Rozdział II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozdział II | Kolory

────────────────────────

     Trzeba wysiąść, pomyślał brunet.

     Rześkie powietrze przeciął smukły i ciężki obłoczek pary, próbujący związać się z atmosferą. Pragnął stać się czymś innym – nowym. Marzenia czasami się spełniają – ciepło miękko wniknęło w zimno. Proces ten jest dla większości czymś zwyczajnym; na całe szczęście świat obdarzono wyjątkami, które nieuważne oko przeoczy. Są to detale, migoczące światełka, mogące ukoloryzować rzeczywistość. Niestety nadzieje są olewane, niedoceniane, uważane za obłąkane. Czy ktoś kiedyś spyta: Dlaczego?

     Dlaczego? Jego rysy twarzy przybrały nieokreślony krztałt. Mogły symbolizować zarówno ciekawość, jak i zniesmaczenie. Co jeśli ja nie chcę tam wracać? Co jeśli strach zdominował szczęście?

     Ludzie boją się zmian. Nie potrafią ich docenić, ponieważ są stale związani z normami. Nasze przekonania wynosimy u podstaw naszego istnienia. Zostajemy myślami i ciałem zamknięci w Małej Ojczyźnie. Bojimy się przekroczyć próg naszych starych, słomianych chatek; gdy tylko burza zmiecie ich ściany – naprawiamy. Tworzymy trwałe łaty, zamiast się odważyć, zamiast zbudować coś nowego na innych podstawach. Gdyż czym za młodu skorupka nasiąknie, tym na starości trąci.

     Co jeśli boję się zmian?

     Harry – bujając w obłokach – nieuważnie przekroczył próg Ekspresu Hogwart, ledwo ratując się od upadku. Przez swoję roztargnienie zapomniał, że pociąg jest na podwyższeniu. Jednym uchem usłyszał obelgę kierowaną w jego stronę, która miała mu przypomnieć jakim to ślepym kretynem jest. Brunet pokręcił głową ze zrezygnowaniem i pokierował swe kroki do wozu zaprzysiężonego w... czarne, wychudzone konie? Harry dałby sobie uciąć głowę, że poprzedniego roku ich tu nie było. Wcześniej wóz poruszał się sam – przy pomocy magii oczywiscie.

     Chłopak ostrożnie podszedł do powozu, pamiętając o bezpiecznej odległości pomiędzy nim, a dziwacznym koniem. Jego głowa przypominała tą smoczą, tyle że przyzdobioną długą, czarną grzywą. Oczy były dość przerażające, ponieważ nie posiadały źrenic, ani tęczówek – nic, biała pustka. Harry wzdrygnął się delikatnie, przymrużając oczy ze strachu. Nie przepadał za magicznymi stworzeniami, a tym bardziej za takimi, z którymi nie miał wcześniej doczynienia. Przerażały go też jego łyse, nietoperze skrzydła. Wyglądały jak dwa szkielety, na które nałożono podziurawioną, czarną skórę. Koń nie zachęcał swoim wyglądem do zbliżenia się lub chociażby zaufania. Gdy tylko Harry postanowił zrezygnować z próby samotnego podróżowania z tym potworem, żeby poszukać swoich przyjaciół, których nie widział od początku trwania podróży, usłyszał melodyjny – niemalże anielski – szept tuż za nim:

     — Nic Ci nie zdobi. To spokojne stworzenie. 

     Harry automatycznie obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, żeby dowiedzieć się do kogo należy ten obcy mu głos. Jego oczom ukazała się drobna, blondwłosa dziewczyna o cudownych, srebrzystych oczach, mieniących się radością i niewinnością. Największą uwagę przykuwał jednak jej nietypowy ubiór składający się z: ogromnych kolczyków  w kształcie rzodkiewek, wielokolorowych, okrągłych okularów, osadzonych w jej gęstych włosach oraz wełnianych, różowych pończoch, wyłażących spod jej hogwarckiej szaty. Brunet nie był pewny, czy taki ubiór był dozwolony w Hogwarcie – w końcu nie czytał ani regulaminu szkoły, ani jej historii.

     — K...kim jesteś? — zapytał drążącym, nieufnym głosem Harry.

     — Och, zapomniałam... — Dziewczyna zasłoniła sobie usta dłonią z wyraźną skruchą. — Luna Lovegood, miło mi. — Uśmiechnęła się promiennie, wyciągając rękę w stronę zdezorientowanego Harry'ego.

     — Mnie też... Ha-

     — Harry Potter — przerwała mu spokojnym głosem. — Ciężko się domyślić — dodała, uściskając mocno jego spoconą dłoń. Harry uśmiechnął się niemrawo i szybko odsunął od niej rękę. — Wsiądziemy? Twoi przyjaciele przed chwilą odjechali.

     Harry zdziwił się, słysząc słowa wypowiedziane przez blondynkę. Czemu odjechali beze mnie?

     — T...tak.

      Harry żwawo wskoczył do wozu i usiadł od prawej strony, żeby dziewczyna mogła usiąść po jego lewej. W jego głowie wciąż tliły się myśli o przyjaciołach. Częściowo spodziewał się tego po Hermionie, która ignorowała go od miesiąca, ale nie po Ronie.

      — Coś cię niepokoi? — zapytała zainteresowana blondynka. — Twoi przyjaciele, czyż nie? — dodała po chwili.

     — Em... nie, nieważne — burknął, chcąc zniechęcić dziewczynę do pytania o jego życie prywatne. Niestety pomimo jego starań, nie zdołał zapanować nad rysami twarzy – wyrażał rozpacz.

     Dziewczyna skinęła delikatnie głową i odwróciła swój wzrok od Harry'ego. Na pewno zobaczyła, że coś jest nie tak, pomyślał, wciąż patrząc na jej lekko przygarbioną sylwetkę. Blondynka wydawała się Harry'emu... inna. Mimo, że w ogóle się na znali, sprawiała wrażenie jakby doskonale rozumiała jego sytuację. Czekała, aż Harry odezwie się pierwszy – zainicjuje rozmowę. Nie narzucała się, tworzyła przyjemne, ciepłe otoczenie, które stało się dla bruneta niezwykłym doświadczeniem. Luna bardzo różniła się od jego przyjaciół – mógł to stwierdzić po sekundach przebywania z nią. I może właśnie to nakłoniło go, by wykonać mały krok w przód.

     — Martwię się... — wymruczał. Dziewczyna uśmiechnęła się szczęśliwie na dźwięk jego głosu. — O nich w sensie. Hermiona mnie olewa od miesiąca, a Ron... z nim chyba wszystko w porządku. Z nim wszystko było tak, jak wcześniej, ale teraz to. Znaczy się... to nie tak, że oni muszą być zawsze i wszędzie ze mną, ale zrobiło mi się... em...

     — Poczułeś się samotny — bardziej stwierdziła, niż spytała Luna. — Domyślam się, że znacie się od początku szkoły, tak? — Harry szybko przytaknął głową. — Och, cudowna przyjaźń! Tyle razem przeszliście. To zrozumiałe, że się martwisz i czujesz źle, gdy cię porzucą. To są małe rzeczy, które dla wielu są obojętne... Jesteś strasznie wrażliwy Harry, ale i też zakorzeniony w przeszłości.

     Harry potrząsnął zdezorientowany głową. O co jej chodzi? Nie jestem wrażliwy i przecież nie jestem zakorzeniony w przeszłości! O co jej chodzi...

     — Nie rozumiem... — zaczął, ale po chwili stwierdził, że rozmowa z dziewczyną na ten temat na nic się zda. Jest jakaś dziwnie nieobecna. — Co to są za zwierzęta? — spytał, wskazując palcem na galopującego czarnego konia.

     — Testrale — odpowiedziała rozmarzonym głosem. — Cudowne zwierzęta! Są niezwykle inteligentne.

     — Ale co one tu robią? Wcześniej ich nie było... — odparł zakłopotany Harry. To wszystko zaczęło robić się dla niego za dziwne. Nie był przyzwyczajony do tak błogiego nastawiania do świata, jakie posiadała Luna. Czuł kojące ciepło, gdy patrzył na nią, ale i dziwne zniesmaczenie. Ona nie mogła być normalna.

     — One zawsze tu były, Harry. — Gdy Luna użyła imienia bruneta, wstrząsnęły nim dreszcze. — Tylko, że ty ich nie widziałeś.

     — Przecież to niemożliwe! Jak mogłem nie zauważyć tak dużego konia! — Luna zachichotała cichutko, widząc jego reakcję. No tak... zapomniałem jaki ja głupi jestem, pomyślał ironicznie. — Inni mogą potwierdzić, że ich nie było.

     — Racja... — odparła zamyślona Luna. — Może rzeczywiście ich tu nie było — stwierdziła, przybierając poważny wyraz twarzy, jednak po chwili zmieniła go na szczerze rozbawiony. — Nie, to nie możliwe. One są tu przecież do zawsze, tylko ty ich nie widziałeś. Testrale można zobaczyć, gdy było się świadkiem cudzej śmierci. Kilka miesięcy temu na własne oczy widziałeś konającego Cedrica – dlatego je widzisz! — zakończyła swój wywód, śmiejąc się serdecznie.

     — A... a ty czemu widzisz... Tasirale? — spytał Harry.

     — Testrale, a nie Tasirale! — wykrzyknęła rozbawiona. — A mogę je zobaczyć, ponieważ widziałam śmierć mojej mamy — dodała już spokojnym głosem. Zachowywała się tak, jakby strata matki nie była dla niej smutna. W Harrym wzbudziło to mieszane emocje.

     — Och, przykro mi... — wymamrotał uciekając od hipnotyzującego wzroku dziewczyny.

     — Spokojnie, Harry. Było minęło...

     Luna obejrzała się w prawo, żeby móc podziwiać zamek Hogwart, który stawał się coraz to większy i większy, i większy. Był późny wieczór, gdy większość uczniów przemierzała drogę do szkoły. Każdy podziwiał ów nocny krajobraz z zapartym tchem w piersiach; jedynie Harry nie czuł szczęścia, gdy wlepiał oczy w zamek. Czuł, że Hogwart nie jest miejscem, które zapewni mu teraz radość. Chciał być razem z Syriuszem, a nie z przyjaciółmi, którzy go olewają i wyzywają. No dobrze... tylko Ron jest taki, jak wcześniej, pomyślał.

     Światła lampionów migotały pomiędzy zarośniętymi liśćmi drzewami, górski krajobraz ucinały płaskie pagórki, otaczające ścieżkę, wozy trekotały, najeżdżając na małe kamyczki, a ciche szepty uczniów nadawały całości mroku. Klimat sprzyjał uwolnieniu się mrocznego wnętrza Harry'ego, jak nigdy wcześniej; jednak nadal czegoś brakowało — smutku przyjaciół. W tym momencie ciemność była dla niego dusząca do tego stopnia, że zaczął cicho pokasływać. Jak wcześniej wolał zachować mrok wewnątrz siebie, by go koił, tak teraz pragnął się go pozbyć. Ale on nie mógł – nie bez smutku i poczucia winy przyjaciół.

     — Wszystko dobrze, Harry? — wyszeptała Luna, nachylając się delikatnie do ucha Złotego Chłopca. Dziewczyna nie chciała psuć ów mrocznego klimatu donośnym głosem.

     — Tak... chyba tak — wykrztusił Harry. — Za chwilę wysiadamy... — dodał ciszej.

     — Ah, rzeczywiście — powiedziała, zarzucając na ramię swoją dużą, skórzaną torbę. — Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy, Harry. — Uśmiechnęła się ciepło, gdy wóz gwałtownie zahamował. — Tam masz przyjaciół. — Wskazała głową Rona, Hermionę i Ginny, którzy kłócili się o coś.

     — Och, tak... — odparł z dziwnym smutkiem w głosie. — To... do zobaczenia, Luna. — I wyskoczył z wozu, po czym ostatni raz spojrzał na blondwłosą, która pożegnała go swoim ciepłym uśmiechem.

   Idąc, Harry zastanawiał się, czy może nie ominąć przyjaciół i samotnie ruszyć w stronę zamku. Przecież i tak spotkamy się w wielkiej sali, pomyślał, wolę unikać wściekłej Hermiony. I z tą myślą zboczył z trasy prowadzącej do przyjaciół, by wkroczyć na tę do Hogwartu. Przelotnie spoglądał na uczniów idących obok niego, by zająć czymś myśli. Kojarzył jedynie garstkę osób: Cho i jej przyjaciółki, Erniego Macmillan'a, Zachariasza Smith'a, Lavender, siostry Patil, Dean'a, Seamus'a i... i Pana Mój-Ojciec-Się-O-Tym-Dowie – Draco Malfoya. C u d o w n i e...

     Nie wiele myśląc, Harry zarzucił na głowę kaptur swojej szaty i odwrócił wzrok od idącego kilka metrów od niego Malfoy'a. Jednak zanim to zrobił, zdarzył zauważyć, że chłopak idzie sam; wcześniej towarzyszyli mu jego goryle – Crabbe i Goyle. Niestety w jego zachowaniu niewiele się zmieniło – nadal zaszczycał swym pogardliwym spojrzeniem idących puchonów, gryfonów czy mugolaków. Posturę ciała jak zwykle maił wyprostowaną i pewną siebie, lecz coś zdradzało u niego niepokój. Jakby bał się, że za moment ktoś przemieni go w tchurzo fretkę. Dziwne, pomyślał Harry i pokręcił głową zrezygnowany.

     Złoty chłopiec żwawo przekroczył próg zamku i zdjął kaptur, upewniając się, że Malfoy jest kilkadziesiąt metrów od niego. Zmierzając ku wielkiej sali, uczniowie wystukiwali rytm podeszwami butów o kamienną posadzkę. Ktoś z zewnątrz mógłby pomyśleć, że do szkoły wkroczyło wojsko, a nie szczęśliwe powrotem do szkoły dzieci. Harry oddychał ciężko, próbując pozbyć się mroku ze swojego ciała – był on jednak nieustępliwy. W końcu kilka miesięcy temu na dobre zakorzenił się w jego umyśle i mięśniach.

     Harry poczuł, jak jego krew zastyga od środka i schładza jego rozgrzane ciało. Przez tę szybką zmianę temperatury jego wnętrza, rozbolała go głowa. Był zimny jak lód i lekki jak piórko. I może dlatego znów zaczął się dławić i krztusić. Zwróciło na niego uwagę parę uczniów – część z nich chciała wołać nauczycieli, nie wiedząc co zrobić z konającym Złotym Chłopcem. Nawet Malfoy, którego Harry starał się unikać, zwrócił na niego uwagę.

     Wdech, Wydech.

     Mrok skręcał jego mięśnie. Harry zwolnił.

     Szedł wolniej, a potem szybciej. Wolniej, szybciej, wolniej szybciej, wolniej szybciej, wolniej, szybciej, wolniejszybciejwolniejszybciej...

     Stop.

     Harry jak długi padł na ziemię, wydając przeraźliwie głośny huk, który rozniósł się echem po korytarzu.

     Ale mrok nadal w nim był. Torturował go nawet w głębokim śnie – bardziej niż, gdy był pod opieką swojego anioła stróża. Bo przecież snami rządzi diabeł.

     Mrok, nie światło.

✎ᝰ | notka od autora:

Ten rozdział jest o wiele krótszy od poprzedniego, bo liczy sobie 1800 słów. Stwierdziłam, że będę robić krótsze, ale częściej.
Od... teraz. Najpewniej za tydzień rozdział.

I pytanie: Chcecie perspektywę Draco?
Bo z początku chciałam opierać się tylko na perspektywie Harry'ego, ale teraz stwierdziłam, że w sumie mogę dodać też Draco. Co o tym sądzicie?

Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro