie zmieniło. Jakby czas się zatrzymał, a my na powrót byliśmy w liceum, za jedyne zmartwienia mając treningi siatkówki oraz zdanie egzaminów. Na wspomnienie naszych ostatnich wspólnych dni zaschło mi w gardle, a serce boleśnie się ścisnęło. Wtedy wszystko było dużo prostsze. Miałem ludzi, których kochałem i którzy kochali mnie. I nie musiałem robić absolutnie nic, aby na tę miłość zasłużyć. Wystarczyło być.

Niespodziewane szturchnięcie w bok wyrwało mnie z odrętwienia.

Zamrugałem.

– Odleciałeś – powiedział Hanamaki, patrząc na mnie kątem oka.

Uśmiechnąłem się pod nosem.

– Wybacz. Wspomnienia.

Uniósł brwi.

– Dobre chociaż?

– Najlepsze – odparłem.

Nagle Takahiro rąbnął mnie w plecy tak mocno, że aż się zachwiałem i przez chwilę nie mogłem złapać tchu.

– Nie rozczulaj się, asie.

– Zamknij się. To nie rozczulenie, coś mi po prostu wpadło do oka – odpowiedziałem natychmiast, wycierając dyskretnie oczy kciukiem.

– Dobra, dobra. – Uniósł ręce, nieudolnie maskując szeroki uśmiech. – Udam, że niczego nie widziałem.

Gdy przechodziliśmy obok supermarketu, zobaczyliśmy przy wejściu Matsukawę, ładującego reklamówkę z zakupami do rowerowego koszyka.

Makki złożył dłonie w trąbkę, przyłożył do ust i zawołał:

– Mattsun, zobacz, kogo przywiało na stare śmieci!

Issei poderwał głowę, a wtedy burza czarnych loków opadła mu na twarz. Odgarnął je do tyłu niezgrabnym ruchem i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Iwaizumi Hajime! – Rozłożył ramiona. – Nie do wiary, że dałeś radę odnaleźć ten archipelag na mapie! Jestem szczerze wzruszony!

Rąbnąłem się dłonią w czoło, a zaraz potem przybiłem z Mattsunem żółwika i klepnąłem go w plecy.

– Coraz lepiej idzie ci posługiwanie się sarkazmem, gratulacje – powiedziałem z uznaniem. – Chwytaj nagrodę za dobre sprawowanie.

Hanamaki zarechotał, kiedy wyjąłem z kieszeni drugie opakowanie fasolek i wcisnąłem Isseiowi.

Ten popatrzył podejrzliwie najpierw na mnie, potem na cukierki i w końcu znów na mnie.

Westchnąłem cierpiętniczo.

– Przestań, bo czuję się urażony. Powinieneś mi ufać, nie otruję cię przecież.

Zagryzł wargi i wychylił się w bok, spoglądając w stronę Takahiro.

– Żarłeś? – zapytał i uniósł fasolki.

– Widzisz przecież – odparł, pokazując swoje, już do połowy opróżnione, opakowanie.

– I?

– Raz trafiłem na psią karmę, ale poza tym nie ma tragedii. Żyję.

– Widzę... – padła mrukliwa odpowiedź.

Matsukawa jeszcze przez moment nieufnie przyglądał się kolorowym nadrukom, po czym wzruszył ramionami i otworzył torebkę. Wygrzebał ze środka jedną fasolkę i wrzucił pospiesznie do ust. Potem przez moment stał spokojnie, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Zaraz jednak zmarszczył brwi oraz nos.

– Cholera... Uch... Okej... – wydukał między spazmatycznymi oddechami.

– Co masz? – Makki stanął obok przyjaciela.

Issei uniósł palec oraz skrzywił się z niesmakiem. Odwrócił opakowanie.

– Zepsute mleko – odparł po chwili.

Makki parsknął, zginając się wpół, i poklepał Mattsuna po plecach.

– Mogło być gorzej – powiedział pocieszająco.

– Gorzej, czyli jak?

– Mogła ci się trafić zdechła ryba na przykład.

– Iwaizumi, coś ty przywiózł?! – zawołał oskarżycielsko Issei.

Uniosłem ręce w obronnym geście i uśmiechnąłem się od ucha do ucha.

– Nie moja wina, że mieliście pecha, tam są też dobre smaki.

– W jakich proporcjach to było tworzone? – Mattsun złapał się za włosy i pokręcił głową z niedowierzaniem.

Zaśmiałem się i odruchowo odwróciłem, gdy szklane drzwi ponownie się rozsunęły, wypuszczając ze środka osobę, której najmniej bym się tutaj spodziewał. Uśmiech zamarł mi na wargach. Przełknąłem głośno ślinę, a serce zaczęło tłuc w piersi jak dziki ptak zamknięty w klatce.

Matsukawa wraz z Hanamakim również spojrzeli w tę samą stronę i spoważnieli. Potem wzrok wbili w chodnik, zupełnie jakby unikali konfrontacji.

Otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie chciał przejść przez zaciśnięte gardło. Wpatrywałem się więc tylko w stojącego naprzeciwko człowieka, który teraz był zaledwie cieniem siebie z przeszłości; przydługie włosy opadały swobodnie na wychudłą twarz, kręcąc się tuż przy szyi, a obszerny, czarny płaszcz wydawał się o kilka rozmiarów za duży.

Kiedy Tōru postąpił kilka kroków w naszą stronę, dostrzegłem też z cienie pod oczami pozbawionymi blasku, ukrytymi za okularami. Utykał.

– O-Oikawa... – wydusiłem.

Spojrzał na mnie dziwnie, bez wyrazu. Potem skłonił głowę i uśmiechnął się blado.

– Iwaizumi – odparł ochrypłym głosem i nie czekając na odpowiedź, wyminął pospiesznie mnie oraz chłopaków.

Gdy przechodził obok, poczułem woń zwietrzałego alkoholu wymieszaną z cytrusowymi perfumami. Odwróciłem się za kumplem z mętlikiem w głowie i milionem pytań cisnących się na usta, jednak nie zdołałem wydusić z siebie ani słowa więcej.

– Nie przejmuj się, Iwaizumi. Przywitał się z tobą, więc to już jakiś sukces – usłyszałem jak przez mgłę głos Hanamakiego.

Zmarszczyłem brwi.

– Sukces?

Pokiwał głową.

– Długo już tutaj jest. Przyjechał jakieś... pół roku temu? – Zwrócił się do Isseia z pytającym wyrazem twarzy.

– Mniej więcej – burknął zapytany.

– Mniej więcej – powtórzył jak echo Makki, ponownie odwracając się w moją stronę. – W każdym razie od tamtej pory się do nas nie odezwał. Ani słóweczkiem.

Spojrzałem na przyjaciela z niezrozumieniem.

– Co?

– Dobrze słyszałeś – wtrącił się Matsukawa. – Kiedyś nawet do niego poszliśmy, ale nas nie wpuścił. Wystaliśmy się tylko pod drzwiami jak idioci. Od tamtej pory mijamy się na ulicy, jakbyśmy się nie znali. – Kopnął kamyk i chwycił gwałtownie kierownicę.

– Dlaczego... Co? – plątałem się. Nie mieściło mi się w głowie, że Oikawa, którego znałem, mógłby się zachowywać w taki sposób. – Dokąd on idzie? – zapytałem w końcu, ruchem głowy wskazując na oddalającego się Tōru. – Przecież nie tam mieszkał.

– I nie mieszka – westchnął Hanamaki. – Pewnie idzie na cmentarz. Codziennie tam łazi. Ja bym sfiksował.

Na te słowa poderwałem głowę i ściągnąłem brwi.

– Na jaki znowu cmentarz? Po co? Do kogo?

– Do mamy. Nie powiedział ci? – Matsukawa popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.

Spojrzałem na niego tępo, a potem przeniosłem wzrok na Hanamakiego, który zamrugał szybko i potrząsnął głową z niedowierzaniem, jakby czekał, aż powiem, że to kiepski żart.

Chciałbym, chłopaki, cholera, chciałbym...

W miarę jak cisza się przedłużała, ich miny rzedły. Na koniec byli już całkiem poważni.

Sapnąłem i odwróciłem się gwałtownie na pięcie. Dłonie zacisnąłem w pięści, rozluźniłem, przeczesałem nimi włosy i ponownie je zacisnąłem. Oddychałem z trudem. W uszach mi szumiało, jakbym dostał obuchem.

– Nie – rzuciłem cicho. – Słowem się gnida nie odezwała.

Mattsun poklepał mnie po ramieniu.

– Nie katuj się tym. To było już jakiś czas temu. Ze trzy lata będzie. Tak mniej więcej. W sumie teraz sobie przypominam, że nie widziałem cię na czuwaniu. Myślałem, że ci powiedział, ale...

– Nieważne – uciąłem, kręcąc głową, bo obraz na krótką chwilę zawirował, a blask rozwieszonych światełek się rozmazał.

Ruszyłem przed siebie, dłonie wcisnąłem w kieszenie kurtki i znów zacisnąłem w pięści. Wydąłem policzki, po czym wypuściłem powietrze powoli i z sykiem.

Spokojnie, Hajime, tylko spokojnie.

Zadrżałem, chociaż na zewnątrz wcale nie było zimno. Za plecami słyszałem poskrzypywanie roweru i przyciszone głosy chłopaków. Kiedy doszliśmy na skrzyżowanie ulic, pożegnałem się z nimi i ruszyłem przez park, kierując się w stronę rodzinnego domu, gdzie czekali już na mnie ojciec wraz z Lily. Szedłem ze zwieszoną głową, kopiąc kamyk i słuchając wiatru szeleszczącego pomiędzy rzadkimi liśćmi.

Nie zaszedłem jednak daleko. Po chwili przysiadłem na najbliższej ławce i westchnąłem, a łzy, które do tej pory udawało mi się powstrzymać, spłynęły po policzkach. Wsparłem łokcie o oparcie, odchyliłem głowę i uśmiechnąłem się nikło do powracających wspomnień, w których zapach taiyaki był tak wyraźny, jakbym miał je tuż przed nosem. Wystarczyło wyciągnąć rękę i chwycić w biegu tyle rybek, ile się zdołało. A potem uciekać ile sił w nogach przed kraciastą ścierką lub groźbami o bolących brzuchach i braku obiadu.

Zamrugałem szybko, ocierając dłonią policzki, po czym napisałem pospiesznego SMS-a do taty z informacją, że się spóźnię, i ruszyłem biegiem w stronę najbliższego cmentarza. To musiało być tam. Z kontuzjowanym kolanem Oikawa nie zapuszczałby się na zbyt długie spacery. Zwłaszcza jeśli robił to codziennie.

Moje mięśnie zaprotestowały przeciwko nagłemu wysiłkowi bez rozgrzewki, a w płuca wbiły się miliony maleńkich igiełek. W duchu dziękowałem sobie za codzienne poranne przebieżki, bo gdyby nie one, to na pewno leżałbym już na chodniku z bezdechem, zamiast gnać na złamanie karku do przyjaciela z dawnych lat. Nie przejmowałem się zbytnio mijanymi ludźmi, którzy odwracali się za mną z dezaprobatą wymalowaną na twarzach i kręcili głowami. To nie po naszemu się tak wychylać. Musiałem jednak znaleźć Oikawę. Tylko to się chwilowo liczyło.

Gdy wreszcie wyhamowałem przed wejściem na cmentarz, dłonie oparłem na kolanach i starałem się uspokoić oddech oraz galopujące serce. Przed oczami zatańczyły mroczki. Chyba przesadziłem. Zaczerpnąłem tchu i przekroczyłem bramę, starając się stąpać jak najciszej po brukowanej alejce. Nieświadomie potoczyłem wzrokiem po najbliższych nagrobkach, odczytując nazwiska.

Zadygotałem, ciało oblał zimny pot. To zadziwiające, że takie miejsca ciągle w jakiś dziwny sposób mnie przerażały, mimo że nie byłem szczególnie przesądny. Wsadziłem drżące dłonie do kieszeni dżinsów i skuliłem ramiona, niby przed wiatrem.

Posadzone po obu stronach alejki sakury rozczapierzyły nagie gałęzie nad nagrobkami, co w połączeniu z zapadającym powoli zmrokiem oraz ciszą tworzyło wręcz upiorny obrazek. Przełknąłem ślinę i rozejrzałem się wokół, z ulgą dostrzegając znajomą sylwetkę nieopodal rozłożystego drzewa na wzniesieniu. Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem niepewnym krokiem w tamtą stronę. Aż do tej pory nie zastanawiałem się, co powiem, kiedy już tu dotrę i się spotkamy. Sami. Po tylu latach. Ostatecznie nie wiedziałem przecież, jak bardzo były kapitan Seijō zmienił się przez ten czas.

Wspiąłem się na niewielki pagórek i stanąłem w bezpiecznej odległości, by móc przyjrzeć się przyjacielowi, który opierał niedbale ramię o pień oraz palił papierosa.

Zmarszczyłem nos. Tego na pewno się nie spodziewałem. Nie po najlepszym rozgrywającym w prefekturze. Zacisnąłem dłonie w pięści, żołądek zamienił się w bryłę lodu, a oddech stał się ciężki i powolny.

– Jak mogłeś mi o tym nie powiedzieć, idioto? – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.

Oikawa drgnął i powoli odwrócił głowę w moją stronę, a jeszcze tlący się pet wypadł mu z kościstej dłoni.

– I-Iwa? – wydukał, jakby nie dowierzając.

– Skądże, Budda cię zaszczycił, cholera jasna. A kto ma niby być? – żachnąłem się.

Gdyby wzrok mógł zabijać, Oikawa już padłby trupem.

Jak klimatycznie, Hajime – pochwaliłem się w myślach.

Tōru zamrugał szybko, wytrącony z równowagi, a potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nagle spoważniał. Odchrząknął i poprawił zjeżdżające z nosa okulary.

– Co tu robisz? – zapytał już spokojniej.

Puściłem pytanie mimo uszu, a potem potrząsnąłem głową i zbliżyłem się do Oikawy.

Ten w odpowiedzi posłał mi obojętnie spojrzenie i uniósł brew, co rozsierdziło mnie jeszcze bardziej.

Ciągle zbyt łatwo cię przejrzeć, śmieciu.

Zacisnąłem szczęki, a następnie, zanim zdążyłem pomyśleć, popchnąłem go – na tyle mocno, żeby się zatoczył i musiał przytrzymać pnia, by nie upaść.

– Wróciłem do kraju, żeby odwiedzić ojca – zacząłem pozornie spokojnie, ale już po chwili uniosłem głos. – Przy okazji spotkałem starego przyjaciela, który jak gdyby nigdy nic mówi mi „cześć", a potem wymija, jakbym był powietrzem. To wszystko, co masz mi do powiedzenia po cholernych czterech latach?! – Ponownie go popchnąłem.

Nie zareagował, przyglądał się tylko, zaciskając wargi.

– Dlaczego?! Mogłeś napisać cokolwiek, miałeś tyle okazji!

W tamtym momencie byłem cholernym hipokrytą, ale miałem to gdzieś. Uczucia, które do tej pory trzymałem pod kluczem, teraz się obudziły; zaczęły się szarpać, ujadać i domagać wolności.

Na te słowa Tōru zgrzytnął zębami i wreszcie się postawił. Jego brązowe oczy na jedną, krótką chwilę ożyły.

– Ja miałem okazje?! – wykrzyknął, doskakując do mnie i również popychając. – A gdzie ty, kurwa, byłeś przez cały ten czas?! No?! Iwa-chan?! – Ostatnie słowo prawie wypluł, jakby było czymś obrzydliwym.

Zacisnąłem wargi.

Mierzyliśmy się spojrzeniami, ciężko sapiąc, ale żaden z nas nie chciał odpuścić. W końcu Oikawa prychnął i odwrócił głowę w bok.

– Spierdalaj – mruknął cicho, jakby cała energia, która do tej pory go rozpierała, nagle się ulotniła. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, włożył jednego do ust i odpalił.

Przez chwilę obserwowałem, jak wydmuchuje kłąb szarego dymu, odchylając głowę w tył, a potem kucnąłem przed szarym nagrobkiem.

Był czysty i zadbany. Z obu stron ustawiono bukiety kwiatów, a po środku unosiła się smużka dymu z kadzidełka.

Skrzywiłem się boleśnie, a z gardła wyrwał się niekontrolowany szloch. Kanji na marmurze zrobiły się niewyraźne. Zakryłem dłonią usta, nos wytarłem rękawem i zamrugałem. Nie będę płakać przy Oikawie. Nie miałem do tego prawa.

– Nie powiedziałeś mi... – wydusiłem. – Przez tyle lat mi, cholera, nie powiedziałeś...

– Byłeś już wtedy w Ameryce.

Parsknąłem.

– Co z tego? Przyleciałbym. Nawet z cholernego księżyca bym przyleciał, gdyby zaszła taka potrzeba. Wystarczyło, żebyś mi powiedział... Kurwa... – wyszeptałem, łapiąc się za włosy. Powieki zacisnąłem w obawie przed tym, że znowu mógłbym wybuchnąć płaczem.

– Iwa...

– Daj mi fajkę – przerwałem mu gwałtownie.

Byłem przygotowany na słowa protestu czy ironiczne pytania, ale nic z tego nie nastąpiło. Po chwili przed oczami zamajaczyła mi dłoń Tōru z pustą do połowy paczką. Podniosłem się z kucek, wyjąłem jednego papierosa i mruknąłem niezgrabne „dziękuję", kiedy Oikawa podsunął mi ogień. Dawno nie paliłem, dlatego w pierwszej chwili dym nieprzyjemnie zapiekł mnie w krtani.

Zakaszlałem, na co z boku dobiegło ciche parsknięcie.

– Nie palisz za często, co?

Nie odpowiedziałem, a zamiast tego zaciągnąłem się ponownie. Tym razem obyło się bez kaszlu, więc chyba zaczynałem przywykać.

– Ty za to palisz jak smok – prychnąłem.

Zerknąłem na Oikawę kątem oka.

Wzruszył ramionami. Wzrok miał utkwiony w oddali, a na ustach dostrzegłem błąkający się rozmarzony uśmiech.

O czym teraz myślisz, śmieciu? Też wciąż pamiętasz zapach świeżo upieczonych taiyaki?

– Czasem pomaga mi to zasnąć – odparł w końcu, po czym przygryzł wargę. Ściągnął brwi, jakby nad czymś dumał, i otworzył usta. – Nieważne – dodał cicho, kręcąc głową.

Przełknąłem ślinę.

– Ciągle męczy cię bezsenność?

Oikawa przytaknął po chwili wahania.

Przyjrzałem mu się uważniej.

Jak miałem z nim teraz rozmawiać? O tyle rzeczy chciałbym go zapytać, bo wiedziałem, że sam nigdy nic mi nie powie. Jasne, mogłem zadać ogólnikowe pytanie, ale w tamtej chwili byłoby to co najmniej idiotyczne. Między nami wytworzyła się przepaść, która z każdą chwilą, z każdym kolejnym pokracznie sformułowanym zdaniem się powiększała. Obserwowałem to z rosnącym przerażeniem i frustracją, bo niedługo stanie się tak rozległa, że nie będę potrafił jej przeskoczyć.

– Brakowało mi ciebie – palnąłem i zaraz potem sprzedałem sobie mentalny cios w potylicę.

Idealnie, Hajime! Właśnie od tego powinieneś zacząć!

Tōru zacisnął szczęki i zaczerpnął tchu. Nozdrza gwałtownie mu zadrgały. Nie odwrócił się jednak, więc wciąż widziałem tylko jego profil.

– Widać nie aż tak bardzo, skoro przez cztery cholerne lata nie byłeś w stanie napisać nawet maila – odparł dobitnie.

Przygryzłem wargę.

– Mówię prawdę. Po prostu... – urwałem.

– Było ci głupio? – podsunął, patrząc na mnie z ironicznie uniesionymi brwiami.

Z wolna pokiwałem głową, na co prychnął, a potem ponownie się odwrócił i zaciągnął papierosem.

Zrobiłem to samo, żeby zyskać na czasie.

– Owszem, było mi głupio – odparłem, a policzki natychmiast zaczęły palić żywym ogniem.

Za wszelką cenę starałem się teraz uniknąć przeszywającego spojrzenia brązowych oczu. Natychmiast wrócił do mnie obraz sprzed lat, kiedy widziałem Tōru po raz ostatni. Wtedy też tak patrzył, a ja nie potrafiłem przyjąć tego po męsku. Uciekłem. Od tamtej pory zawsze uciekałem. Teraz jednak nie zamierzałem się cofać. Nie po to przygnałem tu, jakby mnie gonił wygłodniały yōkai.

– Chyba pamiętasz, o co się pokłóciliśmy...

– Owszem – rzucił z przekąsem. – A ty, Iwaizumi? Pamiętasz, o co się pokłóciliśmy? – Uśmiechnął się brzydko.

Zwilżyłem językiem spierzchnięte wargi i przestąpiłem z nogi na nogę.

– Wiem, że źle cię potraktowałem...– zacząłem, ale przerwał mi jego donośny śmiech.

Oikawa odrzucił głowę w tył, a jego chude barki zadrżały.

Było w tym coś cholernie bolesnego.

– Źle mnie potraktowałeś? – powtórzył z niedowierzaniem.

Uniosłem wzrok.

Stał przede mną ze zmrużonymi oczami i szerokim uśmiechem klauna. Perfekcyjna maska, pod którą krył tak wiele sprzecznych emocji.

– Nie potraktowałeś mnie źle, Iwaizumi – kontynuował, kiedy nic nie odpowiedziałem. – Ty mi, kurwa, złamałeś serce.

Przytknąłem pięść do ust, ponownie próbując powstrzymać zbierający się w gardle szloch.

To się nie dzieje...

Oikawa pokręcił głową, po czym zgniótł peta o pień i wepchnął z powrotem do paczki.

Kiedy mnie wymijał, znowu to poczułem: cytrusowy zapach perfum wymieszany ze zwietrzałym alkoholem. Skrzywiłem się. Za dużo wspomnień.

– Nie nienawidzę cię, Iwa – usłyszałem. Nie odwróciłem się jednak. – Nigdy nie zdołałem cię znienawidzić.

Zacisnąłem powieki i przygryzłem wargę, a po chwili usta wypełnił metaliczny posmak krwi. Jednak nawet to nie zdołało powstrzymać łez, które kolejny raz tego dnia spłynęły mi po policzkach.

Starłem je szybko, pociągając nosem.

– Mam nadzieję, że kiedyś również mi wybaczysz, śmieciu – wyszeptałem, chociaż tego Tōru nie mógł już usłyszeć.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro