Unikasz mnie ostatnio

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

TŌRU

San Juan, Argentyna

– Unikasz mnie ostatnio – usłyszałem, kiedy siedząc na łóżku w rozgrzebanej pościeli, odpalałem papierosa.

Zerknąłem spod przymrużonych powiek na przeciągającego się obok Diega.

– Skąd ten wniosek?

Prychnął.

– Jestem za stary na takie gierki, Tōru – odparł cierpko. – Wiem, kiedy ktoś mnie robi w konia, jasne? A ty robisz to od przeszło miesiąca. Widujemy się na dobrą sprawę tylko w robocie. O co chodzi? Znów mam cię za coś przepraszać?

Zmarszczyłem brwi i zaciągnąłem się papierosem. Wypuściłem dym.

– Jakie „znów"? Przecież nie oczekuję przeprosin.

– To czego oczekujesz?

Wzruszyłem ramionami, po czym ponownie przytknąłem fajkę do ust.

– Niczego – wymamrotałem, na co Diego przewrócił oczami i podniósł się na łokciach.

– Nie lubię, kiedy ktoś bawi się moimi uczuciami.

– To dobrze, bo ja też nie – mruknąłem, a zaraz potem z gardła wyrwało się pełne zaskoczenia westchnienie, gdy Sánchez chwycił mnie dłonią za kark i przyciągnął do siebie.

Nasze twarze dzieliło tylko kilka milimetrów.

– Więc dlaczego traktujesz mnie jak zabawkę?

Na te słowa uniosłem brwi, popchnąłem go i usiadłem mu okrakiem na brzuchu. Wyjąłem papierosa z ust.

– Nie traktuję – zapewniłem.

– Nie odwiedzasz mnie już tak często jak kiedyś – poskarżył się, zanim położył mi dłonie na biodrach, by zacząć je masować.

Parsknąłem pod nosem i przygryzłem wargę, kiedy po ciele zaczęły się rozchodzić przyjemne dreszcze.

– Mam sporo na głowie.

– Poważnie? – zapytał zaczepnie.

– Tak.

– I to jest, oczywiście, coś ważniejszego ode mnie?

Skrzywiłem się.

– Od kiedy tak poważnie traktujesz tę znajomość?

Zastygł.

– „Tę znajomość"? – powtórzył. – Do czego zmierzasz?

Odwróciłem głowę i zasłoniłem dłonią usta, a policzki jak na zawołanie zaczęły piec.

Cholera, to brzmiało żenująco. Zamieniasz się w pieprzoną babę, Tōru.

– Tōru?

– Zapomnij o tym – burknąłem.

Diego zamrugał, zdezorientowany, po czym wzruszył ramionami.

– Sam zacząłeś ten temat.

– Nie, ty go zacząłeś.

Westchnął.

– Niech będzie, ja zacząłem. – Uniósł ręce w poddańczym geście. – Baba z ciebie.

– Z-zamknij się! – wydukałem, czując, jak coraz bardziej się czerwienię. Przeczesałem włosy niezgrabnym ruchem, aby w ten sposób dodać sobie animuszu.

Diego w jednej chwili podniósł się do siadu, ścisnął mnie za pośladki i przejechał mi językiem po szyi, a moja chwiejna pewność siebie prysła ulotniła się szybciej, niż pojawiła.

Warknąłem i popchnąłem Sancheza z powrotem na łóżko.

Jak tylko wylądował w pościeli, wypuścił z sykiem powietrze, a ręce założył za głowę. Oczy błyszczały mu wesoło, kiedy wyszczerzył się od ucha do ucha.

– O co chodzi, Tōru? Ostatnio jesteś wyjątkowo poważny. To ci nie pasuje. – Ujął moją twarz w dłonie i pogładził kciukami policzki. – Lubię twój uśmiech, wiesz? Zwłaszcza kiedy jest szczery.

Przełknąłem nerwowo ślinę i ponownie zaciągnąłem się papierosem. W głowie znów usłyszałem słowa Veróniki, że Diego miał przede mną wielu innych naiwnych facetów.

– Kochałeś ich? – wypaliłem znienacka, zaskakując nas obydwóch.

Ściągnął brwi.

– Kogo?

– Swoich... b-byłych – wyjaśniałem. Za wszelką cenę starałem się teraz unikać przeszywającego spojrzenia ciemnych jak noc oczu.

Cholerny! Jak ty to robisz, że samym wzrokiem jesteś w stanie odebrać mi resztki pewności siebie?

W pokoju zapanowała cisza, która nie trwała jednak długo, bo zaraz rozdarł ją donośny śmiech.

Zmarszczyłem czoło. Spodziewałem się różnych reakcji, ale na pewno nie takiej. Nadąłem policzki oraz popatrzyłem na Diega z wyrzutem.

Uspokoił się trochę, ale w oczach wciąż lśniły mu iskierki rozbawienia.

Naprawdę byłem taki śmieszny?

Patrzyłem, jak Sánchez znów unosi się na łokciach i przechyla głowę w bok, popatrując na mnie z ukosa. Gdy nasze oczy się spotkały, miałem ochotę go zamordować.

– Oj, Tōru... Ty jesteś, cholera, zazdrosny... – powiedział, przeciągając irytująco sylaby.

– Nie jestem zazdrosny! – odparowałem natychmiast.

Niedobrze. Za szybko, bo Diego ponownie wybuchnął krótkim śmiechem.

– Dobra, nieważne, zapomnij, że o to w ogóle pytałem – burknąłem.

Pochyliłem się, aby zgnieść peta w popielniczce stojącej na nocnej szafce i już szykowałem się do wstania, kiedy poczułem, jak Diego najpierw mocno ścisnął moją łydkę, a zaraz potem zaczął ją gładzić okrężnymi ruchami, tym samym zatrzymując mnie na miejscu. Do listy rzeczy, za jakie się nienawidziłem, doszedł właśnie brak asertywności w stosunku do Sancheza.

Gratulacje, Tōru.

– Nie ma mowy! – odparł wesoło. – Takiego widoku się nie zapomina.

Zacisnąłem wargi.

– Nigdy o to nie pytałeś – odezwał się po chwili, już spokojniej. – Skąd to nagłe zainteresowanie?

– Ciekawość. – Wzruszyłem ramionami, dalej jednak na niego nie patrzyłem w obawie, że mógłby odczytać moje prawdziwe intencje.

– Spójrz na mnie – poprosił, a kiedy nie zareagowałem, ujął mnie za podbródek i odwrócił w swoją stronę. – Jesteś słodki, kiedy się burmuszysz jak księżniczka. – Uśmiechnął się.

Sapnąłem z oburzeniem, odtrącając jego dłoń, ale byłbym prawdziwym idiotą, gdybym sądził, że coś takiego zniechęci Sancheza. Nie myliłem się – przygryzł wargę i przejechał palcami po moim nagim udzie, powodując gęsią skórkę. Spiąłem się, a po kręgosłupie przebiegł dreszcz. Jeszcze chwila i przysięgam, że zaliczę wzwód stulecia.

Potrząsnąłem głową.

– Tak, kochałem ich – zaczął, tym samym odpowiadając na wcześniej zadane pytanie. – Kiedyś. Ale to już przeszłość i nie jest ważna. Nie rozpamiętuję jej. Teraz twoja kolej.

Spojrzałem na niego, zaskoczony.

– Na co?

– Na odpowiedź. Skąd te nagłe pytania?

Ponownie wzruszyłem ramionami.

– Już mówiłem: ciekawość.

Uniósł sceptycznie brwi.

– Skoro tak mówisz... Więc skoro kwestię moich byłych mamy wyjaśnioną, a ty się nie obrażasz, to mógłbyś przywlec tu swoją chudą dupę częściej niż raz na tydzień czy dwa. Tęsknię.

– To zabrzmiało tak, jakbyś tęsknił tylko za moją dupą, wiesz? – zauważyłem, na co Diego przygryzł wargi, aby powstrzymać uśmiech.

– Czepiamy się słówek? – zażartował, przeczesując mi włosy.

Oparłem dłonie po obu stronach jego głowy i nachyliłem się jeszcze bardziej. Teraz bardzo dobrze czułem na twarzy jego ciepły oddech.

– Nie czepiamy się. To zabrzmiało jednoznacznie, nie uważasz?

Mruknął z niezadowoleniem, po czym uniósł się, by cmoknąć mnie lekko w usta.

– Ty i ta twoja jednoznaczność, jesteś taki nudny. Czasem sam już nie wiem, dlaczego tak cię kocham – wyszeptał i uśmiechnął się półgębkiem.

Wytrzeszczyłem oczy, prostując się gwałtownie, i poczekałem, aż Sánchez zrobi to samo. Gdy niby mimochodem otarł się torsem o moją pierś, przełknąłem ślinę, a serce, o ile było to w ogóle możliwe, zabiło jeszcze mocniej. Zacisnąłem na pościeli spocone dłonie, aby Diego nie dostrzegł, jak bardzo drżą.

– Co? – wydusiłem.

Przechylił głowę. Na twarzy ciągle błąkał mu się uśmiech.

Ileż można? Nigdy się nie smucisz?

– Co „co"? – zapytał.

– Diego... – zacząłem ostrzegawczo.

Ponownie mnie przyciągnął i pocałował, nie dając dojść do słowa. To nie był delikatny i czuły pocałunek, a raczej jeden z tych zaborczych, dzikich, jakimi obdarowywał mnie każdej nocy, gdy się kochaliśmy, pewni, że nic złego nie mogło się stać. Po wszystkim odsunął się nieco, by trącić nosem mój rozgrzany policzek.

– Zaskoczony? To chyba też zabrzmiało jednoznacznie, nie uważasz? – zagaił cicho, przedrzeźniając mnie. – Spokojnie, na razie nie musisz odpowiadać mi tym samym. Poczekam. Potrafię być naprawdę cierpliwy. – Puścił oczko.

Oplótł mnie ramionami w pasie, a ja odruchowo objąłem go za szyję i ukryłem twarz w zagłębieniu.

Czułem, jak dłońmi sunął po moim kręgosłupie, gładził mi włosy, muskał spocony kark. Czułem, ale nie reagowałem, bo w głowie nieprzerwanie odtwarzałem niedawne wyznanie, gapiąc się na odrapaną żółtą tapetę.

Jakim cudem? Nie robiłem nic, żebyś mnie pokochał. Dlaczego jesteś taki... prosty i naiwny?

Pustym wzrokiem gapiłem się na zepsute żaluzje, na stałe zaciągnięte tylko do połowy, przez które przebijały się do środka przytłumione promienie słońca, oświetlając panujący w pokoju bałagan.

Czułem się tutaj niemalże jak w domu.

Na podłodze walały się ubrania, które w pośpiechu zrywaliśmy z siebie wczorajszego wieczora, na komodzie poniewierała się sterta brudnych naczyń, a z szafy wypadały kartony z butami. W powietrzu unosił się zapach zwietrzałego alkoholu, papierosów i seksu. Chaos zamknięty w pudełku. Burdel, gdzie nic nie funkcjonowało tak, jak trzeba, gdzie nie istniały zasady ani wykroczenia, za to wszystko było dozwolone.

Jak długo ścianki z kartonu będą w stanie trzymać potwora w zamknięciu?

Mruknąłem i ugryzłem Diega w bark, na co roześmiał się cicho tuż przy moim uchu.

– Chodź na śniadanie. Ostatnio twoja dupa naprawdę zrobiła się chudsza. Jesz cokolwiek?

Odsunąłem się gwałtownie. To było jak policzek.

– Będziesz mnie rozliczał z diety? – spytałem, zaskoczony.

– Nigdy nie miałem takiego zamiaru, ale zaczynam się o ciebie martwić. W tej sytuacji to chyba normalne, prawda?

– Niepotrzebnie – warknąłem.

Wstałem i potoczyłem wzrokiem po pomieszczeniu w poszukiwaniu bokserek, które ostatecznie znalazłem pomiędzy szafą a komodą. Założyłem je pospiesznie.

– Doprawdy? – usłyszałem za plecami. – W takim razie tym, że znowu zacząłeś brać to świństwo, również mam się nie przejmować, co?

Zamarłem w pół ruchu, a dłonie bezwiednie zacisnąłem na podniesionej z podłogi koszulce.

Odwróciłem się.

– Grzebałeś mi w rzeczach? – zapytałem z niedowierzaniem.

Pokręcił głową w odpowiedzi, dźwignął się z łóżka i stanął naprzeciwko mnie. Ramiona zaplótł na piersi, przyglądając mi się badawczo.

– Nie musiałem. Twoja torba stoi rozbebeszona w salonie. Sam ją tam zostawiłeś, pamiętasz?

Spuściłem wzrok.

– To nie twój interes, Diego – burknąłem pod nosem.

W takich chwilach nie potrafiłem spojrzeć Sanchezowi w oczy. Bałem się, że oprócz zwykłej troski zobaczę tam coś jeszcze. Obrzydzenie i strach. Przede wszystkim strach. Jak kilka dni temu u Veróniki. Jak lata temu u Iwy. Jeżeli Diego też się o mnie bał, to ja powinienem być przerażony.

Złapał mnie za łokieć, początkowo delikatnie, ale gdy nie doczekał się reakcji, wzmocnił uścisk.

Syknąłem i w końcu spojrzałem na niego ze złością.

– Myślę, że jak najbardziej mój. Głupi jesteś, jeżeli uważasz, że będę spokojnie stał i patrzył, jak faszerujesz się prochami. Pić też znów zacząłeś?

Wzruszyłem obojętnie ramionami.

– To nie patrz. Kto ci każe?

¡Joder, no lo creo! [1] – zaśmiał się rozpaczliwie i pokręcił głową. – Co ci to daje? Lepiej się dzięki temu czujesz?

Wyszarpnąłem rękę, oczy zmrużyłem wyzywająco, a wargi wygiąłem w brzydkim grymasie.

– Żebyś wiedział! Wreszcie nie czuję pierdolonego bólu i mogę grać. Może już nie zawodowo, ale mogę, bo nie boli... – Pociągnąłem nosem i zapatrzyłem się na przeciwległą ścianę. Zamrugałem, by odpędzić wzbierające pod powiekami łzy.

– Tōru... – westchnął. Potarł ze znużeniem twarz, po czym przytknął na chwilę dłoń do ust. – Jeśli cię boli, to wtedy wystarczy, że weźmiesz jedną i nie będziesz przeciążał nogi – dokończył po chwili.

Skrzywiłem się.

– Jak mam twoim zdaniem grać, nie przeciążając nogi?

– A kto ci każe grać po kilka godzin z rzędu? – odciął się.

Odwróciłem się do niego plecami.

– Nie rozumiesz. Nigdy nie rozumiałeś. Nikt nigdy tego nie rozumiał.

– Oczywiście. Jak zwykle, prawda? – mruknął, ale nie zwracałem na niego uwagi.

– Miałem grać zawodowo, miałem być najlepszy... – wydukałem, czując że jeszcze chwila i pobeczę się jak dziecko. Kolejny raz. – Jak mam, kurwa, być najlepszy, jeżeli nie mogę grać?!

Diego złapał mnie za ramię, odwrócił i objął dłonią mój policzek.

– To nie siatkówka decyduje o twojej wartości, Tōru. Wiesz przecież. Rozmawialiśmy o tym.

– Gówno prawda – burknąłem pod nosem.

Jedną ręką starałem się zapiąć spodnie, podczas gdy drugą niecierpliwie przeszukiwałem kieszenie. To niemożliwe, żeby fajki się już skończyły... Skuliłem się, napotkawszy zatroskany wzrok Diega.

– Dzisiaj wypaliłeś ostatnią.

– Niemożliwe... – Pociągnąłem nosem. – Wczoraj kupowałem nową paczkę.

– Palisz jak smok. Czego się spodziewałeś?

– Że wystarczą na dłużej niż jeden dzień, ha?! Na przykład tego!

Diego przeczesał dłonią włosy i przygarnąwszy mnie do siebie, oparł brodę na czubku mojej głowy.

Nie odwzajemniłem uścisku. Ręce zwisały bezwładnie po bokach, za to oddech nieznaczenie przyspieszył i stał się płytki, urywany. Paznokcie wbijałem w wewnętrzną stronę dłoni, jakbym liczył, że to w czymkolwiek pomoże. Nie pomogło, nigdy nie pomagało. Ból fizyczny już dawno przestał stanowić godne zastępstwo dla psychicznego.

– Nie możesz wiecznie uciekać od niewygodnej prawdy, Tōru – oznajmił. – Jeżeli potrzebujesz pomocy...

– Nie potrzebuję – uciąłem, wyplątując się z uścisku. – Radzę sobie świetnie.

Posłał mi sceptyczne spojrzenie, ale nic już nie odpowiedział. Stał tam tylko, na środku ciasnego pokoju, a promienie przedpołudniowego słońca rysowały fantazyjne wzory na jego złotej skórze. Oczy miał półprzymknięte, pełne wargi zaciskał w wąską linię.

Chłonąłem wzrokiem każdy szczegół, jak gdybym bał się, że o którymś zapomnę, kiedy tylko zamknę oczy. Wyciągnąłem dłoń, lecz ta zawisła w powietrzu, ledwo kilka centymetrów od Diega. Przełknąłem ślinę.

Burza czarnych loków, tak trudnych do okiełznania jakimkolwiek grzebieniem, w których tak bardzo lubiłem zatapiać palce. Lwia zmarszczka przecinająca czoło, pojawiająca się zawsze wtedy, gdy coś go martwiło lub zdenerwowało – zupełnie jak teraz. Odrobinę garbaty nos, będący efektem ulicznej bójki. Do tego urocze dołeczki w policzkach, pojawiające się za każdym razem, gdy rozciągał usta w uśmiechu zdolnym roztopić niemalże każde serce. Uśmiechu, który z reguły przeznaczony był dla mnie. Więc dlaczego moje serce nie topniało?

Znałem Diega na wylot, jego każdy, nawet najdrobniejszy pieprzyk. Ale czy byłem w stanie go pokochać?

– Na pewno nie chcesz zostać na śniadaniu?

Drgnąłem, kiedy głos Sancheza przeciął ciszę. Pokręciłem głową.

– Spieszę się.

– Dokąd? – Uniósł brew.

Otworzyłem usta tylko po to, aby po chwili z powrotem je zamknąć.

– Do... – zawahałem się. No właśnie, dokąd? – Do wyjścia – bąknąłem.

Posmutniał, chociaż widziałem, że za wszelką cenę usiłował to ukryć. Uśmiechnął się, mimo że gest ten nie miał w sobie nic z charakterystycznej dla niego otwartości i szczerości. Był sztuczny. Diego nawet w takich sytuacjach robił dobrą minę do złej gry.

– Rozumiem – odparł, po czym wyminął mnie pospiesznie i zniknął za drzwiami łazienki.

Zaraz potem ciszę wypełnił szum prysznica.

Przez chwilę chciałem tam podejść i zapukać. Skorzystać z propozycji, powiedzieć, że cholera, nie radzę sobie, że potrzebuję pomocy i żeby trzymał mnie mocno, bo się, kurwa, rozpadam. Nie zrobiłem tego. Nigdy nie wypowiedziałem ani jednego prawdziwego słowa. Wszystko, co zbudowałem w San Juan, opierało się na kłamstwie. Na ułudzie, która pewnego dnia trzasnęła razem z moim kolanem po zbyt gwałtownym zderzeniu z rzeczywistością.

Nie byłem najlepszy, nie byłem niepokonany.

Podtrzymywałem na rękach piękną, dogorywającą wizję przyszłości i obserwowałem, jak powoli uchodziło z niej życie. Jak zamieniała się w proch i przesypywała mi między palcami.

Byłem nikim.

Wytarłem przegubem łzawiące oczy, skończyłem się ubierać, po czym zabrałem torbę z salonu i opuściłem pospiesznie mieszkanie. Zbiegając po schodach, przeklinałem się w myślach. Mogłem rozegrać to zupełnie inaczej.

Tchórz.


[1] ¡Joder, no lo creo! – (z hiszp.) kurwa, nie wierzę (przyp. aut.).


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro