Uwaliłeś się cukrem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

HAJIME

Irvine, Kalifornia

Późnym popołudniem, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, wyszliśmy z kawiarni Hello Kitty w Irvine Spectrum Center, mieszczącym się w południowo-wschodnim krańcu miasta i otoczonym przez liczne pola golfowe. Mdłe biało-różowe ściany wnętrza wypełnionego słodkimi zapachami i ciepłym blaskiem zostały zastąpione przez wybrukowane alejki, rozświetlone lampkami oplecionymi wokół porośniętych bluszczem latarni, palm oraz pobliskich drzew. Na sztucznym lodowisku roiło się od roześmianych nastolatek, dzieciaków z rodzicami oraz par trzymających się za ręce.

Znaleźliśmy z Oikawą ostatni wolny stolik tuż przy barierkach i usiadłszy na ławkach pod parasolką, podziwialiśmy grę świateł na lodzie. Po omacku sięgnąłem do papierowego kubka z minidonutami posypanymi cukrem cynamonowym, udając, że obserwuję obracający się nieopodal diabelski młyn i okoliczne sklepy. Upiłem łyk zamówionego americano i w trakcie odstawiania go z powrotem na stół od niechcenia dotknąłem dłoni Tōru.

Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, rozciągnął usta w leniwym uśmieszku i przechyliwszy głowę, też niby przez przypadek odwzajemnił gest. Potem w mgnieniu oka uniósł rękę i kciukiem przejechał mi po policzku.

Zadrżałem.

– Uwaliłeś się cukrem – oznajmił z miną niewiniątka.

Parsknąłem cicho.

– Jasne – odparłem z przekąsem.

Uniósł brew, podniósł się nieco i oparłszy łokcie o stolik, ujął mnie chłodnymi palcami pod brodę, by cmoknąć kącik ust. Dokładnie ten sam, który jeszcze chwilę temu gładził opuszką.

Znieruchomiałem, wstrzymując oddech, a dłonie odruchowo zacisnąłem na rękawach bluzy Oikawy. Serce biło mi jak oszalałe, tak głośno, że byłem niemal pewien, iż mogli je usłyszeć nawet ludzie siedzący w wagonikach na samej górze młyna. Mimo że całe wydarzenie trwało raptem parę sekund, to wydawało mi się, że czas stanął w miejscu, gdy Oikawa najpierw musnął nagle rozpaloną skórę, a potem odsunął się nieco i z twarzą wciąż blisko mojej oblizał wargi.

– Naprawdę – wyszeptał, a ja mimo grającej muzyki, śmiechów oraz łomoczącego serca doskonale go usłyszałem. – Cukier. Cynamonowy. – Uśmiechnął się półgębkiem i na zakończenie trącił mnie nosem w policzek.

Opadł z powrotem na ławkę naprzeciwko, po czym wziął kolejne ciasteczko i odgryzł kawałek, a ja jak zahipnotyzowany gapiłem się na jego twarz, po której przesuwały się różnobarwne światła. Różowe, niebieskie, ciepłe żółte... Niezależnie od tego, na jaki kolor malowały mu skórę oraz barwiły oczy, nie potrafiłem oderwać od niego wzroku. Przełknąłem ślinę.

– Ile kosztuje wejście na młyn? – zagadnął.

Zamrugałem, zdezorientowany.

– Co?

Parsknął.

– Wejście. Na młyn. Ile kosztuje? – powtórzył z krzywym uśmiechem. – Nad czym się tak zawiesiłeś, Iwa-chan?

Skrzywiłem się.

– Nieważne – bąknąłem. Uciekłem spojrzeniem w bok, dla niepoznaki zerkając w stronę budki, gdzie sprzedawano bilety na karuzelę oraz młyńskie koło, chociaż obaj doskonale wiedzieliśmy, że z tej odległości nie było szans, abym zobaczył cennik. – Chcesz tam wejść?

– Chcę! A ty wejdziesz ze mną, prawda?

Mruknąłem pod nosem ciche potwierdzenie, więc zebraliśmy puste kubki po kawach i ciastkach i wyrzuciwszy je pod drodze do kosza, udaliśmy się w stronę kasy biletowej. Tam wykupiłem dwa wejścia za całe dziesięć dolców plus napiwek, ale po tym, jak dałem jedno Oikawie i zobaczyłem jego zaciętą minę, ostatecznie podzieliliśmy się kosztami po połowie.

Zadarłem głowę.

Młyn błyskał setkami kolorów tworzących złudzenie mgły, wody lub snopów światła. Czasem wyświetlano tam również logo znanych marek, planety bądź kadry z filmów. Kolejka przed nami kurczyła się powoli, a zanim zdążyliśmy postawić stopy na metalowych schodkach, z tyłu już ustawił się sznur ludzi, dwa razy dłuższy niż poprzednio.

Gdy tylko załadowaliśmy się na siedzenia, a jeden z pracowników obsługujących atrakcje zatrzasnął drzwiczki, Oikawa złapał mnie za rękę i nie puszczał, dopóki nie wjechaliśmy na samą górę. Wtedy podciągnął się lekko na siedzeniu, uradowany jak dziecko, któremu spełniło się właśnie największe marzenie, i wpatrzył się w rozciągającą się w dole wieczorną panoramę Irvine.

Popatrzyłem na niego. Przez ostatnie dwa dni robiłem to wyjątkowo często, niemal przy każdej nadarzającej się okazji, próbując dojść, dlaczego tak się działo i co właściwie wtedy czułem. Teraz jednak byłem dokładnie w tym samym punkcie co wczoraj. Nie chciałem, żeby wyjeżdżał, nie chciałem, żeby mnie zostawiał, nie chciałem, żeby ten weekend w ogóle się kończył. Ilekroć otwierałem usta, żeby o tym powiedzieć, słowa nie chciały przejść przez ściśnięte gardło.

Siąknąłem nosem.

– Wszystko w porządku, Iwa-chan?

Westchnąłem i przywołałem na twarz jeden z najbardziej przekonujących uśmiechów. Mimo wkładania w tę czynność wszystkich umiejętności aktorskich, jakie posiadałem, Oikawa nie dał się oszukać. Jego błyszczące w półmroku ślepia przeszywały mnie na wskroś.

Zacisnąłem wargi.

– Nie – odparłem zgodnie z prawdą.

– Dlaczego?

– Bo ciągle zastanawiam się, o czym mówiłeś dzisiaj w parku. I wcześniej, zanim doszliśmy do parku.

Wydął policzki i oklapł z powrotem na siedzenie.

– Naprawdę? Chcesz zepsuć ten cudny wieczór taką rozmową? – jęknął teatralnie.

– Nie, nie chcę go psuć, po prostu... Naprawdę mnie to obchodzi, okej? Naprawdę się martwię. To źle?

Pokręcił głową i przysunął się bliżej. Ujął moją twarz w dłonie i zetknąwszy nasze czoła, pogładził kciukami moje policzki.

Ścisnąłem jego chude nadgarstki.

– Nie musisz się martwić – zaczął.

Prychnąłem.

– Naprawdę. Poradzę sobie z tym, tylko... chcę, żebyś był. Tylko tyle. Bądź moim przyjacielem, Iwa-chan. Nie chcę więcej, to wystarczy. Będziesz? Już zawsze?

Przymknąłem powieki.

– Będę.

Przełknął ślinę.

–Obiecujesz?

–Obiecuję.

– Na paluszek?

Parsknąłem, po czym zaczepiłem swój mały palec o jego.

– Na paluszek. Dalej mam swój kawałek sznurka, wiesz?

– Ten, który miał być naszą nicią przeznaczenia?

Przytaknąłem.

– Za ramką z naszym ostatnim zdjęciem z liceum.

Poczułem na twarzy jego ciepły oddech, kiedy cicho się roześmiał.

– Ja też. Przy kluczach.

Uśmiechnąłem się. Palcem przesunąłem od jego brwi, przez policzek i żuchwę, aż do nieco suchych, spierzchniętych warg.

Rozchylił je delikatnie.

– Chyba chcę cię pocałować... – wydukałem, czując, jak płoną mi policzki. Zerknąłem niepewnie na Oikawę.

Uniósł brew.

– Fajnie. To czekasz teraz na pozwolenie czy na oklaski? – zironizował.

Wzruszyłem barkiem.

– W sumie nie wiem, cholera...– przyznałem.

Chwyciłem Oikawę za kark i zamknąłem oczy, całując go w kącik ust. Gdy mruknął z aprobatą oraz się uśmiechnął, naparłem śmielej i zarzuciwszy mu ręce na szyję, przygarnąłem jeszcze bliżej. Chłonąłem ten moment każdym zmysłem, zaciągałem się nim i wstrzymywałem w płucach tak długo, jak to tylko było możliwe. Gdzieś blisko mogłaby uderzyć bomba lub przejść trąba powietrzna, a ja i tak bym tego nie zauważył, zbyt zaabsorbowany zapachem kwiatu pomarańczy, wdzierającym się do nozdrzy, dotykiem dłoni Tōru na policzku, a potem szyi, i muskaniem jego warg, tak samo przyjemnych, jak zapamiętałem. Smakowały słabo dymem, kawą oraz cynamonem, a całowanie ich było jak powrót do domu. Jak haust świeżego, rześkiego powietrza po zbyt długim przebywaniu w smogu.

Coś w środku wydało dziki ryk radości i tym samym skutecznie zagłuszyło wyrzuty sumienia wywołane przelatującymi przed oczami obrazami uśmiechniętej Lily.

Oderwaliśmy się od siebie dopiero wtedy, gdy wagonik szarpnął, a potem z wolna ruszył w dół.

Oddychałem ciężko jak po biegu, Oikawa obok robił dokładnie to samo. W półmroku nie widziałem dobrze jego twarzy, lecz mogłem się założyć, że była równie czerwona, jak moja, a wargi w równym stopniu nabrzmiałe od pocałunków.

Bezskutecznie próbowałem uchwycić spojrzenie jego brązowych ślepi, jednak Tōru spuścił głowę i milczał uparcie, dopóki nie zeszliśmy z powrotem na ziemię.

Uszedł kilka kroków po deptaku, stanął i odwrócił się z dziwną miną.

– Znów będziesz kazał mi o tym zapomnieć, prawda? – zapytał. Za wszelką cenę unikał patrzenia mi w twarz.

– A chcesz o tym zapomnieć?

Ściągnął brwi.

– Nie.

Uśmiechnąłem się słabo, zbliżyłem i zacisnąłem palce na przodzie bluzy Tōru.

Zamrugał.

– To dobrze, bo ja też nie – odpowiedziałem ściszonym głosem, a następnie przyciągnąłem go i pocałowałem kolejny raz.

Co za pojebana rzeczywistość.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro