Unikasz mnie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

TŌRU

San Juan, Argentyna

Kiedy kończyłem zmianę, na zewnątrz zapadł już zmrok. Pozbycie się ostatnich klientów było nie lada wyczynem, bo niezależnie od tego, ile razy powtarzaliśmy, że niedługo musimy zamykać, oni wciąż prosili o kolejną dolewkę piwa, o następny stek albo porcję frytek. Moment, w którym wyszli, był najszczęśliwszym, jakiego dziś doświadczyłem. Ścierając stoliki, nuciłem jakąś przypadkową melodię i co chwila podrygiwałem. Byłem wyjątkowo zajęty, a przynajmniej chciałem, żeby tak to wyglądało. Kątem oka śledziłem jednak uwijającego się przy barze Diega. Odetchnąłem głęboko, przygryzłem wargę, a dłoń zacisnąłem na sfatygowanej szmatce, gdy przyłapał mnie na gapieniu się.

Dziś był wyjątkowo natrętny. Kręcił się blisko, niby przypadkiem muskał moją dłoń albo przechodził obok, żeby otrzeć się o mnie ramieniem. Szukał dotyku na wszystkie możliwe sposoby i uśmiechał się szeroko za każdym razem, kiedy krzyżowaliśmy spojrzenia.

Jak pies widzący ukochanego właściciela.

Potrząsnąłem głową.

Szlag by cię trafił, Sánchez. Dlaczego to sobie robisz?

Wchodząc do socjalnego, powłóczyłem nogami. Oczy same mi się zamykały.

Zapaliłem światło, które zalało pomieszczenie ostrym białym blaskiem jarzeniówek, i odwiązawszy fartuch, przewiesiłem go niestarannie przez oparcie krzesła. Ziewnąłem i zacząłem się przebierać, a dłonią pomasowałem napięty kark. Strzyknął nieprzyjemnie, gdy poruszyłem głową na boki.

– Potrzebujesz masażu?

Drgnąłem i rzuciłem przez ramię szybkie spojrzenie na stojącego w drzwiach Diega.

Oparł się ramieniem o futrynę, a dłonie zaplótł na piersi. Czarne, błyszczące kędziory opadały mu na twarz zmęczoną całym dniem pracy. Nie uśmiechał się już.

– Nie trzeba – odparłem.

– Daj spokój, Tōru. Unikasz mnie przez cały dzień. Myślisz, że tego nie zauważyłem?

Uniosłem brwi.

– Prawdziwy dramat, co? – burknąłem.

– Owszem. Jesteś strasznie nerwowy. To do ciebie niepodobne – wymruczał.

Dłonie oparł o ścianę, po obu stronach mojej głowy.

– To zmęczenie – westchnąłem, a sekundę później odszukałem ustami jego pełne wargi.

W zamian przesunął nosem po mojej żuchwie i przygryzł płatek ucha, siłując się z zapięciem moich spodni.

Uśmiechnąłem się blado, a nieobecny wzrok wbiłem w przeciwległą ścianę.

Odkąd zacząłem tu pracować, niezmiernie ciekawiło mnie, dlaczego ktoś przykleił w pokoju socjalnym kartę z nieaktualnego kalendarza, na którym widniała idealna antyreklama wszelkich operacji plastycznych. Życie z cyckami w rozmiarze arbuzów musiało być strasznie męczące. A jakie niezdrowe dla kręgosłupa.

– O czym myślisz? – usłyszałem tuż przy uchu.

Ruchem brody wskazałem na zdjęcie.

Diego zerknął w tamtą stronę, po czym uniósł grubą brew.

– Poważnie? – zapytał z niedowierzaniem.

Pokiwałem głową, wysuwając dolną wargę.

Zaśmiał się.

– Szybko o niej zapomnisz, zaufaj mi... – szepnął.

Opadł na kolana, rzucając pytające spojrzenie, i dopiero gdy skinąłem głową, ściągnął mi jeansy wraz z bokserkami. Wziął sflaczałego penisa do ręki i gorącym językiem przejechał po całej jego długości, by w końcu zatoczyć kółko na żołędzi, a następnie objąć ją wargami.

Przełknąłem ślinę i zamknąłem oczy, a Diego wydał cichy pomruk zadowolenia, kiedy zauważył pierwsze oznaki erekcji. Westchnąłem ciężko, co odebrał chyba jako zachętę, bo powoli, z ociąganiem wsunął członka głębiej do ust.

Wiedziony impulsem, zatopiłem dłoń w miękkich kręconych włosach Sancheza, dociskając jego głowę do krocza, i zacząłem poruszać biodrami. Ściągnąłem brwi, gdy przed oczami zaczął formować się obraz kogoś zupełnie innego.

Tak bardzo za tobą tęsknię, Iwa-chan...

Na wszelki wypadek zatkałem sobie usta dłonią, by nie powiedzieć tego na głos, gdy przypomniałem sobie ostatnią wspólną noc sprzed kilku lat. Uśmiechnąłem się smutno, jednak ciepłe palce, zaciskające się mocno na pośladkach, natychmiast sprowadziły mnie z powrotem do rzeczywistości.

Warknąłem, niezadowolony, bo piękna wizja rozpłynęła się tak samo nagle, jak się pojawiła. Zamrugałem i skupiłem uwagę na pęknięciach zdobiących sufit; liczyłem cienkie rysy w tynku, wyobrażając sobie, że układały się w coś skomplikowanego i znaczącego. Że nie były jedynie skupiskiem przypadkowych szczelin. Na jedną krótką chwilę się wyłączyłem, by zaraz potem dojść z jękiem prosto w łapczywe usta Diega.

Odetchnąłem głęboko, serce tłukło boleśnie o żebra, a kolana drżały. Przymknąłem na chwilę oczy, by jeszcze przez moment móc się oszukiwać, że stoi przede mną ktoś inny. Gdy je otworzyłem, Sánchez podniósł się z kolan, oblizał pełne wargi, po czym podciągnął mi spodnie.

Odgarnąłem włosy z twarzy i uśmiechnąłem się leniwie.

Dios mío... eres tan lindo [1] – wyszeptał, głaszcząc mnie po policzkach.

– Dziękuję.

Parsknął i wtulił nos w zagłębienie mojej szyi, by zaciągnąć się zapachem, a potem wbić zęby w skórę.

– Mówię serio – mruknął.

Przygryzłem wargę i machinalnie przeczesywałem jego czarne loczki. Westchnąłem.

Wybacz mi kiedyś, proszę...

– Jestem zmęczony, Diego. Naprawdę. Bardzo. Chcę do domu.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Odprowadzić cię? – Uśmiechnął się łobuzersko, unosząc kącik ust oraz opierając się czołem o moje czoło.

Do tego domu nie możesz mnie odprowadzić.

– Nie trzeba.

Pocałował mnie w nos.

– A przyjdziesz jutro?

– Nie wiem jeszcze. Mam drugą zmianę.

Tym razem przytknął mi usta do czoła i pogłaskał mnie po włosach.

– Przyjdź – poprosił. – Bardzo chcę cię znów zobaczyć.

– Pomyślę – uciąłem.

Wyswobodziłem się z jego silnych objęć i zarzuciłem torbę na ramię. Wychodząc z pokoju, ostatni raz spojrzałem na Diega, na co rozpromienił się i posłał mi całusa.

Nie odwzajemniłem gestu. Nie byłem w stanie.


[1] Dios mío... eres tan lindo – z hiszp. Mój Boże... jesteś taki piękny. „Piękny" występuje tu w znaczeniu takim jak angielskie „pretty/cute" (przyp. aut.).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro