Wystaw mi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


HAJIME

Irvine, Kalifornia

Odkąd na śniadaniu poruszyliśmy temat alternatywnych historii, Oikawa odzywał się dużo mniej niż wcześniej, dużo mniej się też uśmiechał, a myślami wydawał się bładzić daleko stąd. Unikał patrzenia mi w oczy, odpowiadał półsłówkami i nie śmiał się z żadnego słabego żartu, jakie opowiedziałem. Idąc chodnikiem wzdłuż Ridge Valley, powłóczył nogami. Ręce wcisnął do kieszeni bluzy i spuściwszy głowę, wgapiał się w podskakujący na chodniku kamyk, którego od niechcenia kopał czubkiem adidasa. Westchnął cicho, zmrużył oczy i rozejrzał się dookoła po okolicznych domach, polach oraz górach majaczących na horyzoncie.

– Co ci jest?

Odwrócił się i mrugnął nieprzytomnie.

– Hm?

– Co ci jest? Dziwny jesteś.

– Wydaje ci się, Iwa-chan – rzucił ze sztuczną wesołością, rozciągając usta w równie wymuszonym uśmiechu.

Westchnąłem.

– Nie, nie wydaje mi się. Rano miałeś dobry humor. A przynajmniej do czasu, gdy nie zaczęliśmy rozmawiać o podróżach w czasie. To cię tak zirytowało?

Skrzywił się, a przez materiał bluzy dostrzegłem, że dłonie zacisnął w pięści. Fuknął, a potem nagle przystanął i spiorunował mnie wzrokiem.

Zamarłem.

Pierwszy raz w tych na ogół łagodnych, bystrych oczach ujrzałem coś, czego nie chciałem interpretować. To coś zniknęło równie szybko, jak się pojawiło, ale przez kilka długich sekund nie miałem przed sobą Oikawy, którego znałem całe życie. Ten ktoś był obcy i przerażający. Jak pusty, ciemny pokój zamieszkany przez największe koszmary z dzieciństwa, do którego ludzie boją się wchodzić nawet jako dorośli. Ledwo zapanowałem nad chęcią zrobienia kroku w tył.

– To idiotyczny temat – burknął, na powrót sprowadzając mnie do rzeczywistości. – Po cholerę rozmyślać o czymś, czego nie można zmienić, ha?

Zamrugałem.

– Oi...

– Nie możesz naprawić tego, co się zdarzyło, Iwa – przerwał mi. – Nikt nie może. Możesz jedynie żyć dalej i przekonywać się, że jednak nie jesteś takim skurwielem, za jakiego się uważasz, bo zagłuszasz wyrzuty sumienia jakimiś innymi dobrymi uczynkami. Ale one i tak cię zeżrą. Prędzej czy później, ale cię zeżrą.

Zmarszczyłem brwi.

– O czym ty teraz mówisz, do cholery?

Prychnął i pociągnął nosem. Otworzył usta i przez chwilę miałem nadzieję, że jeszcze coś powie, że wyjaśni. On jednak tylko pokręcił głową.

– Nieważne, wybacz.

– Oikawa...

Znów jedynie pokręcił głową.

– Nieważne, Iwa, zapomnij o tym. Przepraszam... Idziemy? – Uśmiechnął się szeroko, sztucznie, aż skóra na policzkach napięła się do granic możliwości.

Pozwoliłem się minąć, a potem patrzyłem, jak w żółwim tempie posuwał się do przodu. Ramiona skulił tak mocno, jakby barkami chciał zasłonić uszy, schować się, przestać istnieć. Przełknąłem ślinę, a serce boleśnie się skurczyło. To nie był mój Oikawa. A tej skorupy, jaką aktualnie się obudował, nie znałem i nie chciałem poznać.

Dogoniłem go.

Kiedy tylko przecięliśmy parking i weszliśmy do parku, inna rzeczywistość wessała nas niczym czarna dziura. Na trawnikach roiło się od par rozkładających koce, spacerowiczów z psami i całych rodzin chcących spędzić sobotnie przedpołudnie na świeżym powietrzu, a rozmowy, szczekanie oraz szum drzew posadzonych przy alejkach zdominowały wszystkie inne dźwięki dochodzące od ulicy.

Mimo że można tu było spotkać dosłownie każdego, jednocześnie odnosiło się wrażenie, że ten misz–masz funkcjonował, i to dobrze funkcjonował. Że ludzie mówiący każdym językiem świata, wyznający różne religie, mający odmienne preferencje seksualne w małym mieście w hrabstwie Orange tworzyli jedną wielką wspólnotę. W takich chwilach jak ta Kalifornię wdychało się nosem i wydychało ustami. I nie miało się dość. Orange County Great Park był miejscem, które zwyczajnie chciało się odwiedzać.

Zapełniona na maksa karuzela kręciła się leniwie, a za barierkami ustawiała się już następna gigantyczna kolejka matek z dziećmi. Za każdym razem, gdy koniki się unosiły, uszy rozdzierały mi wysokie piski uradowanych pociech.

Skrzywiłem się nieznacznie, ale i tak zaczekałem do momentu, w którym urządzenie się zatrzymało.

– Chciałeś mieć kiedyś dzieci? – usłyszałem.

Zamrugałem, a potem wydąłem wargę.

– Kiedyś – odparłem zdawkowo.

– Już nie chcesz?

Przygryzłem wargę.

– Raczej nie.

– Dlaczego?

Zerknąłem przelotnie na Oikawę, doszukując się ewentualnego podstępu albo drugiego dna, lecz on wyglądał tak, jakby autentycznie go to interesowało. Wypuściłem powietrze z sykiem, szukając odpowiednich słów.

– Bo byłbym beznadziejnym ojcem. – Wzruszyłem ramionami. – Wolę ich nie mieć, niż gdyby później miały mnie znienawidzić.

Miał minę, jak gdyby chciał o coś jeszcze zapytać. Otworzył usta, zamknął, ponownie otworzył i znów zamknął. W końcu potrząsnął głową i nie powiedział nic, więc pociągnąłem go dalej, krętą alejką pomiędzy drzewami, skąd wychynął charakterystyczny pomarańczowy balon, będący znakiem rozpoznawczym parku.

Niezwykła mieszanka zapachowa kwiatów, ziół, owoców oraz warzyw wydobywała się z rozłożonych pawilonów Farm + Food Lab, zdolna przyprawić odwiedzających o zawrót głowy. Gdy przechodziliśmy obok, usłyszałem, jak rosły mężczyzna w słomkowym kapeluszu wyłuszcza siedzącym na ławkach słuchaczom zalety ekologicznego ogrodnictwa.

– Dokąd idziemy?

Uśmiechnąłem się.

– Zobaczysz. Masz stabilizator?

– Tak jak kazałeś, chociaż dalej nie wiem, po jakie licho mi on teraz potrzebny.

Przewróciłem oczami.

– Żebyś nie uszkodził sobie kolana jeszcze bardziej. Chociażby dlatego.

– Bardziej to już raczej uszkodzić się go nie da – skwitował kwaśno.

– Żebyś się czasem nie zdziwił, cholera – mruknąłem pod nosem. – Od jak dawna faszerujesz się opioidami? – wyrwało mi się. Dureń, skończony dureń! – Kiedy w Japonii powiedziałeś mi, że jesteś od nich uzależniony, myślałem, ze robiłeś sobie jaja.

Zatrzymał się raptownie.

– Odwal się.

– Nie. Martwię się o ciebie, idioto.

Prychnął.

– Niepotrzebnie. – Machnął lekceważąco ręką. – Widzisz przecież, że świetnie sobie radzę.

– Tak, zajebiście po prostu – syknąłem. – Z automatu przestałem się martwić.

Kątem oka zauważyłem, że ludzie przystawali i rzucali nam dziwne spojrzenia, dlatego też nie sprzeczałem się dalej. Pokręciłem głową i wepchnąwszy ręce do kieszeni, zacząłem się oddalać. Nie odwracałem się, żeby sprawdzić, czy Oikawa poszedł za mną. Zawsze szedł. Tak jak ja zawsze szedłem za nim. A przynajmniej zawsze powinienem tak robić.

Zwolniłem dopiero na wysokości widowiskowego placu z palmami sprowadzonymi, podobno, z Wysp Kanaryjskich i poczekałem, aż Tōru mnie dogoni.

Najpierw usłyszałem jego ciężki oddech, a dopiero później zobaczyłem ledwo widoczny grymas bólu przemykający mu przez twarz. Szybko odwróciłem wzrok i na powrót zająłem się podziwianiem daktylowców oraz wijącej się pomiędzy nimi urokliwej biało–czerwonej alejki. Ramiona skrzyżowałem na klatce piersiowej. Nie wiedziałem, czy ten pokaz siły był przeznaczony bardziej dla mnie, czy dla Oikawy. Całkiem możliwe, że dla nas obydwu.

– Boli?

– Pierdol się, Iwa – warknął.

– Łyknij sobie prochy, na pewno ci teraz pomogą – rzuciłem najbardziej bezbarwnym tonem, na jaki było mnie stać i zamrugałem zawzięcie.

Fuknął.

– To nie jest takie proste...

– Co nie jest proste? – wszedłem mu w słowo, odwracając się z rozdrażnieniem. – Jesteś alkoholikiem, nałogowym palaczem i lekomanem. I chcesz się wykończyć. To akurat jest bardzo proste. Czaję, że nie miałeś lekko przez ostatnie lata, ale to ci nie zwróci zakończonej kariery.

– Nie chodzi o karierę – uciął. – W ogóle nie chodzi o siatkówkę.

– To o co? Jeżeli nie o siatkówkę, to o co? Porozmawiaj ze mną, do cholery, i przestań wreszcie kłamać. Chcę ci pomóc, Oikawa, ale nie zrobię nic, jeżeli mi nie powiesz, co się dzieje.

Spuścił głowę, zgarbił się nieco i objął ramionami. Zadygotał, mimo że na zewnątrz temperatura już dawno przekroczyła sześćdziesiąt stopni, a na niebie od samego rana nie było ani jednej chmury.

– Może kiedyś ci o tym opowiem...

Ściągnąłem brwi.

– Dlaczego nie teraz?

– Bo... – urwał. Wziął głęboki oddech, po czym wypuścił powoli powietrze. – Bo potem możesz zacząć patrzeć na mnie inaczej.

– Co ty za brednie znowu wygadujesz?

– Proszę... – Spojrzał na mnie błagalnie. – Nie chcę teraz o tym rozmawiać. Teraz po prostu tu bądź. Ze mną. Chcę, żeby choć przez chwilę było tak, jak kiedyś. Żeby było normalnie. Możesz to dla mnie zrobić?

Przymknąłem powieki, ścisnąwszy nasadę nosa. Westchnąłem.

– Dobrze, niech ci będzie. Chodź – poprosiłem.

– Tooo... powiesz mi teraz, dokąd idziemy?

– Właściwie już prawie jesteśmy. – Wskazałem brodą dwa boiska do siatkówki plażowej, znajdujące w odległości kilku stóp od nas. Na jednym grupka nastolatków rozgrywała właśnie mecz, drugie było wolne. – Co ty na to? Masz ochotę?

Nie odpowiedział od razu. Przymknął powieki, wciągnął głęboko powietrze i wzdrygnął się. Uśmiechnął się leciutko, tylko kącikiem ust.

– Chyba tak – odparł w końcu.

Przełknąłem ślinę.

Staliśmy tam ramię w ramię, dokładnie dwudziestego siódmego stycznia, po czterech latach wzlotów i upadków oraz mozolnym rozplątywaniu zbyt dużej liczby niepotrzebnych supłów na cholernej czerwonej nici przeznaczenia. Ja i on. Ten sam, który w dzieciństwie niezliczoną ilość razy spuścił sobie piłkę na łeb, próbując zaserwować, a w liceum oglądał po nocach nagrane mecze innych drużyn, żeby opracować strategię dla naszej. Ten, który posyłał mi zagrywki prosto w twarz i wystawiał nawet najbardziej beznadziejny odbiór. Mimo upływu czasu nigdy nie przestałem go nazywać kapitanem.

– Oikawa?

– Hm?

Spojrzałem mu w oczy.

– Wystaw mi.

W pierwszej chwili zmarszczył brwi z niezrozumieniem, ale już po chwili na usta przywołał najpiękniejszy i najbardziej szczery uśmiech, jaki w życiu widziałem.

– Już myślałem, że nigdy nie poprosisz.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro